Villette/Rozdział XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Villette |
Rozdział | Nimfa leśna |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia „Linolit“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Róża Centnerszwerowa |
Tytuł orygin. | Villette |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Wiosna nadchodziła w pełni i powietrze ociepliło się nagle. Ta zmiana temperatury wywołała u mnie, jak prawdopodobnie u wielu innych także, chwilowy upadek sił. Byle żywszy ruch powodował w owym czasie niewspółmiernie wielkie moje zmęczenie; po bezsennych nocach następowały dni dziwnej omdlałości.
Pewnego popołudnia niedzielnego, po odbyciu półmilowej drogi do kościoła protestanckiego, powróciłam znużona i wyczerpana, rada że mogę schronić się w zwykłym samotnym moim sanktuarium, w sali pierwszej klasy, gdzie usiadłam, oparłszy ramiona i głowę, niby na poduszce, na pulpicie mojego biurka.
Przez chwilę jeszcze wsłuchiwałam się w brzękliwy szmer pszczół, krążących wśród ukwiecionego berceau i przyglądałam się, poprzez oszklone jego drzwi i świeżo rozwinięte, blado-zielone ulistwienie wiosenne, Madame Beck i wesołej gromadzie jej gości. Podejmowani przez nią tego dnia śniadaniem po mszy rannej, przechadzali się po głównej alei owocowego sadu pod gałęziami drzew, strojnych o tej porze roku w pęki kwiecia o barwie czystej i ciepłej ni to śnieg górski o wschodzie słońca.
Przypominam sobie, że pośród rozbawionej tej grupy przyciągała uwagę moją jedna postać głównie — przystojnej młodej dziewczyny, którą widywałam poprzednio już w domu Madame Beck i o której mówiono mi, że jest „la filleule“ — córką chrzestną — Monsieur Emanuela i że jej matkę, czy ciotkę, czy kogoś innego z jej bliskich kobiecych krewnych, łączyły z profesorem węzły osobliwie zażyłej dawnej przyjaźni.
Monsieur nie należał tej niedzieli do świątecznego grona, dostrzegłam jednak na chwilę przed tym, młodą dziewczynę w jego towarzystwie, o ile też mogłam wnioskować na podstawie przelotnego obserwowania jej z dość znacznej odległości, zdawała się zachowywać w stosunku do niego z naturalną swobodą wychowanki wobec wyrozumiałego opiekuna. Ujrzawszy go z daleka, podbiegła ku niemu, i poufale wsunęła swoją rękę pod jego ramię, na którym pieszczotliwie oparła się. Doznałam w tym momencie dziwnego uczucia — dość przykrego muszę przyznać — przypuszczam, że musiało to być coś z rodzaju przeczuwań, nie chciałam jednak ani analizować go, ani bliżej nad nim zastanawiać się. Przyglądając się młodej dziewczynie, której nazwisko brzmiało: Mademoiselle Sauveur, i śledząc migotliwe połyski jej jasnej jedwabnej sukni pośród biało-różowych kwiatów i jasnoszmaragdowych liści sadu, (była zawsze bogato ubrana, jako osoba bardzo zamożna podobno) poczułam nagle ciężar znużenia, padający mi na oczy, które przymknęły się niebawem. Moje wyczerpanie, ciepło dnia wiosennego, jednostajne brzęczenie pszczół i poćwierkiwanie ptaków ukołysały mnie na dobre. Zasnęłam.
Dwie godziny minęły niepostrzeżenie dla mnie. Zanim obudziłam się, znikła tarcza słoneczna poza spiętrzonymi dachami domów; ogród i pokój klasowy poszarzały; pszczoły i ptaki zamilkły, a kwiaty postulały swoje płatki. Rozpierzchła się także gromada gości; wszystkie aleje i ścieżki ogrodowe były puste.
Obudziłam się z miłym uczuciem wypoczęcia — niezziębnięta, jak należało przypuszczać po dwóch godzinach siedzenia bez ruchu, ani też nie były policzki moje i ramiona zesztywniałe z opierania się o twardy pulpit. Nic dziwnego. Zamiast gołego drzewa, z którego zrobiłam dla siebie poduszkę, znalazłam gruby, starannie złożony szal, podsunięty mi pod głowę oraz inny, podobny, ciepło otulający mnie całą (oba wzięte z korytarza, gdzie zawsze wisiały wszelkie tego rodzaju okrycia).
