W sieci pajęczej/Rozdział szósty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł W sieci pajęczej
Rozdział VI
Wydawca Skład główny w księgarni М. A. Wizbeka
Data wyd. 1896
Druk Józef Jeżyński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ SZÓSTY.

Gdy Wasążek przyjechał do Czarnegobłota w dzień targowy, zaledwie z wozu zsiąść zdążył, obskoczyła go cała gromada żydów, wśród której prym trzymali Chaskiel i Jukiel.
— Co wasan sobie myśli? — wołał pierwszy.
— Niech wasan odda dług. Co to wasan! Wasan myśli, że wasan jest wasan, wasan nie jest wasan, tylko oszust!
Jukiel usiłował pochwycić Walentego za kołnierz, ale silny szlachcic wyciągnął rękę i zakreślił nią w powietrzu koło, na skutek czego żydzi odskoczyli i hałasowali dalej z pewnej odległości.
— Kochane żydki — rzekł Wasążek — dwoma kijami bić nie można. Skoro prawujecie się ze mną, to nie napastujcie, bo was poturbuję i zaskarżę do sądu o napaść. Lepiej rozmawiajcie po dobroci i po sprawiedliwości, to prędzej będzie jaki skutek.
— Jaki ma być skutek? Zapłać wasan!
— Oj, oj! i od tego nie odbiegam; zapłacę, tylko nie teraz, bo akurat na tę chwilę nie mam.
— No, a kiedy, kiedy wasan zapłaci?
— Żebyście byli nie szli do procesu...
— Kto do procesu chce iść? To wasan lubi się procesować, wasan jest amator do sądów!
— Fałsz mówicie, łgarstwo. Alboż to ja was pozywałem? Wy, wy sami! Powiadacie, że lubię procesy; łgarstwo jest, nie lubię. Czy stawałem w sądzie? Czy nie puszczałem wszystkiego zaocznie? Czy broniłem się? Rzekłem sobie: dość! chcą pozywać, niech pozywają; chcą mnie sprzedać, zniszczyć, niech sprzedają i niszczą. Ja się bronić nie będę, nic a nic. Rzekłem sobie: przepadło i niech się dzieje, co chce!
— Jakto, wasan się nie bronił? Co to za głupie gadanie jest? Wasan się nie bronił, a na co wasan narobił tyle fałszywych sprzedaży, tyle oszukaństwa?!
— Niechno Jukiel o fałszu nie gada, bo to kalumnja jest. Trzeba dowieść, a jak się nie dowiedzie, to można potem cienko śpiewać.
— My dowiedziemy, my wasana wsadzimy do kryminału!
— Owszem, wsadźcie!
— Sprzedamy wszystko, zniszczymy.
— Owszem, zniszczcie! Mnie już wszystko jedno!
— Wasan chyba nie wie, co było w Zatraceńcu? Hardy puryc był, wielkiego pana udawał, teraz kapcan jest!
— Teraz go wcale niema!
— Niech wasan wie o tem, że my potrafimy pokazać swoją sztukę!
— Wiem, wiem — odrzekł szlachcic — wy mądrzy jesteście, znacie prawo na wylot! Ha! wola wasza, prawujcie, choć zgodnym sposobem pewniejszy skutek.
— To niech wasan zgodnie płaci!
— Jak wasza wola, ja na wszystko przystaję.
— Więc gódźmy się.
— Tu, na rynku?
— A gdzie wasan chce?
— Nie, moi kochani, zgoda musi być robiona pod dachem i przy szkle. O suchej gębie jeszcze nikt porządnej zgody nie zrobił.
— To chodźmy pod „Łabędzia“.
— Owszem, idźcie, ja tam nadejdę, tylko muszę się jeszcze z jednym człowiekiem zobaczyć.
Rozeszli się.
W stancji „pod Łabędziem“ było pełno ludzi, a nad głowami zgromadzonych, unosił się gęsty obłok dymu z fajek, cygar i papierosów.
