Verte/Część pierwsza/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Verte |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa |
Data wyd. | 1921 |
Druk | L. Kapela |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część pierwsza Cały tekst |
Indeks stron |
Olbrzymie wiązy warownieckie trysnęły zielenią. Zmalały, jakby skupiły się w sobie, garnąc swe konary ciężkie i smukłe gałązki pod zielone puchy młodego listowia. Najpierw seledynowo-złota mgła omotała potężne korony wygrzewających się w słońcu drzew, lecz z każdym dniem mgła stawała się wyrazistszą, była już gazą przezroczą, prześwitującą siecią czarnych splotów gałęzi, była krepą gęsto namotanych woalów, aż wybuchnęła przepychem zieleni. Na ogromne szkielety drzew rzuciła się z szaloną namiętnością wiosennych pragnień i zgubiła je w sobie, pochłonęła, że szerokorzutne rusztowania wiązów zatraciły się pod żywiołowym, bujnym nalotem liści i kwiatów, zatonęły w ich niepowstrzymanej fali. Na mocarnych pniach piętrzyły się kopuły zielone, rozchwiane, wonne i szumiące. Wielmożność wiązów prastarych królowała teraz w Warowni, głusząc sobą dwór modrzewiowy i wiekowe ruiny. Wobec potęgi tych drzew malał, zda się, bór, okalający siedzibę Burbów, a przynajmniej schodził na plan dalszy; wiązy panowały tu wszechwładnie. Nikt ich nie podziwiał, prócz Elży.
Był wielki tydzień. Święta przypadały późno w kwietniu i cała natura nurzała się już w majowej krasie, ubarwiona zamiecią pierwszych kwiatów.
— Kobiety potraciły głowy, — żalił się stary Burba, — jedna nad ciastami, druga nad kwiatami, żadnej ani złapać.
Istotnie, we dworze panował ruch znamienny, zapowiadający gastronomiczne uciechy. Pani Urszula, niby wódz i dyktator, kierowała armią dziewek, kucharzem, gospodynią, popędzając wszystkich od świtu do nocy. Pani Jasiowa miała także swój dział. Stuk moździerzy, siekanie rozlegało się z kuchennych izb bezustannie, coraz to jakaś hoża Paraska lub Hawrośka w krasnym podkasanym samodziale wypadała z piekarni, bijąc pianę w donicy i świecąc czerwienią łydek; ta dźwigała pełne wiadra wody na „koromyśle”, tamta niosła opasłego indyka pod topór kucharza. Głos Burbiny huczał po całem domostwie, pobudzając do gorączkowej pracy, jakby Warownia spodziewała się oblężenia. Pani Urszula nie mogła zapędzić tylko Elży do roboty. Młoda kobieta zasadzona do obierania migdałów a zajęta swemi myślami, nie potrafiła zadowolić babkę.
— Taż patrzaj, serce, migdały pryskają na wszystkie strony, miast w miskę. Ta dajże spokój, kochanie, z taką robotą.
I Elża uszczęśliwiona biegła z książką pod wiązy albo w las na kwiaty.
Aż nastąpiła chwila głuchej ciszy w Warowni, wszystko jakby zamarło, umilkły głosy, nikt drzwiami nie skrzypnął. „Baby“ siedziały w piecu. Sławne ze smaku i wielkości baby pani Urszuli, więc cały dwór musiał się z tem liczyć. Pan Cezary, obyty już z taką sytuacją, ulokował się na werendzie w fotelu, w potokach słońca, okryty pledem czytał gazety, pykając z cybucha. U nóg jego, zwinięty w brunatny kłąb, spał Kajtuś niespokojnie jakoś. Wiosenne ciepło i pierwsze miodowe zapachy, płynące z boru, nasuwały mu widać czarowne marzenia swobody, bo mruczał, kręcił się i węszył głośno aromat powietrzny. W przeciwieństwie do milczenia dworu bór huczał rozgwarem ptasich głosów. Zawzięcie kukała kukułka, nic sobie nie robiąc z przestrogi pana Cezarego.
— Cicho, przekupko! czy to nie wiesz, że baby Urszulki w piecu?... skaranie boskie z tem ptaszyskiem.
Pan Mel z Sybirakiem wywędrowali do stajen, Elża zaś z kudłatym psem Murmyłą do Pysznego Boru. Szła ulubionemi przesmykami, zasłuchana w huk sosen i w potężny hejnał pełen melodji własnej duszy. Unosił ją prąd pragnień wiosennych, kipiących bujnie dokoła, czuła się zjednoczona z naturą, budzącą się do nowego życia, miała w sobie jej żywiołowe porywy, tęsknotę ukrytą poza wielką radością istnienia i nieprzepartych pragnień gorące źródło.
Unosiły ją skrzydła fantazji. Grała w jej piersi muzyka natchnień nieodczuwanych nigdy; uczucia przeistaczały się w hymny pragnień, łaknące serce wołało: „przyjdź i kochaj, bo kocham, kocham!” W oczach jej płonął ogień zapału, usta krwawym żarem paliły, do nasuniętej wyobraźnią wizji wyciągnęła ramiona i z piersi jej stłumiony namiętnością krzyk wypadł:
— Tomek!
Widzi go przed sobą, on ramiona jej otworzył, oczy mu się iskrzą, usta pragną jej ust, zbliża się ku niej zaborczo, zaraz, zaraz ją porwie, uniesie.
Chwila... i wizja prysła. Dokoła pełno słońca, świeża jasna zieleń, stoją sosny proste, jodły obwisłe, bór usiany gwiazdami i pasmami światła. Drze się kukułka, zanoszą się śpiewem słowiki, życie tu wre i wszystko woła: „żyć!”