Kto zrobił to? Kto okazał się tak dalece przyjazną dla mnie duszą? Która z nauczycielek? A może z uczennic? Nie miałam spośród nich ani jednej — z wyjątkiem jedynej Mademoiselle St. Pierre — wyraźnie wrogo dla mnie usposobionej; kto jednak spośród nich wszystkich zdobył się na tyle subtelnej uwagi, na tak tkliwy poryw serca? Która z nich poruszała się tak lekko, miała taki cichy chód i tak przedziwnie delikatne dotknięcie, że mogłam nie słyszeć jej kroków, ani nie czuć jej manipulującej przy mnie ręki, podczas uśpienia mojego, wśród białego dnia.
Co się tyczy Ginevry Fanshave, tej olśniewającej młodej istoty, nie odznaczała się ona bynajmniej łagodnością ruchów ani gestów i na pewno ściągnęłaby mnie raczej z krzesła, na którym spałam, gdyby to ona właśnie była owym opiekuńczym dla mnie duchem. Powiedziałam sobie wreszcie: — „To robota Madame Beck.“ Weszła do pierwszej klasy i, zastawszy mnie śpiącą, zaniepokoiła się że mogłoby mi to zaszkodzić, że mogłabym przeziębić się. Uważa mnie za pożyteczną dla siebie siłę, za sprawną maszynę, odpowiadającą celowi, dla którego zostałam przyjęta i dlatego niepotrzebne moje narażanie się nie było w jej interesie.
— A teraz — postanowiłam — przejdę się trochę, wieczór jest mile przewiewny, ale nie chłodny.
Otworzyłam oszklone drzwi i weszłam do berceau, skąd udałam się wprost do mojej „allée défendue“. Gdyby było zupełnie ciemno, a nawet gdyby zapadł już zmrok, nie odważyłabym się na to — nie zapomniałam szczególnej owej wizji ułudnej (o ile była ona ułudna), jaka nawiedziła mnie na tym miejscu przed kilkoma miesiącami. Wciąż jednak jeszcze różowiły ostatnie promienie zachodzącego słońca kopułę kościoła Świętego Jana Chrzciciela, nie zamilkły też jeszcze wszystkie ptaki w ogrodzie i nie utuliły się w swoich gniazdach pośród gąszczu drzew, krzewów i splątanych, obrastających mury bluszczów. Przechadzałam się tedy po mojej alei tam i z powrotem, roztrząsając w myśli te same mniej więcej sprawy, nad jakimi zastanawiałam się owej nocy, kiedy zagrzebałam mój szklany słój: jak powinnam postąpić, aby zapewnić trwalsze podstawy własnej niezależności i wyrobić sobie zupełnie samodzielne stanowisko. Tematu tego, którego nie poruszałam ostatnio w głębi własnego myślenia, nie poniechałam nigdy jednak całkowicie; ilekroć też pewne osobliwe oko odwrócone było ode mnie i dziwaczne zachowanie się pewnego osobnika szczególnie dokuczyło mi swoją opryskliwością, a zwłaszcza kapryśną swoją niesprawiedliwością, szukałam instynktownie ulgi w kierowaniu myśli mojej ku tym właśnie sprawom, i w ten sposób ułożyłam sobie stopniowo cały plan na przyszłość.
— Utrzymanie — rozumowałam — kosztuje niewiele w oszczędnym, skromnym Villette, którego ludność jest rozsądniejsza, jak mi się wydaje, aniżeli ludność starej kochanej Anglii — nieskończenie mniej troszczy się o zewnętrzne pozory i mniej dąży do popisywania się. Tutaj, w Villette, nikt ani trochę nie wstydzi się żyć na tak skromną i oszczędną skalę, jak uważa to za odpowiednie i za wskazane dla siebie. Opłata za najem lokalu w przezornie obranej dzielnicy nie bywa tu z zasady wygórowana, jak tylko więc uda mi się zaoszczędzić tysiąc franków chociażby, wynajmę dla siebie pomieszczenie, składające się z jednego obszernego pokoju i dwóch lub trzech mniejszych, umebluję największy kilkoma ławkami i pulpitami, wstawię czarną tablicę, katedrę dla mnie samej, na niej krzesło i stół, kupię gąbkę i kilka kawałków białej kredy i, przyjmując zrazu uczennice przychodnie tylko, rozpocznę moje pięcie się wzwyż po szczeblach kariery właścicielki i kierowniczki szkoły. Początki Madame Beck, jak sama niejednokrotnie opowiadała mi, były równie skromne, a do czego doszła teraz? Cały ten obszar gruntu, dom i ogród stanowią jej własność, nabytą za własne jej pieniądze; ma już bardzo przyzwoitą rentę, zabezpieczającą jej stare lata, a także prowadzony pod jej kierunkiem świetnie prosperujący zakład naukowy, który zapewni karierę jej córkom, gdy dorosną.