Wasążek siedział przy osobnym stoliku z kilkoma szaraczkami i popijał piwo, gdy nadbiegł zadyszany Jukiel.
— No, panie Walenty? — zapytał — robimy koniec. Co wasan myśli? Ja chcę, żeby już raz był koniec. Cały ten interes uprzykrzył mi się; więcej tracę czasu, niż to warto.
— Ja to samo powiadam.
— Wasan to samo powiada! Ja się dziwię, Wasan wciąż powiada, że zgoda, że dobrze, a pieniędzy wasan nie pokazuje. Takim sposobem nigdy nie dojdziemy do ładu.
— Owszem, ja choćby i dziś.
— No, to płać wasan.
— Akurat w tej chwili nie mam, ale spodziewam się, jest taki interes, że pieniądze będą i to niemałe pieniądze.
— Ale kiedy?
— No, najdalej za kwartał. Nie mówię, jak co, skąd, bo się boję zdrady; ale jeszcze Wasążek będzie pan, jeszcze sobie gruntu kawał kupi, dom postawi!
— No, no, niech wasan kupi, a tymczasem co będzie?
— Co tylko Jukiel zechce. Zgoda — owszem, proces — owszem, wasza wola!
Żyd ramionami wzruszył i odszedł.
— Słuchajno Waluś — rzekł szwagier Wasążka, tuż obok niego siedzący, — skąd na ciebie fortuna jaka ma spaść?
— Cicho, cicho, to jeno dla zadania myślunku żydowi tak się rzekło.
— I cóż ci z tego przyjdzie, mój Walusiu?
— Jedno z drugiem nic, ale zawsze odwłoka. On dobrze wie, że ja przez całe życie moje po sądach chodziłem i może myśleć, że po prawdzie należy mi się trochę pieniędzy po ludziach. Będzie przepytywał, będzie szukał, a tymczasem dzień za dniem ucieka. Nie wadzi, że się żydowi trochę ślepie zamydli.
— Jednak może was prawować za te sprzedaże.
— Śmiej się, bracie, długa to historja! Niech prawuje, ale nie wiadomo, co wyprawuje. Już ja dobrze to sobie w głowie kalkulowałem i rozważyłem. Ma mnie zjeść, niech zje, ale przynajmniej niech sobie zębów trochę napsuje. Niech wie, że trafi się inszy człowiek twardy. Oto, widzisz, takiego panicza z Zatraceńca to wnet zgryźli.
— Oj, zniszczyli go do nitki, to prawda.
— Zawszeć to tak bywało — rzekł Wasążek — i po nas tak samo będzie. Pana zjedzą, chłopa zjedzą, tylko z nami, co nie jesteśmy ani panowie, ani chłopi, trudniej im idzie. Ja im tam mojego mienia łatwo nie oddam, potańcują oni jeszcze kawał czasu, zanim się do skutku dobiją, a że ja nie mam na tańcowanie forsy, to obróciłem zawczasu kota ogonem, żeby oni musieli tańcować i pieniądze z kieszeni wykładać. Co dalej będzie, to będzie, ale zawszeć ta choć człowiekowi pociecha, że się im sprawę zamąciło, kapusty narobiło i że muszą teraz dobrze łbami kręcić i dużo na koszta wydać, zanim przyjdą do czego.
— Nie wielkać to, mój Walenty, pociecha!
— Jak dla kogo; dla mnie wielka. Jak ja widzę, że taki lichwiarz tańcuje, to mi jakoś na sercu lżej.
Tego dnia Wasążek bardzo się do szwagra rozczulał, gawędzili obszernie, nawzajem honory sobie świadcząc, pomimo, że nieraz bywały pomiędzy niemi procesy i spory zawzięte o byle co.
Atoli tak Wasążek, jak i jego szwagierek, jedną mieli zasadę, a mianowicie: że w familji kłócić się można, ale niechby kto obcy jednego z familjantów zaczepił, to wtenczas, choćby i powaśnieni, choćby nawet w kłótniach będący, powinni za „familjantem“ stanąć, jak mur i bronić go całą mocą.