Elżę ogarnia nagle ogromna tęsknota. Podchodzi do smukłej sosny, obejmuje ją i tuli głowę rozpaloną do złoto-miedzianej kory. Łzy rzęsiste ma pod powiekami, szloch zrywa się w jej piersi, ale jednocześnie pali ją wstyd jakiś, więc, przygarnięta do sosny, zwierza jej swe marzenia i tłumaczy swój wybuch serdeczny. Tęskni za Tomkiem. Wyjechał w połowie postu daleko, na toki głuszców, na słonki, zaproszony przez krewnych, i nie wracał dotąd, choć już te polowania dawno skończyły się. Dopiero dziś przyjeżdża Tomek ukochany, ten złoty chłopak, bez którego tak pusto w Warowni. Elża skarży się sośnie, że męką były dla niej te trzy tygodnie bez Tomka. Żyła prawie samotnie, unikając Burbów, bo mówili wciąż o Tomku, raniąc jej serce; jedynie czasem lubiła towarzystwo pana Mela, który czytywał jej głośno, a ona wówczas malowała. Nieskończone spacery z Murmyłą były jej pociechą jedyną. Pisać nie mogła, mając chaos w głowie, zamęt zupełny w duszy. Przez te trzy tygodnie przeżyła jakby ciężki rok, nie wyjeżdżając z Warowni nawet w sąsiedztwo. Odmówiła ostatecznie Poberezkiemu, o czem dowiedziawszy się pan Cezary, pocałował ją w milczeniu w czoło bardzo gorąco. Tomek pisał tylko do Uniewicza, ale ten nie zdradzał przyjaciela i Elża wiedziała o Tomku tyle, że poluje w Mińszczyźnie i dobrze się bawi. W duszy jej nurtował żal do niego i do siebie, gorycz przykra zalewała jej serce, że oto Tomek nie dba o nią, a wszak wie, że miała w kwietniu wracać do Taraszczy. Wzywają ją tam wujostwo, ale tu Burbowie nie chcą słuchać o jej wyjeździe. A Warownia taka cudna w tej szacie wiosennej i zresztą... Tomek na święta powraca. Dziś go zobaczy. Jaki on jest, czy zmieniony dla niej czy ten sam — serdeczny Tomek z zimowych czasów, kiedy taki ogień miał w oczach, patrząc na nią, a tak szczerze okazywał jej swe uczucia. Wyjechał chmurny, rozżalony od czasu wieczoru w Chodurach i nie napisał do niej ani słowa.
— Tomku, Tomku, bądź dobry — błaga Elża, czując, że łzy z jej rzęs spadają gęsto i nikną w miedzianej korze sosny.
— Będę dla ciebie dobra, cicha, tylko już wracaj, bo żyć bez ciebie trudno.
Elża odczuwa w duszy jakiś zgrzyt przykry, trwa to mgnienie oka i znowu słodycz nadziei rozlewa się w jej całej istocie i znowu pragnie, tęskni za... Tomkiem. Oderwała głowę od pnia sosny, rozplotła ramiona, idzie przed siebie krokiem pewnym i rzeźkim, bo to wszakże droga, którą przyjedzie Tomek. Odruchowo poszła w tę stronę i już nie cofnęła się. Powita go pierwsza. Jakie będzie ich powitanie?... Serce Elży biło mocno, krew huczała w jej żyłach. Już, już powinien być. Słońce skłonione ku zachodowi nabierało złota i krwi w swój szczodry krąg i siało purpurowe pyły poprzez gęsty przetak igieł i liści. Elża spojrzała na zegarek.
— Powinien już być.
Wtem Murmyła stanął, zjeżył szerść i zawarczał groźnie, poczem z głośnem szczekaniem skoczył w krze i gąszcz młodej sośniny. Jakiś szelest, trzask i okrzyk pełen przestrachu. Murmyła ujadał zajadle. Elża poskoczyła żywo zaciekawiona. Wśród sosenek i brzózek stała młoda dziewczyna w szarym wełnianym żakiecie, w białym szaliku na jasnych włosach, cała ponsowa od rumieńca, z przerażeniem w błękitnych źrenicach, z drżącemi ustami. W ręku trzymała pęk żółtych kaczeńców. Karolcia Słupska! Elża poznała ją natychmiast. Długą chwilę stały naprzeciw siebie bez słowa, mierząc się wzrokiem. Twarz Elży ponsowiała, Karolci bladła. Murmyła naszczekiwał niepewnie.
Karolcia niezwykle zmieszana, bąknęła pierwsza:
— Przyszłam tu po... kaczeńce.
Elża uśmiechnęła się pobłażliwie.
— I po nic więcej? — spytała.
— Przyszłam także po... swarzybabę i barwinek do święconego.
— Idź, idź sobie po swój barwinek dokąd chcesz, byle jaknajdalej stąd, — błąkały się słowa pełne gniewu w ustach Elży.
Już chciała przeczekać, aż Karolcia odejdzie, lecz zbudziła się W niej duma. Ona będzie rywalizowała z tą dziewczyną?... Nie, nie, za nic. Krew jej uderzyła silną falą do głowy, Ogarnął ją strach, że Tomek może nadjechać i zastać je tu obie... Zgrzyt odczuty poprzednio powtórzył się i zatargał jej nerwami. Jakiś śmiech ironiczny, jakiś chichot piekielny usłyszała w sobie. Zawrzało w niej wszystko, odepchnęło od tego miejsca. Skinęła głową lekko, rzekła suchym głosem:
— Życzę pani pomyślności w zbieraniu... barwinku.
Zawołała na Murmyłę i odeszła szybko. Wzburzona, drżąca z gniewu i niewytłumaczonego uczucia żalu, bolesnej przykrości i wstydu, skierowała się w głąb boru, opuszczając leśną dróżkę. Prawie biegła, potykając się o korzenie; kłuły ją igły sosen, zapadała w mokradła, ale szła wytrwale, byle prędzej do domu, byle Tomek nie wiedział, że chciała go powitać. A wszakże Karolcia mu powie, że ona była w lesie. Może on pisał do tej dziewczyny, może to spotkanie umówione?...
Coraz silniejszy nękał ją ból na tę myśl, niechęć do Karolci rosła w nienawiść i budziła się niechęć do Tomka. On wszystkiemu winien, gdyby chciał, mógłby taką Karolcię odsunąć od siebie odrazu, widocznie upoważnia ją do tego, że ona wychodzi na spotkanie, że wie, kiedy on przyjeżdża. Taka gęś, głupia, głupia gęś! — jątrzyła się Elża. Więc on pisuje do tamtej, on jej wyznacza spotkania. Ach, Tomku! I ja... ja szłam jej śladem?...
O, wstyd, wstyd!
W miarą zbliżania się do Warowni pasja Elży coraz okrutniejszą była, ale zaczynał przemawiać rozsądek w obronie Karolci. Cóż ona winna, że go kocha, że biegnie na jego spotkanie gnana uczuciem, czy miłość ma granice i czy potrafi pęta na się zarzucić? A czy ona sama, Elża, nie biegła na drogę, którą Tomek będzie przejeżdżał. Za cóż potępiać tę śliczną dziewczynę, że kocha Tomka, złotego Tomka; taka sobie prosta leśniczanka mogła zakochać się wszakże w młodym pięknym Burbie.
Oto w tej chwili zachód słońca. Już się pewno spotkali, sielanka w lesie, stangret wolno jedzie naprzód, a oni...
