W sieci pajęczej/Rozdział piąty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł W sieci pajęczej
Rozdział V
Wydawca Skład główny w księgarni М. A. Wizbeka
Data wyd. 1896
Druk Józef Jeżyński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ PIĄTY.

Nastała zima. W Brzozówce w nowozałożonej kuźni robota szła doskonale; stelmach musiał przyjąć czeladnika, koszykarz wziął dwóch chłopaków wiejskich do nauki, aby z nich w przyszłości mieć pomoc, zaś Piotrek Sobieński całe dnie w kuźni przepędzał i pracował pilnie. W fabryce w Warszawie doskonale się swego rzemiosła wyuczył, to też bryczki przez niego wyrabiane szybko zjednały sobie sławę na całą okolicę, gdyż były mocne, lekkie, pakowne i nie trzęsące. Co dobre, to się zawsze ludziom podoba, to też zamówienia wzrastały; nastarczyć było trudno żądaniom. Początkowo był zamiar, żeby na jarmarki wyroby te rozwozić i tam sprzedawać, ale gdy kilka pierwszych bryczek sprzedano, taki się odrazu zrobił ruch na miejscu, że nie było kiedy robić zapasów na jarmarczną sprzedaż... O dziesięć mil z okolicy przyjeżdżali ludzie z zamówieniami. Gospodarze okoliczni, patrząc na pracę i szybki dorobek Sobieńskich, zaczęli rozumieć, że nietylko na roli można żyć i pracować — a niejeden postanowił w duchu, żeby syna oddać do nauki rzemiosła: gruntu posiadali niewiele, — rozdrobniony w podziale między dziećmi utrzymania on nie da, więc trzeba spekulować inaczej.
W Olszance Wasążek ciągle sprawy prowadził, a Rokita zapracowywał się dla Chaskla.
Najtrudniejszym zwykle bywa początek, ale jak się co raz zacznie, to już idzie. Doświadczył tego i Wasążek, gdyż dopóki odgrażał się tylko na Kobiałkę, nic nie szło, ale odkąd rozpoczął proces i popierać go zaczął, to ruble nie szły, ale leciały, jak ptaki: jeden drugiego gonił, przeganiał, aż dno w mieszku stało się czyściutkie, jak szkło.
Każda sprawa jest trudna i kłopotliwa, ale graniczna najtrudniejsza, bo to i dowody, i regestry, i wywody od dziada, pradziada, i świadkowie, i zejścia na grunt i pomiary.
Nietylko głupia miedza, ale cały zagon tego ambarasu nie wart; ale że w takim razie nie tyle o grunt, ile o postawienie na swojem idzie, więc obie strony forsowały, ile która tylko mogła i czem mogła. Nie brakło Wasążkowi ambicji, ale i Kobiałka w kaszy zjeść się nie dał i okrutnie na honór był czuły; więc jak się tacy dwaj niedźwiedzie za bary porwali, to już walka musiała być zawzięta, bo jak jeden, tak i drugi prędzejby sobie dał rękę uciąć, oko wydłubać, aniżeli do zgody się nakłonić. Skoro zaczęte, to już niech się kończy; co ma kosztować, niech kosztuje i choćby z torbami pójść, byle tylko przeciwnika rozumu nauczyć.
Taka to pieniacka ambicja.
I prócz tej sprawy o miedzę, zaczęły się pomiędzy nimi i inne, nowe zupełnie. Kobiałka, ujrzawszy cielę Wasążka na swym gruncie, kamieniem je zabił; Wasążek zaś sześciu gęsiom Kobiałki łby poukręcał — to już dwie nowe sprawy; Wasążkowa z Kobiałczyną przemówiły się przy studni — trzecia sprawa; Wasążek Kobiałkę pobił — znów sprawa, i tak ze sprawy w sprawę szło i coraz bardziej się plątało, a wydatki rosły.