— Odwagi, Lucy Snowe! Oszczędnością i wyrzeczeniem się na razie wielu osobistych wygód, a także usilnym napięciem woli osiągniesz cel, jaki sobie nakreśliłaś. Nie próbuj tylko utyskiwać wobec samej siebie, jakoby tego rodzaju cel był zbyt ciasny i egoistyczny; jakoby brak mu było głębszego zainteresowania: powiedz sobie, że pracujesz w imię uniezależnienia się i zadowolnij się tym, dopóki osiągnięciem twego zamierzenia, nie złożysz dowodu, że posiadasz prawo do nakreślenia sobie celów wyższych. Ale potem, po dokonaniu tego, czy nie istnieje dla mnie nic więcej w życiu? — Czy nie istnieje możliwość stworzenia sobie prawdziwego ogniska rodzinnego, zdobycia czegoś takiego, co byłoby droższe dla mnie, ode mnie samej i tą właśnie wyższą swoją cennością zdolne byłoby wydostać ze mnie głębsze talenty, aniżeli te, na jakich pielęgnowaniu mogłoby mi zależeć, ze względu na mnie samą jedynie? Czy nie istnieje dla mnie żaden ołtarz, u którego stóp chętnie gotowa byłabym złożyć całą wagę samolubstwa ludzkiego, aby podjąć szczytniejsze zadanie poświęcenia się pracy i życiu dla innych? Przypuszczam, moja Lucy, że orbicie twojego życia nie jest sądzone zaokrąglić się i zamknąć w ten sposób: musi ci wystarczyć półksiężyc jedynie. Niech i tak będzie. Bodaj, że tak być powinno. Widzę teraz liczne zastępy moich bliźnich, nie znajdujących się w lepszych niż ja warunkach. Widzę, że znaczny zastęp mężczyzn i jeszcze znaczniejszy kobiet zmuszony jest zamknąć cały bieg swojego życia w ciasnych ramach wyrzekania się wielu rzeczy i znoszenia wszelkiego rodzaju braków. Nie znajduję powodu, dla którego miałabym należeć do nielicznych, uprzywilejowanych. Wierzę w źdźbło nadziei i blasku słonecznego, wystarczające do osłodzenia najcięższego nawet losu. Wierzę, że życie na tej ziemi nie jest wszystkim: ani początkiem, ani końcem. Wierzę, drżąc; ufam, płacząc.
Tak więc skończyłam z tą sprawą. Należy odważnie podsumować od czasu do czasu obrachunek swojego życia i uczciwie ustalić swój budżet. Nędznym oszukiwaniem się jest okłamywanie samego siebie przy stwierdzaniu ostatecznego wyniku i wypisywaniu — w nagłówku poszczególnych pozycyj — szczęścia tam, gdzie w rzeczywistośtości jest nędza. Nazywaj śmiało i odważnie udrękę — udręką, a rozpacz — rozpaczą; wypisz jedno i drugie wielkimi, wyraźnymi zgłoskami zamaszyście i energicznie: w ten tylko sposób spłacisz dług swój Przeznaczeniu. Jeśli zaś zechcesz fałszować prawdę i wpiszesz „korzyść“ tam gdzie powinna figurować „strata“, przekonasz się, że potężny twój wierzyciel pozwoli oszustwu temu przejść gładko, lub, co gorsze, rozmyślnie przyjmie za dobrą monetę to, czym chciałeś go podejść. Sprobuj zaofiarować najsilniejszemu — zarazem najciemniejszemu z zastępów bożych — wodę, kiedy żądał od ciebie krwi, a przekonasz się czy ją przyjmie. Nie weźmie całego bladego, bezbarwnego morza w zamian za jedną czerwoną kroplę. Ja osobiście inny zestawiłam obrachunek.
Zatrzymawszy się przed Metuzalemem — olbrzymim patriarchą owocowego sadu, oparłszy czoło o sękaty jego pień, i postawiwszy nogę na kamieniu przypieczętowującym małą mogiłkę, wyrytą tuż przy jego korzeniach, wskrzesiłam w pamięci mojej pogrzebane w niej uczucia. Przypomniałam sobie doktora Johna, serdeczne moje przywiązanie do niego; moją wiarę w jego doskonałość; moje rozkoszowanie się jego łaskawością dla mnie. Co się stało z ciekawą tą jednostronną przyjaźnią, która była na wpół wykutym w marmurze tworem fantazji i na wpół życiem? Prawdą z jednej tylko strony, a z drugiej żartem jedynie może?