Elża ujrzała Karolcię w ramionach Tomka, spłakaną ze szczęścia, z uśmiechem rzewnym w oczach jak chabry, z karminem ust wilgotnych, które podaje ukochanemu, a on je całuje, całuje.
Ta Karolcia taka śliczna, młodziutka, a ona... Elża... wdowa... rzekroczyla już trzydziestkę. Dreszcz zatrząsł ciałem młodej kobiety, ostra igła bólu przeniknęła ją nawskroś, purpurę wysyłając na policzki; myśl uparta, pełna trwogi i żalu, doprowadziła ją do szaleństwa. Zaczęła biec pędem, skacząc po kępach na mokrym gruncie, bo woda chlupała jej pod stopami. Żółciły się tu gęsto kaczeńce ogromne, jak spadłe gwiazdy i błyszczały w czerwieni zachodu złotem płatków.
— Tu przyjdź, dziewczyno, po kwiaty dla najdroższego, zamiast po barwinek, szydziła Elża ze łzami w oczach.
Zmrok zapadał, rozsnuły się lekkie mgły oparów i zarechotały żaby w bagienkach. Cisza i słodycz była w powietrzu, klekotał bocian w oddali, trylowały słowiki. Elża wybiegła na suchy grunt polany warownieckiej. Dwór stał przed nią jak na dłoni, ciemny, ogromny, z błyszczącego światłem okna płynęła cicha muzyka.
Gorska zatrzymała, się, słuchając.
Umewicz gra.
Ścisnęło się jej serce żalem jakimś, tęsknota owładnęła nią na nowo. Dom pusty, głuchy, ciemny bo Tomka niema, bo on tam z Karolcią.
— Co ja pocznę w tym pustym dworze? A może nie przyjechał wcale, może u krewnych zostanie na święta? Przyspieszyła kroku, wpadła na most nad fosą, w kołowrót i zachodziła z boku domostwa, dążąc do ganku. Za oknem łkały tony nokturnu Chopina, jakby akompanjament do gorących pocałunków i wylewały się przez półotwarte okno ciche, słodkie w ten wieczór wiosenny, upoisty, budzący miłość i szepty rozkoszne. Elża słuchała długą chwilę, poczem wspięła się na podmurówce i zajrzała w okno. Pan Mel grał zamyślony, a w fotelu ukryty prawie, siedział stary Burba, z rękoma splecionemi na piersiach, uczy wlepione miał w suficie, na twarzy głęboką zadumę. Nagle odezwał się niespokojnie:
— Pst! Czy aby Urszulka nie jedzie, dałaby panu za muzykę, a mnie za słuchanie. Wielki Piątek przecie, nie godzi się grać, ale stary ze mnie romantyk, słuchałbym tak całą noc.
Mel nie przerwał nokturnu. Elża zsunęła się z podmurówki i ze zwieszoną głową szła do ganku. Zaledwo wstąpiła na pierwszy stopień, ujrzała jakiś błysk czerwony, jakby iskrę spadłą z ganku na trawę, poczuła zapach dymu z papierosa i oto nagle stanęła przed nią wysoka postać męska.
— Tomek!!...
— To ja... Elżuś, — usłyszała miękki szept jego.
Chwycił jej ręce i zaczął okrywać pocałunkami. Parzyły ją gorące jego usta.
— Przyjechałeś?... kiedy?...
— Przed zachodem słońca.
Elża nie zorjentowała się.
— Więc... więc... byłeś tam... rwałeś barwinek?
— Barwinek?...
— Barwinek i... swarzybabę.
— Swarz babę?... Elżuś... co to znaczy?...
— Którędy przyjechałeś?... mów!
— Wilczym traktem, prosto z kolei.
— Więc nie na Pyszny Bór?...
— Nie, skądże?... Co ci jest?...
— Zwykle jeździsz przez Pyszny Bór.
— Ale nie w roztopy, tam za mokro.
— Za to... kaczeńce jakie...
Nie dodała jednak „czekały na ciebie“, — gdyż taka potężna fala szczęścia zalała jej serce, taki szalony poryw radości uniósł ją, że chciała zarzucić ramiona na szyję Tomka i przygarnąć się do jego piersi. On to odczuł, przyciągał ją do siebie, oboje pragnęli uścisku, kłonili się ku sobie, jak dwie gałęzie jednego drzewa, gorącym pchane wichrem, osypane kwieciem pożądań. On wyszeptał cicho:
— Kaczeńce?... byłaś tam... na Bysznym Borze?...
— Byłam.
— Czekałaś na mnie?...
— Tak, chciałam... ale...
— Elżo...
W tem zaturkotało w kołowrocie, jednocześnie w drzwiach stanął pan Cezary i Uniewicz z lampą. Zgrzytnęły nerwy Tomka. Elża oprzytomniała. Odsunęli się od siebie. Stary Burba zawołał:
— A co, nie mówiłem, że Elżunia już pewno jest i z Tomkiem gawędzi. Ale waćpanna źle robi, tak do późna włócząc się po boru, febra czeka na ofiarę, a potem trzęsu, trzęsu i liczko zblednie. Ot i Urszulka, nie mówcie nic, że graliśmy, a to z Wielkiego Piątku zrobiłby się sądny dzień.
Ogromny „szaraban” zajechał przed ganek z hałasem i klekotem.
— To nie babcia! — zawołała Elża, wpatrując się w ekwipaż.
— A któż inny, ha! — odezwał się tubalny głos pani Urszuli.
— A babcia dokąd jeździła takim cudakiem?...
Burbina, wysadzona przez Tomka, gramoliła się z bryki, a za nią pani Jasiowa.
— Dokąd?... Aj, Elżuniu, i wstyd, że pytasz. Toż do kościoła na Pasję, na grób Chrystusa Pana. Wielki Piątek, zapomniałaś?... Chciałam ciebie zabrać, ale szukaj wiatru w polu, a kilka sąsiadek było, pytały o ciebie. U Poberezkiej wszystkie baby petynetowe klapły, jutro piecze drugie, a moje jak piramidy.
— Ot mi dziwowisko! Facecja! Proboszcz nasłuchał się waszych pobożnych zwierzeń i twoich przechwałek, tak tu zwiezie na święcone wszystkich proboszczów i wikarych, poradzi on twoim piramidom, nie bój się.
— To i dobrze, niech smakują; a że już moim babom nie dorównają żadne na świecie, to pewno.
— Mniejsza o baby, ale nie mogę zrozumieć, czemu babcia tym gruchotem jechała?