Kobiałka trochę zamożniejszy był, więc dłużej wytrzymywał i większy kredyt miał, ale Wasążkowi o grosz coraz było trudniej. Ganiał szkapinę swoją do Czarnegobłota, do innych miasteczek, ale żydzi stwardzieli, jak kamienie, i prędzejby ze skały wodę wycisnął, niż z nich kilka rubli na tak pilną potrzebę.
Z różnych beczek Wasążek próbował; naprzód od Chaskla — nie chciał; od Jukla — także nie chciał; żądał, żeby pożyczyli mu wspólnie, obadwaj razem — nie chcieli.
Udał się do miasteczka, pół dnia przesiedział pod „Łabędziem“, zaczepiał Abrama, Mendla, Dawida — ani weź. Sprzysięgli się i zaklęli na żony, dzieci, na szczęście handlu, że w całem Czarnembłocie na tę chwilę nie znajdzie się ani jeden rubel, wszystkie utopione są w interesach i wyłowić ich napowrót narazie nie można. Trzeba czekać.
Próbował szlachcic szczęścia w innych pobliskich miasteczkach, ale również bez skutku — i z wycieczek takich powracał smutny i przygnębiony. Wielkie, nastroszone zazwyczaj wąsiska, opuściły się do dołu, a i wierna starucha, to poczciwe bydlę, które rozumiało wszelkie myśli swego pana, stąpała pod nim powoli, ze łbem zwieszonym ku ziemi. Nawet w karczmach, gdzie na rozgrzewkę wstępował, zachowywał się nad podziw spokojnie i cicho.
Swoją drogą sprawy prowadził, że zaś mu żydzi pieniędzy dać nie chcieli, sprzedał krowę jedną, potem drugą... I to nie łatwo mu przyszło, gdyż żona takiego gwałtu narobiła, że aż się cała wieś zbiegła, jak na dziwowisko.
Po stracie dwóch krów Wasążkowa wciąż rozpaczała i w żalu utulić się nie mogła. Daremnie mąż przekładał jej, że to strata tymczasowa, gdyż z chwilą wygrania sprawy wszelkie koszta na Kobiałkę spadną i będzie je musiał co do grosza zapłacić.
Wasążek był pewny wygranej, ale kobieta, na takie rzeczy nie znawczyni, sądziła po swojemu i zapowiedziała mężowi, że już mu więcej do obory zaglądać nie pozwoli i że trzeciej krowy ruszyć nie da.
— Chyba mnie pierwej na cmentarz wyprowadzisz — mówiła — aniżeli weźmiesz to bydlątko. Dość już! Dwie straciłam, takie kochane; od maleńkości wychowane... takie dobre!
Słuchać tych żalów i tego lamentu Wasążek nie mógł; uciekał więc w pole, gdziekolwiek, byle dalej od domu. Nocował w stodole, często i głodu przymierał, a na obiad do izby nie szedł, bo kobieta, czy o łyżce, o misce, czy o czemkolwiek mówiąc, zawsze do tych krów powracała i taki zawsze lament czyniła, że tylko uszy zatykać i za dziesiątą granicę uciekać.
W dodatku do wszystkiego złego Jukiel i Chaskiel o należność swą dopominać się zaczęli, z początku spokojnie i grzecznie, a potem coraz ostrzej i natarczywiej; że zaś Wasążek pieniędzy nie miał, więc się o sąd cała bieda oparła. Napróżno szlachcic prosił — nie chcieli ustąpić.
— Wasan myśli, — mówił Jukiel — że z wasanem można się układać?
— Ja chcę przecież...
— Kiedy wasan kapcan jest już i układu nie dotrzyma. Wasan prawować się lubi; wasan przeprocesował wszystko, nawet krowy. Z czego wasan odda?
— Toć ziemia jest, zboże rodzi, uchowa się co z dobytku, to oddam. Nie chodzę lekko po świecie, ale jestem gospodarz.
— Oj waj... taki gospodarz? Wasan tylko koło sądu i koło karczmy gospodarstwo ma.