Czy uczucie to zamarło już? Nie wiem. Było w każdym razie pogrzebane. Wydawało mi się czasem, że w grobie jego porusza się coś niespokojnie; śniły mi się sny osobliwe o rozkopanej ziemi, o włosach, wciąż jeszcze złotych i żywych, wysuwających się poprzez szczeliny trumny.
Czy nazbyt pośpieszyłam się? Zadawałam sobie wielokrotnie to pytanie, narzucające mi się ze szczególną ostrością po każdym przypadkowym przelotnym spotkaniu z doktorem Johnem. Tak przyjazny był wciąż jeszcze wyraz jego twarzy, tak ciepły uścisk jego ręki; imię moje tak mile brzmiało w jego ustach — nie sprawiało mi ono nigdy równie wielkiej przyjemności, jak wówczas, kiedy wymawiane było przez niego. W porę wszelako przekonałam się, że ta dobrotliwość, ta serdeczność, ta muzyka, nie miały ani trochę na względzie własnej mojej osoby; nie były niczym z nią związane: były nieodłączną częścią składową jego samego, były miodem jego usposobienia, balsamem tkliwego jego nastroju; udzielał ich, jak dojrzały owoc poi swoją słodyczą pszczołę, która ją z niego wysysa; rozsiewał je dokoła siebie, jak pachnące rośliny rozsiewają dokoła balsamiczne swoje wonie. Czy miodnik kocha pszczołę i ptaka, których żywi? Czy róża polna rozkochana jest w powietrzu?
— Dobranoc, doktorze Johnie; jesteś dobry, jesteś piękny, nie jesteś jednak mój. Nie należysz do mnie. Dobranoc i niech cię Bóg błogosławi!
Tak zakończyłam moje rozpamiętywanie.
— Dobranoc! — uleciało dźwiękiem bezgłośnym z moich ust; usłyszałam echo tego wyrazu, wypowiedzianego głośno już, tuż obok mnie.
— Dobranoc, mademoiselle, a raczej dobry wieczór; słońce zaledwie zdążyło zajść; mam nadzieję, że dobrze się pani spało.
Wzdrygnęłam się, zatraciwszy równowagę na jedną jednak chwilę tylko. — Znałam głos i wiedziałam z czyich wychodzi ust.
— Czy dobrze mi się spało, monsieur? Kiedy? Gdzie?
— Słusznie pyta pani kiedy i gdzie. Jak się wydaje, przeistacza pani dzień w noc i obiera pani pulpit za poduszkę — przyznać trzeba, twardą nieco.
— Zmiękczono ją dla mnie podczas mojego snu. Niewidzialny ów duszek, nawiedzający moje biurko, przypomniał sobie o mnie. Nie wiem w jaki sposób zasnęłam, mniejsza o to zresztą; fakt, że obudziłam się ciepło otulona i z miękkim podesłaniem pod głową.
— Czy szale zabezpieczyły panią od chłodu?
— W zupełności. Żąda pan podziękowania za to ode mnie?
— Nie. Była pani blada we śnie; może tęskni pani za domem?
— Aby tęsknić za domem, trzeba posiadać ten dom, co nie jest moim udziałem.
— Tym bardziej więc potrzebny pani jest prawdziwie dbający o nią przyjaciel. Nie wydaje mi się, miss Lucy, abym znał kogokolwiek, komu bardziej bezwzględnie potrzebna byłaby przyjacielska opieka, aniżeli pani; same już braki pani domagają się tego kategorycznie. Potrzebne jest pani tak bardzo powstrzymywanie jej, powściąganie i kierowanie panią.
Konieczność powściągania i powstrzymywania była stałym, nieodłącznym hasłem monsieur Paula. Najbardziej bezwzględne ujarzmienie nie byłoby zdolne, o ile miało mnie na celu, wyperswadować mu tej konieczności. Mniejsza z tym jednak. Jakie mogło to mieć znaczenie? Słuchałam jego słów, ani myśląc być zbyt uległą; utraciłby cel w życiu, gdybym nie pozostawiła mu nic do „powściągania“.
— Tak, niezbędna jest dla pani nieustająca czujna opieka, nieustanny surowy nadzór — dodał — szczęściem też dla pani zdaję sobie z tego sprawę i usiłuję sprostać temu zadaniu. Obserwuję panią i innych bardzo starannie i stale, bardziej czujnie i częściej, aniżeli pani sama, czy owi inni mogą domyślać się tego. Widzi pani to oświetlone okno? — zapytał, wskazując kratę w jednym z pensjonatowych pomieszczeń kolegium dla chłopców.