Burbina już weszła do domu, nie słysząc. Pan Cezary szepnął dyskretnie:
— Cicho, Elżuniu, a toż dla pokory. Urszulka prędzej by piechotą poszła na wielkotygodniowe nabożeństwo, niż pojechała powozem. No, ale chodźcie do domu. Zimno, wiosna.
Elża wpadła w niezwykły humor, rozpromieniona zarzucała Tomka pytaniami, chłonęła jego opowiadania o polowaniach, wesoło potakując głową. Usta jej się śmiały, oczy tryskały iskrami. Zarumieniona, była uosobieniem życia i szczęścia. Tomek plątał się w odpowiedziach, bo przepalał ją gorejącym wzrokiem. Oni głównie z sobą rozmawiali, sobą tylko byli zajęci. Pan Mel, jedząc śledzia, mruczał coś pod nosem, ale gdy podano rybę, zerknął na Tomka z uśmiechem i rzekł:
— Nie radzę jeść, bo się udławisz.
— Ha, ha, ha! — zaśmiała się Elża. — Czy to i dla mnie przestroga?...
— Hm... może być.
A pani Urszula, która po całodziennym suszeniu, jadła tylko postny żur z razowym chlebem, odezwała się nagle:
— Słuszna to przestroga, bo dziś nie wolno się tak śmiać. Pan Bóg może skarać.
— Ależ, babciu, stęskniłam się za Tomkiem, więc mi jest wesoło, że go widzę, czy to grzech?...
Ułagodzona Burbina pogroziła jej palcem. Tomek nabrał w piersi duży chaust powietrza, jakby mu tchu zabrakło.
— Tęskniłaś za mną, ale uciekłaś w las na mój przyjazd.
Oczy błysnęły mu figlarnie.
— A łotrze!... — szepnęła Elża.
— Mogłeś mnie szukać, — dodała z kokieterją.
— To moja wina, — podchwycił Uniewicz, — Tomek już wędrował, ale mu wyperswadowałem, że mamy bór na cztery strony, więc łatwo się zminąć i bezpieczniej czekać na ganku.
— A widzisz, — zagadnął Tomek, — ty zaś posądzałaś mię, że rwałem jakiś barwinek, swarzybabę, Bóg wie co.
Elża parsknęła śmiechem.
— Ach, jakie to szczęście, żeś tego nie rwał. Tomek, jakie to szczęście.
— Ale co to znaczy?... Nie rozumiem.
— Trwaj w nieświadomości.
Młoda kobieta wyciągnęła ramiona patetycznym ruchem.
— I abyś się o tem nigdy nie dowiedział.
— Sama mi to powiesz, Elżuś.
— Za nic!
— Nie wytrzyma pani, ręczę. Za szczera pani na to.
— Ej, panie Melu. Nie zawsze opinja pańska o mnie odpowiada rzeczywistości.
— Jaka to opinja? — spytał Tom.
— „Język mój — wróg mój“, czy to pani Elża nie powinna wyryć sobie na breloku?...
— Słusznie, — rzekł pan Cezary. — To wyborne ostrzeżenie przed zbytnią szczerością wobec ludzi.
— Tak, względem ogółu, ale chyba nie wobec mnie?...
Tomek powiedział to głosem matowym, niskim, z taką intonacją, że Elża drgnęła i pobladła nagle. W oczach jej mignęły ciemne, zmrużone szparki lwich źrenic, w uszach zaszumiały fale błękitne morza Śródziemnego, nozdrza złowiły zda się woń cygara i benzynowego dymu samochodu. Owiało ją na moment tchnienie innego świata, jakaś mgiełka nadleciała z przeszłości i zmąciła jej umysł.
Wstano od stołu.
Tomek nie otrzymał odpowiedzi.
Gdy noc zapadła, młody Burba chodził pomiędzy wiązami, paląc papierosa za papierosem. Myśli plątały mu się w mózgu, czuł ich natłok. Marzenia unosiły go, ale zatrzymał je siłą woli, hamował wrzenie krwi gorącej. Patrzył z daleka w świecące jeszcze okna Elży i zadawał sobie pytania:
— Co ona robi?... co myśli?... co czuje?...
Szarpnął go niepokój, kołysała nadzieja cicha, słodycz poiła serce, a chwilami bunt się w nim zrywał i szalony lęk, zabobonna trwoga.
— Co ona... ona... dla mnie?...
Nie wiedział, nie przeczuł, że Elża w ciemnym pokoju obok swojego, siedząc w oknie, poza firanką, nie odrywała wzroku od jego postaci, starając się odgadnąć jego myśli, przeczuwając niepokój i śląc do niego swoją tęsknotę, swe wyznania.
A ukryte w koronach wiązów, psotne chochliki śmiały się z ludzkich przeznaczeń.
Było już bardzo późno, gdy światło zgasło w oknach Elży i papieros znikł pod wiązami.
Ranek wielkosobotni w Warowni uroczyście jakoś błysnął roziskrzonem słońcem, zaśpiewał orkiestrą ptasią. Elża przebudzona rzęsistem zalewiskiem ciepłych promieni otworzyła okno i zdumiała. Cały dziedziniec dworski od fosy i wału do ganku usiany był pstrokacizną chust, świtek i kraśnych spódnic wiejskich kobiet. Wśród głów owiniętych w białe „namitki“ widać było i męskie głowy w rogatych czapkach z chwastami na każdym rogu, ale przeważnie bez czapek, świecące tylko płową lub siwą czupryną, spadającą aż na szyję. Ogorzałe, ciemne twarze złociły się w słońcu bladą miedzią, gęsto przetykały je białe brody i żółte twarze starców bliżej ganku słychać było głosy przewlekłe biadające i żalące się, pokorne, niewolnicze.
Wtem zastukano do drzwi.
— Elżusiu, wstawaj, serce — wołała pani Burbina — będziemy rozdawały świąteczne chleby biednym. Ot, kiedy jarmark widzisz!
Elża otworzyła pokój, lecz pani Urszula, odchodząc, wołała jeszcze:
— Przychodź na ganek, bo sama z Jasiową i szafarką nie poradzimy.
Z ochoczą jakąś radością i weselem ubierała się Elża, obserwując chłopów za oknem. Przy bramie stało nawet parę wózków zaprzężonych w mechate koniki w parcianych lejcach. Kilka godzin zeszło na dorocznem rozdawnictwie świątecznych darów dworskich bezrolnym i zawodowym dziadom. Pani Urszula z Elżą, gospodynią i dziewkami kładła w nastawione fartuchy i kobiałki wielkie glony placków z rodzynkami, pierogi z mięsem, po kawale wieprzowiny i po parę jajek kraszonych jaskrawo. Często dla dziecka o wytrzeszczonych oczkach, z palcem w buzi i głową oblepioną czerwonym wełniakiem, spadło z rąk Burbiny parę jabłek lub garść cukru. Stary Burba zaś, siedząc z boku ganku w fotelu, żartował z bab, rozmawiał z dziadami i biedniejszym wtykał w garść srebrnego rubla, czasem więcej.