— Ej, nie urągaj ty... bo...
— Ty! Co to jest ty! Wasan grozi! komu wasan grozi? — rzekł Jukiel, cofając się szybko. — Wasan chce robić awanturę! Wielki pan! myśli, że się go kto zlęknie!..
— Niechże no Jukiel zaczeka — rzekł Wasążek — rozmówimy się po ludzku.
— Co mam rozmawiać, o czem?
— O tym długu.
— Wcale nie myślę... Na co mi rozmawianie, oddajcie, coście winni.
— Kiedy teraz nie mam.
— Ładna zabawa! Nie ma pieniędzy i chce rozmawiać... Akurat to osoba do rozmowy!
Nie lepszy był i Chaskiel; ten również napierał i o układach słuchać nie chciał. Podzielał w zupełności zdanie Jukla, że kto nic nie ma, z tym niema co mówić, — szkoda czasu.
Posypały się pozwy, wyroki, zajęcia. Wasążek głowę stracił tak dalece, że już nawet do sądu nie zaglądał, puszczał sprawy zaocznie, nie apelował — on, Wasążek, który całe życie, na procesach strawił! Przychodzi na człowieka taka chwila, że już mu wszystko jedno... Opuszcza ręce, mówiąc: „Niech się dzieje, co chce — już nic nie poradzę“.
Raz wieczorem wyszedł w pole i wlókł się bez żadnego celu, ot, tak, aby iść. Głowę zwiesił, wąsiska opuścił, przygarbił się, wyglądał jak dziad tak dalece, że Rokita, polną ścieżką powracający do domu, nie poznał go odrazu.
— Wszelki duch Pana Boga chwali — zawołał — toć pan Walenty!
— Nie poznałeś, bracie?
— Sprawiedliwie, że nie. Coś pana tęgo zmogło.
— Wielkie są grzechy nasze, Michale, więc zmożeni jesteśmy i sponiewierani — a mnie zmogło to samo, co i ciebie.
— Słyszałem, słyszałem, że i pana Walentego obrabiają żydy po sądach. Aleć panu pół biedy, pan znający...
Wasążek ręką machnął.
— Niech tam! — rzekł — choć i znający, ale czem płacić nie mający, więc ginący... Nie dam im rady, a oni mnie zmogą. Myślałem już i tak i siak... Spekulowałem, kręciłem głową, próbowałem różnych sposobów — wszystko na nic. Zguba przychodzi na człowieka i na tem skutek.
— I cóż oni wam, panie Walenty, zrobią?
— To samo, co i tobie... sprzedadzą, zniszczą i na cztery wiatry wypędzą.
Rokita drgnął.
— Ja — rzekł — ratuję się jeszcze, jak mogę.
— Do czasu, mój bracie.
— Co mam zboża, oddaję; z przychówku oddaję, furmanki żąda — jadę, aby choć tylko z chałupy nie ruszał, i jakoś do tej pory nie rusza.
— Do czasu, Michale, do czasu. Taki, mój bracie, to jak wilk... dasz mu jagniątko, chce owcę, daj owcę — krowy mu się chce; krowę dasz — zjadłby konia, a nie masz konia, to i ciebie samego pożre. Mówią w bajce o smoku, co mu codzień barana na pożarcie dawali; taki smok, Michale, lepszy od naszych Juklów i Chasklów, bo ich żarłoczność granicy żadnej nie ma. Tak i z tobą, bracie kochany; tak i ze mną, z drugim, dziesiątym i setnym. Wyciśnie z ciebie wszystko, co będzie mógł wycisnąć, a potem pożre cię z kościami...
— Oj, mój panie Walenty, żeby on mnie miał z chałupy wyrzucić, to ja sam nie wiem, cobym uczynił?..
— A ja wiem...
— Powiedzcież, panie Walenty, może i mnie to się na co przyda...