— Pokój ten wynająłem, rzekomo dla studiów — faktycznie jako punkt obserwacyjny. Przesiaduję w nim i czytuję godzinami; czytuję na swój sposób, zgodnie z moim upodobaniem. Księgą, z której czytam, jest ten ogród; jej treścią jest natura ludzka. Znam was wszystkie na wylot. O! Znam was dobrze — St. Pierre, Paryżankę i samą maitresse-femme — także — tego zucha kobietę, moją kuzynką Beckowę.
— Wcale się panu nie chwali takie szpiegowanie, monsieur. Nie jest słuszne.
— Comment? — Jakto? Dlaczego?! — Nie jest słuszne? Na mocy artykułów czyjej wiary? Może potępia to który z kanonów Lutra czy Kalwina? A cóż mnie to może obchodzić? Nie jestem Protestantem. Mój bogaty ojciec (jakkolwiek bowiem zaznałem osobiście biedy i przez cały rok głodziłem się na nędznym poddaszu w Rzymie — umierałem nieomal z głodu, często zaledwie raz na dzień mając coś włożyć do ust, a czasem nie mając i tego nawet — urodziłem się jednak w bogactwie) — otóż mój bogaty ojciec był dobrym Katolikiem, dał mi też ojca jezuitę za duchowego przewodnika i wychowawcę. Nie zapominam nauk, jakie mi on dawał. O, do jakich odkryć doprowadzają mnie one! Grand Dieu — wielki Boże — do jakich odkryć!
— Odkrycia osiągnięte systemem podkradania się, podpatrywania i podsłuchiwania, wydają mi się odkryciami hańbiącymi.
— I ja nie wątpię o tym, purytanko! Przyjrzyj się jednak, jak działa ten mój jezuicki system. Zna pani St. Pierre?
— Po części.
Roześmiał się. — Słusznie mówi pani „po części“ — gdy tymczasem ja znam ją na wylot! Na tym właśnie polega cała różnica. Udawała poprzednio słodką i przyjacielską; wyciągała do mnie — sa patte de velours — aksamitną swoją łapkę — pochlebiała mi, łasiła się, przymilała. Otóż, przyznać muszę się do grzechu — jestem wrażliwy na kobiece pochlebstwa — wrażliwy wbrew własnemu rozumowi. Mimo, że nie była nigdy ładna, kiedy jednak poznałem ją po raz pierwszy, była młoda, albo przynajmniej umiała wydawać się młodą. Jak wszystkie jej rodaczki, posiada talent umiejętnego ubierania się — cechował ją pewien rodzaj chłodnej łatwości towarzyskiej, którą niejednokrotnie umiała zaoszczędzać mi zakłopotania...
— Nie było to chyba potrzebne, monsieur. Nigdy w życiu nie byłam świadkiem pańskiego zakłopotania.
— Mało zna mnie pani, mademoiselle. Potrafię być zakłopotany, jak pensjonarka; właściwą treścią mojej natury jest nieśmiałość i nieufność.
— Nie dostrzegłam tego nigdy, monsieur.
— A jednak jest tak, mademoiselle. Powinna pani była dostrzec to.
— Obserwowałam pana, występującego publicznie, monsieur — na estradach, na trybunie, wobec ludzi utytułowanych, a nawet wobec ukoronowanych głów, i podziwiałam zawsze swobodę, z jaką pan zachowywał się. Był pan niezmiennie taki sam i tak samo swobodny, jaki pan bywa w naszym trzecim oddziele.
— O, mademoiselle, ani tytuły, ani głowy ukoronowane, nie są nigdy zdolne narazić na szwank mojej skromności, a występowanie publiczne jest właściwym moim żywiołem. Lubię je i obracam się w tej atmosferze zupełnie swobodnie, ale... tutaj... tutaj... słowem, w danym wypadku działa czynnik uczuciowy, jakkolwiek gardzę nim zazwyczaj i nie pozwalam sobie powodować się nim. Gdybym był mężczyzną, dążącym do małżeństwa (co w danym razie nie wchodzi zupełnie w rachubę, może też pani zaoszczędzić sobie wszelkich szyderczych uwag na tę myśl) i gdybym uważał za potrzebne zwrócić się do jakiej niewiasty z zapytaniem czy może rozważyć moją kandydaturę na przyszłego jej męża, pokazałoby się wówczas, że jestem skromny i nieśmiały, jak rzekłem.
W zupełności uwierzyłam mu, a, wiedząc, poczułam dla niego szczery szacunek, który przeszył bólem moje serce.