— Pomahaj wam Boh, wełmożnyje pany! — wołały pokorne, uniżone głosy dziękczynnie.
— Szczob wam, wełmożne pany, ditki zdrowo rosły, da wnukiw doczekały sia — piskliwie zawodziły baby.
— Gdzież Tomek?... — spytała Elża dziadka.
— W magazynie z Uniewiczem. Wydają mąkę, kaszę, kartofle.
Wtem Burba zawołał wesoło, czyniąc ręką ruch zapraszający:
— Ej, Likiera, a potańcuj no troszkę dla ochoty.
— Likiera, Likiera, idy do pana, pan wełmożnyj tebe klicze — posypały się głosy — i wypchnięto na ganek babę starą już z twarzą pomarszczoną, twardą i różowo-żółtą, jak zeschła pomarańcz, w której świeciło dwoje oczu czarnych jak śrut i śmiesznie wesołych. Głowę baba miała omotaną w białą namitkę z końcami, jak ręczniki opadającemi po bokach twarzy i na plecy, a na końcach tkanemi w czerwony brzeżek. Na chudem ciele siwą, starą świtkę, przepasaną krasną krajką, raczej jej strzępami, na stopach postoły z łyka i łykiem oplecione nogi wysoko na płóciennych onuczkach. Ramiona miała skulone, ręce w rękawach, zatulające jakby suchą pierś.
Wyskoczyła z tłumu i, śmiejąc się oczami, jęła podrygiwać na miejscu.
— No Likiera potańcuj.
— A czaroczka bude?... — pisnęła.
— Ałe, baczysz jeju! — zawołali bliżej stojący z tłumu — w wełykuju subotu czaroczki hocze.
— A wżesz, jaka chytra! — wołali chłopi, oglądając się sami za możliwością wódki.
Baba podrapała się po namitce i pisnęła znowu:
— Aj, aj, taż ja zabyła...
— No, tańcuj, zawtra, w prazdnik tebe pany dadut czarki.
Likiera wzięła się nagle pod boki, pochyliła głowę, wykrzywiła twarz do śmiechu i zaczęła kręcić się w kółko, skakać, przytupywać, podrygiwać, hukając przytem piskliwym dyszkantem:
— U ha! U ja, ja, ja! U ja, ja! Hop!... U ja, ja!...
Wtem zatrzymała się w miejscu, głowę podniosła w górę i wrzasnęła krzykliwą przyśpiewką:
„Na ułycy skrypka hraje,
Mene maty ne puskaje;
Pusty maty pohulaty,
Ja ne zabawlusia
Tylki chłopców potumaniu,
Taj nazad wernusia! U ha!”
Znowu zaklapały w tańcu postoły i „u ja, ja!“ roztańczonej baby.
Na to właśnie powróciła pani Urszula, która przed chwilą wyszła do śpiżarni. Groźnie zmarszczyła brwi i krzyknęła:
— Likiera szczo ce! ww elykuju subotu tańcujesz?... Zduriła!
Baba złapała się za głowę i znikła w tłumie.
— Cezary! — zgromiła Burbina męża z oburzeniem.
— Ta wielkie rzeczy, Urszuleczko serce, toż już święto. Likiera, chody tutki, dam rubla.
Tłum spoglądał niepewnie na pana i panią, nie wiedząc, komu pochlebić, śmiać się, czy milczeć. Przywołana Likiera za rubla, podjęła oboje Burbów pod kolana, bijąc pokłon aż do ziemi, pochyliła się i przed Gorską, poczem zrobiła ruch ręką, jakby chcąc ją pogładzić po twarzy i zawołała, cmokając z lubością:
— Ot, harnuju newistku wełmożny pan najszoł dla swojeho synka. Na wesilu potańciuju. U ja... ja!
— Idy... idy, — popchnął ją lekko pan Cezary, bokiem patrząc na zaczerwienioną Elżę.
Młoda kobieta przyglądała się całej scenie ze zdziwieniem, które się zamieniło w lekki niesmak. W Taraszczy, gdzie lud był hardy i dumniejszy, pokozacki, nie widywała takich scen. Niewolniczość i głupota tej staruszki wydała się jej tak upokorzającą, że sama się za tę babę wstydziła, jak kobieta za upodlenie kobiety. Tu jednakże była to rzecz zwykła widocznie i znana — tłum się śmiał, Likiera, ukryta w nim, jeszcze podrygiwała i piszczała z ochoty, pan Cezary zaś, posiadający dużo kultury etycznej i estetycznej, rozweselony był i żartobliwie przemawiał do tłumu. Tu więc to nikogo nie razi? bo i Burbina zgromiła babę tylko z powodu niewłaściwego dnia, lecz nie zasadniczo za błazeństwo starej kobiety.
Przemknęła myśl nagła, jakie wrażenie scena ta zrobiłaby na kimś... stamtąd z Zachodu, z centrum najwyższej kultury, cywilizacji i... gdyby tak tu teraz zjawił się... co by powiedział?...
Burba, dostrzegłszy w twarzy Elży coś innego, niż nastrój ogólny, a czując się nieco winnym, wskazał jej tłum oczami, figlarnie: uśmiechniętemi:
— Zabawne, co?... i barwne?...
— I dzikie i... strasznie biedne, — dodała Elża.
— No, no... nie tak bardzo. Każdy zresztą ma swego bzika, a Likiera taniec.
Po skończonym poczęstunku i rozejściu się tłumu Elża, Tomek i nawet pan Mel pomagali pani Urszuli w ubieraniu stołu tradycyjnego z święconem. Elża lukrowała ciasta, strojąc je w konfitury i różne frykasy, Tomek podziwiał, Uniewicz żartował, a pan Cezary delektował się widokiem mięsiw, dokuczając żonie, że za mało wszystkiego i że trzeba legary pod stół podkładać, bo od tych skromnych darów Bożych gotów się załamać. Sfukany przez żonę, stanął przed baterją butelek i jął szeregować trunki. W południe przyjechał proboszcz święcić ciasta dworskie, a wielka sień zapełniła się miskami służby folwarcznej, która tu znosiła swoje chleby do święcenia. Małorusini nieśli swoje miseczki do odległej cerkwi.
Przy kawie z wybornemi babami proboszcz zwrócił się do młodego Burby:
— Jakże tam, kasztelanicu, prędko zaśpiewamy Veni Creator?...