— Wątpię, mój Michale. Ja obrót sobie dam, bo edukowany jestem, a ty zaś robotnik tylko — to służby będziesz szukał. I znajdziesz, bo z ciebie oracz wielki i kosiarz wielki: siłę masz i zdatność za trzech. Gdziebądź przyjmą cię — w każdym dworze.
— Nie...
— A to dlaczego?
— Bo nie pójdę do służby...
— To co zrobisz? Może komornikiem we wsi będziesz na pokomornem, a do roboty na dniówkę? I tak ludzie robią.
— Chyba nie...
— Więc jakże będzie z tobą?
— Nie wiem i, Bóg świadkiem, wiedzieć nie chcę.
— O! nie ciekawyś!
— Nie, panie Walenty, wolę już posłuchać, co wy ze sobą poczniecie...
— Ja już sobie obmyśliłem. Wojować z żydami nie będę, bo ich nie zmogę. Oddać nie mam z czego, zniszczą mnie. Cała moja fortuna nie obstanie, żeby ich zaspokoić.
— Cała fortuna?
— Jakbyś wiedział!
— To nie może być, panie Walenty, posiedzialność macie porządną, gruntu też.
— Pójdź-no, bratku, do rejenta, to się dowiesz, jak owe zagonki na wszystkie boki są opisane. Żydom się z nich wiele nie dostanie, ale i mnie wykurzą, jak lisa z jamy.
— I cóż poczniecie?
— Ha, mój Michale, ty szczery i dobry człowiek, tedy ci powiem. Mógłbym ekonomować gdzie na folwarku, ale nie chcę. Od maleńkości jestem na swojem, to mi kark bardzo zesztywniał. Jużbym ja nie mógł koło drzwi stać i fochów znosić, jużem za stary; ale jest jeden Pan wielki, u którego służba honorem mi będzie.
— I cóż to za pan?
— Pan Bóg nasz miłosierny, Michale. Już ja trzy tygodnie bez roboty żadnej chodzę, jeno medytuję a dumam, dumam a medytuję; oj i dodumałem się, że wielkie są grzechy moje i wielkie zmarnowanie życia mojego było... Opatrzyłem się, bracie, ale po niewczasie... Nie trzeba było tyle kodeksów w łeb kłaść sobie, i tyle spraw prowadzić, i tyle jarmarków odwiedzać, i tyle pisania żydom podpisywać. Roześmiejesz się może ze mnie, powiesz: „obejrzał się kusy, jak mu ogon ucięli“. Prawda, bracie, ale Bóg miłosierny i jużem sobie postanowił Jemu do śmierci służyć i tak w onej służbie żywota dokonać.
— Jakże to? przy kościele?
— A juści.
— Za dziada, czy co?
— O! zaraz ci za dziada! I to nie hańba, owszem, aleć ja jeszcze na co lepszego zdatny. Na książce każdej czytam, a choćby łacińska była, też potrafię, jako, że za młodu ciekawy byłem i pokazywali mi; nabożeństwo rozumiem, a nie chwalący się, śpiewam pięknie. Toć słyszysz nieraz w kościele. Pięknie śpiewam, co?
— Juści prawda, jak pan Walenty zaśpiewa, to jakby kto na wielkiej trąbie zatrąbił.
— Chwalić Boga głos jest, a niema takiej pieśni kościelnej, którejbym nie umiał. Nie chwaląc się, do mszy posłużę, aparat przysposobię, księdza ubiorę; więc umyśliłem sobie: pójdę w służbę Bożą i zostanę zakrystjanem.
— To nasz zakrystjan nie będzie?
— Będzie, ale przecież nie jeden kościół na świecie.
— I daleko pan Walenty od nas odejdzie??
— Nie bardzo. Za Kopytków.
— Może do Biedrzeńca?
— Nie, do Woli... Byłem tam już, mówiłem z proboszczem, obiecał przyjąć od świętego Jana.
— No, no...