— Co się tyczy panny St. Pierre — mówił w dalszym ciągu — wyraźnie usiłując opanować się, co zdradzało z lekka zmienione brzmienie jego głosu — zamierzała ona niegdyś stać się panią Emanuelową, nie wiem też dokąd zaprowadziłby mnie jej zamiar, gdyby nie to zakratowane, oświetlone małe okienko. O, czarodziejska krato! Jakie cuda zdziałałaś! Ile odkryłaś mi tajemnic! Tak — dodał po chwili — ta mała czarodziejska krata ujawniła mi złość i zawziętość panny St. Pierre, jej próżność i płochość, nie tylko tutaj, ale i przy innych okazjach. Dzięki zbawczej mojej kracie byłem świadkiem rzeczy, które najskuteczniej opancerzyły mnie przeciwko sztuce uwodzenia, jaką w tak wysokim stopniu posiada mademoiselle St. Pierre. Dzięki mojej kracie jestem zabezpieczony przeciwko wszelkim zakusom biednej Zélie.
— A moje uczennice — zaczął znów po chwili — te blondes jeunes filles — jasnowłose młode dziewczęta — takie łagodne i potulne — widywałem najbardziej powściągliwe spośród nich, rozłobuzowane jak chłopaki, najpotulniejsze, obrywające kiście winogron z muru, strząsające gruszki z drzew. Kiedy przybyła tu nauczycielka angielskiego, zauważyłem od razu jej upodobanie do pewnej szczególnej alejki, dostrzegłem jej szukanie samotności, obserwowałem ją bacznie na długo przed tym jeszcze, kiedy zaczęliśmy przestawać i rozmawiać z sobą wzajem. Przypomina sobie pani może moje podejście do pani niegdyś cichaczem i zaofiarowanie jej bukiecika białych fijołków, kiedy byliśmy dla siebie wzajem zupełnie obcy jeszcze?
— Pamiętam. Zasuszyłam fijołki, zachowałam je i mam je dotychczas.
— Podobało mi się, że pani przyjęła je spokojnie, bez wahania i fałszywej pruderii — którą zawsze śmiertelnie obawiam się wywołać, której żywiołowo nie znoszę i na którą reaguję z całą mściwością, o ile zwłaszcza ujawnia się ona w spojrzeniu czy w gestach. Powróćmy wszelako do naszej sprawy. Nie tylko ja obserwowałem i śledziłem panią, ale często — osobliwie w porze wieczornej — inny jeszcze anioł opiekuńczy bezszelestnie krążył w pobliżu pani. Co wieczór kuzynka moja, madame Beck, przekradała się cichaczem ku owej alejce, idąc trop w trop za panią, kiedy pani nie widziała jej.
— Ależ nie mógł pan przecież, monsieur, widzieć z tej odległości, po nocy w dodatku, co się dzieje w ogrodzie?
— Mogłem; przy świetle księżyca; przez lornetkę — posługuję się zwykle lornetką — tutaj jednak nie mam potrzeby uciekać się do tego sposobu. Sam ogród bezpośrednio otwarty jest dla mnie o każdej porze. W szopie, na jego końcu, są drzwiczki, które prowadzą na podwórze, sąsiadujące z kolegium. Posiadam klucz od nich, dzięki czemu mogę przychodzić i wychodzić kiedykolwiek mi się podoba. Wszedłem tędy właśnie dzisiaj po południu i zastałem panią śpiącą w klasie. Wieczorem ponownie skorzystałem z tego samego wejścia.
Nie mogłam powstrzymać się od powiedzenia:
— Gdyby pan był niegodziwcem, żywiącym złe, podstępne zamiary, jakże straszne byłoby to wszystko.
Ten sposób zapatrywania się na rzeczy nie był zdolny trafić mu do przekonania; zapalił cygaro, i, kiedy pykał z niego spokojnie, oparty o pień drzewa, spoglądając na mnie chłodnym, rozbawionym wzrokiem, jakim zwykł patrzeć, będąc w pogodnym humorze, uważałam za właściwe wystosować do niego dłuższe kazanie. On sam często godzinami miewał do mnie tego rodzaju przemówienia, nie uważałam więc dlaczego i ja także z kolei nie miałabym raz jeden chociażby wypowiedzieć się w stosunku do niego zupełnie szczerze. Wyjawiłam mu też bez ogródek pogląd mój na stosowanie tego rodzaju jezuickiego systemu.
— Wiadomości, jakie daje ono panu, okupione są zbyt wysoką ceną; to przychodzenie i wychodzenie ukradkiem, drogą podstępną, przynosi ujmę własnej pańskiej godności.