— Komu mianowicie? — sucho spytał Tomek.
— A no wam, panie Tomaszu, i tej pięknej białorusince, którą podobno ułowiliście w Mińszczyźnie na polowaniu.
Tomek przeszył księdza ostrym wzrokiem.
— W Mińszczyźnie strzelałem słonki i głuszcze, lecz nikogo nie łowiłem.
— A mnie mówiono w Chodurach... że...
Stary Burba machnął ręką.
— Ach, w Chodurach, tam mogli dużo mówić.
— Owszem, bo mówili również, że pani Gorska zaręczona z jakimś anglikiem, czy szkotem, który jest... jest...
— Pewno komiwojażerem, śmiało proboszczu, — nerwowo zawołała Elża.
— Coś tak... tak... i mówili, że w maju ślub.
— Doprawdy?... I gdzież to, na księżycu czy na Marsie?...
Proboszcz spojrzał po wszystkich i zmieszał się. Elża była czerwona i wzburzona, Tomek blady, Uniewicz z niesłychaną pilnością krajał babę i oglądał ją pod światło, starzy Burbowie mieli miny zagadkowe.
— A hm, hm... tego to już nie wiem... Ale ot, cudna pogoda, panie... tego.
— Ładna wiosna, — rzekł pan Cezary.
— Jakże szanowny sąsiad z gospodarstwem stoi? Warownia jak zawsze, pewno najpierw obsiana...
Elża po chwili wstała i wyszła z pokoju, wkrótce za nią wysunął się młody Burba.
— Ot panie tego, zdaje mi się, żem trochę wlazł niepotrzebnie — rzekł strapiony proboszcz.
Uniewicz uśmiechnął się.
— Jak palec między drzwi.
— Otóż właśnie.
— A czy Poberezcy nie mówili proboszczowi o powodzeniach Dziunia? — spytał pan Cezary.
— Nic nie słyszałem.
— Dostał kosza od Elżuni.
— Taaak?... a to tedy już jestem w domu, zwykłe ludzkie złośliwości, bo czego tam nie gadali...
— Chybaż nie stary Poberezio, to zacna dusza, poczciwości i... on jeden nie oczarowany Olgierdem.
— Stary nic nie mówił, kiwał tylko głową na wszystkie wiadomości kobiece i po swojemu gadał dużo o polityce. Wiecznie w gazetach siedzi.
Po odjeździe proboszcza, Elża, zamknęła się w swoim pokoju, lecz było jej duszno i ciasno, potrzebowała ruchu, powietrza. Postanowiła przejechać się konno. Zeszedłszy jednak do stajen, zmieniła projekt, ujrzała bowiem z daleka Tomka, który dosiadał swego wierzchowca. Atamana.
— Nie chcę go widzieć za nic, za nic!
Gorska skręciła momentalnie w ogród owocowy i zniknęła wśród szeregów świeżo pobielonych pni. Korony drzew, osnute były zieloną mgłą, czereśnie jak dziewczęta do komunji świeciły już wiosenną szatą swej niepokalanej bieli. Zapach bił od nich świeży, wabiący roje pszczół na wiotkie ukwiecone gałęzie. Ale zapach płynął i z dołu, delikatny jakiś, a silny, choć wytworny. Elża spojrzała na ziemię i wydała głośny, radosny okrzyk:
— Fjołki!
Przysiadła, rwąc zachłannie fjoletowe kwiatki, gęsto rozsypane wśród młodziutkiej trawy, nawet w kępach suchej darniny tryskały do słońca bogate ich trzęsienia. Rozpostarły swe fjolety po całej darninie, napastowane również przez ćmy pszczół, łakomych pierwszej słodyczy. Elża cieszyła się niemi jak dziecko, na kolanach sunęła po murawie, czyniąc zniszczenie wśród kwiecić. Dużo jej przypomniały te fjołki miłych i przykrych momentów z życia. Dzieciństwo W Taraszczy, gdzie od lekcji wyrywała się do ogrodu na zbiór fjołków; przynosiła nauczycielce całe ich pęki. Jakie to były miłe, jasne, beztroskie i dobre lata. Prawie bezpośrednio potem Elża, narzeczona Adama Gorskiego, rwała z nim również fjołki, broniąc się od napastniczej ręki jego, szukającej zaborczo jej kibici, spuszczając oczy z dreszczem wstydu przed jego zmysłowem drżeniem ust i pod palącym żądzą wzrokiem lubieżnym.
Nie rozumiała wówczas tych objawów, bała się ich jednak instynktownie. Młoda kobieta uczuła przykry dreszcz i chłód jakiś, przejmujący do szpiku.
— Ach, jaknajdalej od tych wspomnień.
Powstała gwałtownie z trawy, rozejrzała się i uśmiech zajaśniał na zbladłych ustach, w piersi zagrał hejnał radosny.
— To po za mną, po za mną już! to straszna przeszłość... Nie powracać do niej nigdy! Tu... Warownia... inne życie. Swoboda! Boże, jakiś Ty dobry, że dajesz niekiedy zapomnienie. Wykreśl z mej pamięci te lata raz na zawsze, pozwól żyć szczęściem obecnej chwili...
Poprzez szalony radością krzyk duszy Elży śmignęła ostra iskra pytania:
— Czy to już ziszczone marzenie?
Drgnęła. Jakieś odległe echo przeniknęło myśl, niby lśnienie błyskawicy, jakaś tęsknota przewiała w sercu... ale słońce grzało silnie, złote kaskady promieni sypiąc na ziemię, na Elżę; brzęczały pszczoły i tak słodko pachniały fjołki.
— Jak dobrze żyć! A te wiadomości proboszcza o Tomku i białorusince?
Elża posmutniała.
— Ach, głupstwo, taka sama prawda, jak i moje zaręczyny.
Z ogromnym pękiem wonnych kwiatów Elża poskoczyła żywo, wyzbyta wszelkiego niepokoju. Pędem przebiegła sad i utonęła w gąszczu leśnym, w jego złoto-zielonych welonach, gazach, pyłach. Nowa radość, nowy okrzyk. Bór uścielony był bielą zawilców, błękitem przylaszczek. Gwiazdy ich migotały we mchu, istna zamieć kwiecia bieliła się i błękitniała w wilgotnej trawie. Elża chciwie garściami rwała wonne zioła, śpiewając z przepełnionych piersi czarem i bujnością życia i pragnieniami jego i nadzieją wszechmocną, to życie obiecującą. Coś się zazłociło w jej oczach. Dwa pierwsze motyle, żółte „cytrynki”, goniły za sobą; były jak rzucone w powietrze płatki kwiecia.