— Cóż robić, bracie. Będę żył spokojnie, Pana Boga chwaląc, za grzechy odpuszczenia prosząc, i niech tam... Winowajcą jestem względem siebie samego, względem żony, względem dzieci, względem sąsiadów. Biję się w piersi i powiadam: moja wielka wina! Niech psi zjedzą te kodeksy i procesy, dość już mam tego. I tobie, Michale, życzę, po dobroci, ty za mną pójdź... Wszystko jedno, nie utrzymasz się tutaj.
— A cóż ja przy panu Walentym robić będę?
— Będziesz za dziada.
— Nie było w moim rodzie dziadów i nie będzie.
— Hardy z ciebie człek, Michale; parobkiem wolisz być?
— Nie będę, panie Walenty, jakom rzekł, nie będę.
— A czemże zostaniesz?
— Nie wiem, głowy na to nie mam. Chałupy swojej trzymać się będę, póki mogący, i dziej się wola Boża. Wyście, panie Walenty, człowiek znający, piśmienny, wy i na książce potraficie, toście sobie obmyślili; ja chłop ciemny, nie potrafię. Jedno tylko wiem, że ojciec mój w tej chałupie siedział, ojcowy ojciec siedział, to i ja siedzieć powinienem... Ach! panie Walenty, nie mówmy o tem, bo jak pomyślę, to mi zaraz we łbie poczyna się kotłować, gorącość na mnie bije, a potem ziąb taki czuję po plecach, jakby mnie na polu, na to mówiący, zgrzanego, zimny wiater obleciał — i Bóg wie, co sobie do głowy dopuszczam i w uszach mi bębni, jakby sześciu chłopów młóciło i w ślepiach się robi czerwono, a w gardzieli tak sucho, że się słowo z niej wydobyć nie może... Dziw doprawdy, że pan Walenty inaczej to rozumie.
— Niby... Jakże to dziw?..
— A że pan Walenty tak całą swoją chudobę na ich pastwę zostawi, bez żadnej obrony, a tak się pan Walenty kodeksami przechwalał, tak zawsze dużo o prawie opowiadał.
— He, nie myśl-no Michałku, że ja znów taki głupi. Ustąpię i pójdę, bo nie mam forsy na to, żeby się prawować, aleć żona moja w chałupie zostanie do czasu i żydy jeszcze długo potańcują. Narobiłem ja im kapusty dość!
— Kapusty?
— Juści. Cóż ty, Michale, myślisz, że ja byłem głupi czekać, aż mi oni grunt i dom opiszą? Sam po dobrej woli sprzedałem, póki był czas.
— Jakże pan Walenty sprzedał, kiedy sam w chałupie siedzi?
— Sprzedałem, bracie kochany, rejentalnie, pół roku temu, zanim jeszcze żydzi procesować mnie zaczęli i nie u naszego rejenta w Kopytkowie, ale u gubernjalnego, żeby się zaraz nie rozniosło.
— Któż kupił?
— Byli tacy, co kupili: jeden, mój szwagier, a drugi kum, obaj przyjaciele. Ja już do mego gospodarstwa nie mam nic i jeno kobieta moja dzierżawczynią w nim siedzi. Ja biedak, ja pójdę w świat, ale kobiety mojej nie łatwo będzie zmódz, bo ona żadnych podpisów nie dawała, a jako dzierżawczyni, za kontraktem, na swojem prawie siedzi. I bydełka resztę, co mi zostało, i kobyłę moją staruchę sprzedałem też zanim wójt zajęcie dla żydów zrobił. Co do jednego ogona wyzbyłem się wszystkiego, niech teraz robią, co chcą.
— Jakże, toć bydło u pana Walentego w oborze?
— Czasowo tylko, mój bracie, na przechowaniu. Tylko patrzeć właściciele prawdziwi przyjdą i zabiorą...
— Takiem prawem Chaskiel, Jukiel i insze żydy nic nie dostaną?
— Albo ja wiem, nie moja w tem głowa, ale ich...
— Panie Walenty!
— A co, Michale?