— Mojej godności własnej?! — zawołał ze śmiechem — Kiedy to widziała mnie pani kłopocącego się o moją godność własną? To pani, miss Lucy, jest „digne“ — osobą godną. Jak często w obecności wyspiarskiej dostojności pani robiłem sobie przyjemność z deptania nogami tego, co podoba się pani nazywać „moją godnością“, z darcia jej na strzępy i rozrzucania na wszystkie cztery wiatry podczas tych moich napadów opętańczych, którym pani przygląda się z taką wyniosłością i które, jak wiem, uważa pani za nieopanowany szał trzeciorzędnego aktora londyńskiego.
— Powtarzam panu raz jeszcze, monsieur, że każde spojrzenie, jakie rzuca pan spoza tej kraty, jest krzywdą, wyrządzoną lepszej stronie natury pańskiej. Studiowanie tą drogą serc ludzkich jest tajemnym i świętokradczym raczeniem się jabłkiem Ewy. Szkoda wielka, że nie jest pan Protestantem.
Przyjmując obojętnie ten wyrażony przeze mnie żal, palił z niezmąconym w dalszym ciągu spokojem swoje cygaro. Po chwili milczenia z uśmiechem na twarzy odezwał się nagle:
— Widywałem inne jeszcze rzeczy.
— Jakie inne rzeczy?
Wyjął cygaro z ust i rzucił resztkę jego w zarośla, gdzie żarzyło się ono czas jakiś jeszcze w mroku.
— Niech pani spojrzy — rzekł — czy iskrzący się koniec ten, nie sprawia na pani wrażenia oka, śledzącego, czujnie mnie i panią?
Skierował się ścieżką naprzód, zawróciwszy wszakże po chwili, mówił w dalszym ciągu:
— Widziałem, proszę pani, rzeczy, z których nie jestem w stanie zdać sobie sprawy i które zniewalały mnie do czuwania przez całą noc, aby doczekać się rozwiązania ich, nie doczekałem się jednak, dotychczas przynajmniej.
Powiedział to tonem tak dziwnym, że po plecach moich przebiegł dreszcz. Dostrzegł to.
— Przeraziłem panią, miss Lucy? Czy dreszcz ten wywołały moje słowa, czy też to zazdrosne czerwone oko, żarzące się jeszcze w trawie?
— Ani jedno, ani drugie: zimno mi się zrobiło, późno już jest, i coraz ciemnej, ochłodziło się znacznie. Najwyższy czas na mnie wrócić do domu.
— Zaledwie minęła ósma; powróci pani niebawem; musi pani tylko odpowiedzieć mi na to jedno jeszcze pytanie.
Zanim jednak zadał mi je, zatrzymał się na chwilę. Ściemniło się rzeczywiście w ogrodzie; zmierzch zapadł nagle wraz z zachmurzeniem się nieba; krople deszczu zaczęły skapywać poprzez ulistwienie drzew. Miałam nadzieję, że i monsieur Paul także odczuje tę zmianę, na razie wszelako wydawał się zbyt pogrążony w myślach, aby być wrażliwym na cośkolwiek.
— Proszę mi powiedzieć, mademoiselle, czy wy, Protestanci, wierzycie w zjawiska nadnaturalne?
— Zachodzi co do tego pewna różnica pomiędzy teorią i wiarą, zarówno wśród Protestantów, jak i pośród innych sekt — odparłam. — Dlaczego pyta pan o to, monsieur?
— Dlaczego pani wzdryga się i odpowiada mi takim słabym głosem? Jest pani przesądna?
— Jestem z natury nieco nerwowa. Nie lubię poruszania tego rodzaju tematów i dyskutowania o nich. Tym bardziej ich nie lubię, że...
— Wierzy pani?
— Nie. Zdarzyło mi się wszakże doznać czegoś takiego...
— Po przyjeździe pani tutaj?
— Tak. Przed paroma miesiącami.
— Tutaj? W tym domu?
— Tak.