— Ach, wy! — jesteście już, — i Elża, niby dawna Elżunia w krótkiej do kolan sukience, popędziła za motylami. Uciekały przed nią płoche, wzbijając się w górę i opadając na kwietne dywany. Aż, usiadłszy razem na gwiazdce przylaszczki, zostały nakryte chusteczką Elży. Zdyszana, zaczęła się śmiać ze swej igraszki. Ujęła oba motyle za skrzydełka, czując ich upudrowany atłas pod palcami i uważnie śledziła miotanie się nóżek złotych owadów. I nagle pomyślała:
— Jeśli razem polecą... to... to...
Z uśmiechem roztuliła palce. Motyle frunęły, pozostawiając igiełkę subtelnego pyłu.
— Razem, razem... Co to?...
Elża zdumiała się, spojrzawszy w gąszcz. Nadbiegał ku niej w lekkich skokach czarny Ataman i cicho rżał konchami nozdrzów.
— Tomek! — krzyknęła przerażona.
Odpowiedziało jej tylko echo leśne i ponowne rżenie Atamana. Koń stanął przy niej, wyciągnął chrapy, wietrzył głośno i rozsuwał wargi, szukając cukru. Elża obejrzała go dokoła uważnie. Był suchy, spokojny, tylko miał zerwaną trenzelkę, a przy wędzidle kępkę trawy. Koń, widocznie uczepiony, zerwał się i szedł wolno przez las, skubiąc świeżą darninę. Poskoczył dopiero, ujrzawszy Elżę, i zarżał do zwykłej porcji cukru. Ale gdzie był Tomek, że nie spostrzegł zerwania się wierzchowca?
Niepokój targnął młodą kobietą, wywołując nagłe postanowienie:
— Pojadę go szukać!
Przerzuciła strzemię na lewą stronę, skróciła, i, podprowadziwszy Atamana do pnia, wskoczyła na siodło. Koń boczył się trochę, nie ujeżdżony pod amazonką, lecz Elża pieszczotami utemperowała go wkrótce i podniecona gorączkowo jechała stępa, trzymając się poprzednich śladów Atamana, rysujących się czarnemi plamami wgłębień wśród trawy i kwiecia. Zresztą koń, jakby cel jej odgadując, szedł własnym śladem, nie zbaczając, i wpadł w lekkiego kłusa. Jechali tak dość długo. Elża nie mogła się zorjentować, gdzie są. Parę razy koń zapadał głębiej w mokradła, wyrywając kopyta z czarnej, lepkiej mazi błota i brudząc niem śnieżną biel zawilców.
Stanąwszy na wyniosłej polance wśród młodych brzóz w zielonych tiulach, zaczęła się rozglądać.
— Gdzie ja jestem?...
Ślady kopyt na gruncie twardym zatracały się zupełnie, można było dojrzeć pogniecione zioła, lecz trawa rosła tu niższa i sucha, zeszłoroczna, usiana kępami tylko, nie zaś kobiercem kwiatów. Ślad ginął. Gorska zakłopotała się. Postanowiła hukać na Tomka, lecz zwrócił jej uwagę szum jakiś zbiorowy a rozgłośny, choć głuchy jeszcze, snać odległy, niby szum morza lub ogromnego boru. Nasłuchiwała. Na twarz jej gorejącą wystąpiły nowe plamy krwi, serce na moment bić przestało.
— Mój Boże, tak szumią morskie fale z oddali.
Zasłuchała się trochę, lecz ocknięta natychmiast skupiła myśl już tylko na tym szumie zagadkowym.
— Co to może być?...
W miarę słuchania odczuła wyraźnie, że szum ten nasuwa jej bliższe i nowsze wrażenie, niż bełkot fal morskich, uderzył ją jakiś ton znajomy, tutejszy... Aż nagle drguęła.
— To Pyszny Bór huczy.
Szarpnięty Ataman dał szczupaka i pocwałował w stronę, skąd przybył, gdyż Elża umyślnie nie nadawała mu kierunku, licząc na instynkt konia. Jakoż w kilka minut, wybrnąwszy z gąszczy wilgotnych, wierzchowiec z amazonką wjechał w ciemny labirynt niebotycznych sosen masztowych i sędziwych jodeł, zwieszonych ciężkiemi baldachimami czarnych gałęzi aż do ziemi. Potężny huk szczytów napełniał przemożnym szumem cały las. Pogwary głośne prowadziły dostojne sosny, chyląc korony ku sobie, pełne majestatu i wiosennego wesela. Powaga była w melodji ich szumu, jakiś rycerski chrzęst trjumfu i rzeźkiej pogody. Jednakże ponad te zwycięskie tony, przebijała się tęsknota głęboka, jak dno oceanu, głucha, niby dalekie echo walących gromów. Coś było w pieśni boru, co przejmowało nerwy dreszczem niepokojącym. Szum budził, porywał, ale i odurzał i wlewał się do duszy wielką symfonją niepojętej tęsknicy. Smutek żałobny zbratał się tu z weselem i uderzał, jak hymn ku Bogu.
Elża jechała wolno i cicho. Tak ją zawsze ten bór nastrajał na uroczystą swoją nutę, że i teraz ogłuszona, jakby z modlitwą w ściśniętem sercu, skupiona w sobie, zbliżyła się do sosen-tytanów, muskana łagodnie przez zwisające sztandary jodeł. Ataman szedł miękko po mchu, zatapiając w nim z lubością sprężyste, jelenie nogi. Z daleka błyszczała wśród zarośli i mchów czarna mokra wstążka drogi leśnej. Elża wpatrzyła się w nią bystro, gdyż zamajaczyło jej coś w oczach, jakby ludzka postać. Posunęła naprzód koniem i zatrzymała się nagle pod wielką spadzistą jodłą, umiejscowiona niespodziewanym widokiem. Na jakieś pięćdziesiąt kroków przed nią, także pod jodłą, stał mężczyzna, obrócony plecami, na którego ramionach zwisały splecione ręce kobiety w znanym białym szaliku na głowie.
Elża bez tchu zastygła, skamieniała na swem miejscu. Odruchowo bezwładną prawie rękę podniosła do oczu, przetarła je, myśląc, że śni, że to wizja straszna, stworzona przez układ gałęzi i blasków. Lecz grupa nie znikła. Żółte sztylpy i sportowy strój mężczyzny był jej nazbyt znajomy, by się łudzić. A wtem usłyszała szmer słów i głośny szloch kobiecy.