— Ani w ząb nie rozumiem, co wy mówicie. Dopieroście rzekli, że jako za wielkie grzechy swoje na służbę Bożą do kościoła idziecie, że niechacie już wszystkie sprawy i procesy, że zostawiacie waszą fortunę żydom, na pastwę, a teraz znowu o procesach gadacie i że jako żydy wam nie wezmą nic. Sprzecznie to; niby na prawo, niby na lewo, a po prawdzie ani tak, ani siak.
— Oj, nie rozumiesz ty, Michale, nic nie rozumiesz. Na prawowanie pieniędzy nie mam, fortunę żydom zostawiam, ale nie byłbym ja Walentym Wasążkiem, nie umarłbym spokojnie, w grobie, w świętej ziemi jeszczebym się przewracał, żebym onym gałganom kapusty nie narobił. Toć i koń, skoro go wilcy opadną, nie da się zjeść odrazu, jeno obróci się do nich tyłem i jak pocznie wierzgać, to niejednemu zęby popsuje, albo i szczękę przetrąci. Cóż ja mam być gorszego od konia? Tak się dać zjeść bez obrony? Ej, bracie kochany, to nie na mnie! Kopyt ja, coprawda nie mam, ale głowa, chwalić Boga, jest i zawczasu piwo warzyć umiem. Wasążka samego nie zjedzą, a jeżeli już przyjdzie na to, że zjedzą, to sobie zęby poszczerbią. Rozumiesz teraz, bracie?
— Nic a nic, ani słowa.
— A toć jasne, jak dzień. Moja fortuna szlachecka, kupić każdemu ją wolno; wyroki są, przyjdą żydy do opisu, a skoro przyjdą, to teraz szwagier mój i kum do nich z aktem, jako jednego jest połowa i drugiego połowa. Kupili, zapłacili, opisali się dokumentnie, a mojego niema w tem nic. Biedak jestem i w służbę idę. A chcą się do bydła dobrać i do konia, to też posprzedawane. Żydy uderzą w gwałt, zaczną krzyczeć, poznają, że Wasążek twardy, że trzeba mocnych zębów na niego.
— I nic nie wskórają?
— Niewiadomo, mój bracie, może wskórają, może i nie. Do sądu pójdą, szwagra zapozwą, kuma zapozwą, świadków zaczną ściągać, dowodzić, że te wszystkie kupna nieprawdziwe, że to tylko udanie na ich krzywdę. Dopiero się zacznie kapusta! A i to, bracie, trzeba ci wiedzieć, że rejentalny akt to twarda rzecz, niełatwo go obalić. Będą próbowali, a ja się będę śmiał. Popamiętają oni Wasążka!..
Rokita zamyślił się i po chwili spytał:
— Panie Walenty, a dla mnieby pan takiego dobrego sposobu nie znalazł?
— Oj nie, bracie; tyś już dawno opisany; żeby przedtem, to jeszcze, ale teraz już nie rychło, już wszystko przepadło.
Chłop głowę zwiesił i poszedł ku domowi. Gnębiło go pytanie, dlaczego Wasążek znalazł sobie sposób, a on nie ma drogi wyjścia i czy naprawdę już nie ma? Wasążek sprytny, alić chyba na świecie są sprytniejsi od niego. Trzeba poszukać.
Zaraz przyszedłszy do domu, zebrał wszystkie papiery sądowe, jakie mu podczas procesu z Chasklem przyniesiono, zebrał, złożył je porządnie, owinął w gałgan i troskliwie ukrył w zanadrzu; potem wziął kawałek chleba na drogę, kij w rękę i na całą noc poszedł do gubernjalnego miasta, o dziesięć mil drogi.
Tam ludzie mądrzy są i prawo znający, może oni co na jego niedolę poradzą?
Szedł równym, miarowym krokiem, szedł i rozważał w duchu opowiadanie Wasążka o tym koniu, co, gdy go wilki na pastwisku obskoczą, nie da się pożreć dobrowolnie, ale broni się i wierzga.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.