— Bon! — Dobrze! — Jestem temu rad. Wiedziałem o tym zresztą, zanim pani mi powiedziała. Czułem, że zachodzi jakiś związek pomiędzy mną a panią. Pani jest łagodna i cierpliwa, a ja mam naturę wybuchową; pani jest cicha i blada, moja skóra jest smagła i ogorzała, a temperament mam ognisty; pani jest surową Protestantką, a ja jestem rodzajem świeckiego Jezuity. Mimo te wszystkie jednak zasadnicze różnice jesteśmy podobni do siebie wzajem; pomiędzy nami obojgiem zachodzi wyraźna pokrewność. Czy dostrzega to pani, mademoiselle, przyglądając się sobie w lustrze? Czy zauważyła pani, że czoło jej jest tak samo ukształtowane jak moje, że oczy pani mają wykrój podobny do wykroju moich? Czy uzmysłowiła sobie pani, że głos jej ma niektóre tony zbliżone do tych, jakie brzmią i w moim głosie także? Czy wie pani o tym, że miewa pani często mój sposób patrzenia i przyglądania się? Stwierdzam to wszystko i wierzę, że urodzona pani jest pod moją gwiazdą. Tak, pod moją gwiazdą! Zadrżeć winna pani na tę wieść, gdziekolwiek bowiem zachodzi pokrewność taka pomiędzy dwojgiem śmiertelnych, są nici ich żywotów tak wzajem z sobą splątane, że trudność wielką sprawia rozwikłanie ich. Powstają supły i zadzierzgnięcia, których nagłe zerwanie pozostawia uszkodzenia w osnowie tkaniny. Powracając wszakże do tych wrażeń — czy „doznań“, jak wyraża się pani z typowo angielską oględnością — otóż i ja również doznałem tego samego.
— Proszę, niech mi pan o nich opowie.
— Nie pragnę niczego bardziej i nie zamierzam bynajmniej wyrzec się tego. Znana jest pani legenda, związana z tym domem i z tym ogrodem?
— Owszem, znam ją. Opowiadano mi, jakoby przed wiekami zakonnica jakaś została zamurowana żywcem pod ziemią, u stóp tego właśnie drzewa, w tym samym miejscu, na którym stoimy teraz oboje.
— Czy mówiono pani, że w dawnych czasach zjawa owej zakonnicy zwykła nawiedzać ten dom i ogród?
— A gdyby nawet tak być miało, to i cóż z tego, proszę pana?
— Coś krąży tu wciąż jeszcze: zjawa jakaś snuje się po tym domu nocą. Ma ona wygląd zgoła odmienny od wszystkiego, co pojawia się tutaj za dnia. Ja sam niewątpliwie widywałem coś podobnego niejednokrotnie. Klasztorne zawoje tajemniczej tej postaci były dla mnie czymś dziwnym, przemawiały też do mnie bardziej, niż do wszystkich innych żyjących istot. Zakonnica!
— I ja również widziałam ją, monsieur.
— Przypuszczałem, że tak być musiało. Zagadnienie, czy zakonnica ta jest istotą z ciała i krwi, czy też czymś takim, co pozostaje, kiedy krew zastyga i krzepnie, a ciało rozpada się, interesuje prawdopodobnie w tej samej mierze panią, co mnie. Otóż, postanowiłem dotrzeć do jądra tej sprawy; jak dotychczas jestem jedynie oszołomiony wizją, muszę jednak zbadać jej tajemnicę. Zamierzam...
Zamiast powiedzieć mi, co zamierza zrobić, podniósł nagle głowę. W tej samej chwili zrobiłam i ja także identyczny ruch, oboje spojrzeliśmy w jednym kierunku — ku wysokiemu drzewu, ocieniającemu berceau i opierającemu się częścią swoich gałęzi o dach ponad pierwszą klasą budynku szkolnego. Uszu naszych doleciał stamtąd dziwny, niczym nie dający wytłomaczyć się odgłos, jak gdyby konary potężnego drzewa zakołysały się samoistnie, a cały ciężar ich ulistwienia otarł się z rozmachem o potężny jego pień. Tak. Powietrze było nieomal nieporuszone, nie powiał najsłabszy wietrzyk nawet, a mimo to masywne drzewo zatrzęsło się, gdy lekkie podobne do piórek krzewy ani drgnęły nawet. Parę minut jeszcze trwało to niesamowite trzeszczenie i skrzypienie drzewa. Ściemniło się już zupełnie, wydało mi się jednak, że coś bardziej solidnego, aniżeli zwykły cień nocy, czy cień gałęzi, czerniał tuż przy pniu. Walka ustała wreszcie. Co miało narodzić się z niej? Jaka nimfa leśna miała wyłonić się z męki tych bólów porodowych? Obserwowaliśmy czujnie. Nagle przeszył powietrze dźwięk dzwonka, dolatujący z wnętrza domu — był to dzwonek, który wzywał na modlitwę wieczorną. W tym samym momencie wysunęła się spoza berceau, ku naszej alejce czarno-biała postać. Z rodzajem gniewnego pośpiechu przemknęła tuż mimo nas zjawa ZAKONNICY! Nigdy dotychczas nie widziałam jej tak wyraźnie. Wydawała się bardzo wysoka, a ruchy jej dziwnie zamaszyste. Przemknięciu jej towarzyszył głośniejszy świst i jęk wiatru; mroźny deszcz lunął gwałtownie — jak gdyby noc cała odczuć miała jej obecność.