Tego było jej nadto. Skręciła koniem raptownie wstecz i... pognała na przełaj przez bór.
— To oni... oni...
Ćwiczyła Atamana trenzelką, biła go piętami z boku i pędziła, jak zerwana przez huragan gałąź jodły. Głowę położyła na grzywie końskiej, smagana przez pręty i igły drzew, nie widziała przeszkód przed sobą, nie czuła nic, prócz silnego bólu w piersiach i straszliwej żądzy ucieczki. Ataman galopował wściekle, niby czarny rozszalały centaur, ale był czujny na drogę, omijał pnie, przesadzał zawały, jeno z gałęzi nic sobie nie robił rozszalały, ciskając w las, głośny łomot i tętent. Pozostawił za sobą pułki sosen i jodeł, wpadł w brzeźniak na polanie, tratował białe dywany kwiatów, wspiął się nad rowem pełnym wody, aż Elża zachwiała się na siodle i gorączkowo objęła ramieniem szyję konia. Jeszcze kilka minut cwału i wpadli między zagaje dworskich sadów. Na widok Warowni Elża oprzytomniała i jęła hamować konia. Wtem jak z pod ziemi wyrósł przed nią Uniewicz.
— Co się stało?! — krzyknął, blednąc.
— Co?! Nic!
Uniewicz chwycił konia za uzdę i zatrzymał.
— Pani ma włosy rozwite, pełne igieł, szyszek. Ponosił panią?...
— Nie!
— Nie wierzą! Koń zgrzany, pani wygląda... okropnie.
— No więc... dobrze.
Zaczęła skręcać włosy na głowie, ale ręce jej drżały, trzęsły się usta, lekko dzwoniły zęby. Uniewicz patrzał na nią z przerażeniem, bez pytania zsadził ją z siodła, postawił chwiejącą się.
— Spadła pani z konia?...
— Ani mi się śniło.
— Gdzież Tomek?...
Łuna krwi zalała bladą twarz Elży.
— Nie... nie wiem, — jęknęła.
— To nieprawda, pani wie!
Duma strzeliła z jej oczów, nerwowo zatoczyła ręką wielkie kolisko, wskazując bór.
— Niech go pan szuka. Ataman doprowadzi.
Odeszła szybko drżąca, bliska płaczu, pozostawiając Uniewicza w zdumieniu.
Szła, nie widząc prawie drogi przed sobą. Uczuła niebywałe zmęczenie fizyczne i jakiś ciężar na głowie, który odbierał jej przytomność. Idzie, ale dokąd i gdzie? aha, do domu. przecie to Warownia. Gdzie ja byłam?... myśli Elża. Plącze się wszystko; huk sosen, kwiaty, tętent i bieg szalony Atamana, Uniewicz, ach ten Uniewicz zabawny, o Tomka pyta... Tomek! Aha, tak, więc to prawda, Tomek tam... z nią... w borze.
I znowu mgła nasuwa się i mąci pamięć.
Elża zatopiona była w dziwnej półprzytomności: ni jawa ni sen, jakby pół mózgu myślało, a pół spało. Szczególny stan półświadomości. To sprawił ten udar w głowę, który tak cięży; myśli znowu Elża, nie wiedząc, że wstępuje na ganek.
Wtem głos zdumiony:
— Elżuniu! Czyj to głos?... — szuka wzrokiem.
— Elżuniu, co tobie?... — woła pan Cezary, opuszczając gazetę na kolana.
— Elżuniu, nie widzisz nas?... — pyta znowu ktoś inny — cóż ty, olsnęłaś od wiosennego słońca, czy co?... Czego masz takie roztrzepane włosy, Elżuniu?...
— Ach, to dziadzio... i... babcia.
Uśmiechnęła się do nich bezmyślnie trochę i mijała ich, idąc do drzwi.
— Co ci to dziecko, głowa cię boli?...
— Tak, tak...
— Pewno febra? A mówiłem.
Lekka świadomość nasunęła myśl, że będą ją leczyć.
— Nie, nie, zdrowa jestem... tylko... zmęczona.
— Połóż się, dziecino.
— Tak, tak.
Nareszcie w swoim pokoju.
Gdzie jestem?...
Rozejrzała się. Poznała. Upadła na łóżko, głowę zatopiła w poduszki i tak bez ruchu przeleżała kwadrans. Powstawszy bardzo blada, oczy miała podkreślone sino i dziwny płomień w źrenicach. Podeszła do umywalni.
— Ja się nie rozpłaczę, nie, nie, ja się nie rozpłaczę!
Mokry ręcznik wtuliła w palące oczy, gniotąc je coraz zawzięciej, silniej, lecz dygot ust zwiększał się, muskuły twarzy drgały boleśnie, i oto okropnym bólem zapiekłe powieki trysnęły żarem łez. Zwinęła się, upadła na taboret i z czołem, opartem o zimny marmur umywalni, załkała z głębi wzburzonej piersi.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Pod wieczór Uniewicz spotkał Tomka na dziedzińcu folwarcznym, przy stajniach:
— Coś ty taki... inny?...
— Ja?... zdaje ci się. Zresztą... Ach, to potem. Czy Ataman jest?...
— Przyjechała na nim pani Elża.
— Wściekłeś się, czy co?...
— Mój drogi, jestem wszakże zdrów na umyśle. Sam zsadzałem ją z siodła.
— Z Atamana?...
— Z Atamana.
— Słuchaj, Mel!... ty... ty nie żartuj ze mnie.
— Ani trochę. Spotkałem Gorską, wracającą z lasu galopem; wstrzymała konia, właśnie twego Atamana, tam na skraju sadu. Włosy miała rozplecione, no i... była... bardzo dziwna, bardzo.
— O mnie... nie pytała?...
— Ja spytałem, — odrzekła, że... Ataman mię do ciebie doprowadzi.
Burba zatrząsł się, chwycił Uniewicza za ramiona, zdusił je żelaznym skurczem i rzucił pytanie w samą twarz, z jakimś głuchym rykiem:
— Nie łżesz?... Co?...
— Zwarjowałeś! Tom! Bądź przynajmniej dobrze wychowany w swojej furji. Puść! moje ramię, to nie laska, kości zaś mam za słabe na twoje uściski.
Burba cofnął się, straszliwie blady; oczy mu zaszły mgłą. Zwiniętą pięść przycisnął do czoła, na którym wystąpiły sznury żył.
— Więc ten galop... gwałtowny... ten tętent... to była... ona?... Boże!
Zakręcił się jakoś i dodał krótko:
— Wszystko przepadło!
Poszedł w stronę domu. Pan Mel podążył za nim, zgnębiony.