Tak i teraz było. Walenty, porywczy i do kłótni pohopny, nie bardzo się zblizka zadawał z rodziną, ale kiedy widział, że z nim źle być może i postanowił odebranie należności utrudnić, wszyscy szwagrowie i bracia najchętniej w tem mu dopomogli i liczyć mógł napewno, że go żaden nie zdradzi.
— I wilk w pojedynkę nie straszny — mawiał często Wasążek — a w gromadzie niech Bóg broni go spotkać.
Po południu na targu Jukiel Wasążkowego szwagra zaczepił pytaniem:
— Czy wasan słyszał, co Walenty mówił do mnie pod „Łabędziem“?
— Słyszałem.
— Co wasan myśli, czy to może być prawda, czy też łgarstwo jest.
— Może być tak i tak.
— No, przecież wasan szwagier jest, powinien wiedzieć. Jak się wasanu zdaje?
— Widzi Jukiel, to tak: Walenty dużo procesów miał — i swoich, i za cudzemi, bywało, chodził, bo niema co mówić, głowacz to wielki do takiej roboty. Wyroków u niego pełna skrzynia, to też i nie dziw, jeżeliby gdzie jeszcze jakie należności miał.
— Naprawdę?
— A juści...
— A wasan nie wie, jakie to należności?
— O, żebym ja wiedział, tobym zaraz i swojego dochodził, bo to my ze szwagrem różnych starych rachunków mamy dość. Prawowanie pomiędzy nami było nie jedno i nie dwa — ale nie wiem. Przypominam ja sobie, że on przy parcelacji paru majątków się kręcił, kupców na grunt sprowadzał, porękawiczne duże miał dostać. Nie dostał. Procesował, sprawę wygrał, na hypotekę wszedł. Możnaby spenetrować, żeby czas był; ale w naszym stanie biednym od gospodarstwa trudno się oderwać, a po drugie, jeżdżenie po miastach, szukanie, to koszt znaczny... Ale wypłynie to kiedyś na wierzch jak oliwa, a wtenczas ja swoje odzyskam. Nie będę pytał, że to szwagierek, jeno stanę, gdzie trzeba, i powiem: oddajno, kochaneczku, co moje...
— Jukiel zamyślił się, a szlachcic, westchnąwszy głęboko, dodał:
— Wiadomo, że różnie się z ludźmi dzieje na świecie; dziś człek może być na wozie, jutro pod wozem, a pojutrze znowu na wozie. Może nie?
— Bywa, rozmaicie bywa, — rzekł Jukiel — ale częściej źle, niżeli dobrze; trzeba się dowiadywać.
Gdy już targ się skończył i rynek opustoszał, zaczęli z różnych stron miasteczka, z różnych uliczek i domków, schodzić się kupcy czarnobłoccy.
Rozeszła się plotka, że coś nieprzyjemnego zagraża lichwiarzom, ale lękali się wszyscy.
Dziś takie czasy paskudne, że kto bierze tylko pięć kopiejek od rubla tygodniowo, także nazywany jest lichwiarzem!
Wszyscy dążyli na rynek, aby się stanowczego czegoś dowiedzieć i życzenie to spełniło się do pewnego stopnia. Jankiel Bas otrzymał list bardzo ciekawy. Pismo było niedługie, lecz nader interesujące i pełne treści, tak dalece, że przeczytawszy je Jankiel natychmiast udał się na rynek.
Szedł, jak zawsze, powoli, małomówny i majestatyczny, czapkę na tył głowy nasunął i z pięknej porcelanowej fajki dym puszczał.
Wnet zebrała się koło niego gromadka współobywateli; każdy bowiem z miny Jankla poznał, że człowiek ten coś ważnego do powiedzenia ma.
Gromadka powiększała się szybko, bo już oddawno w Czarnembłocie taki jest obyczaj, że gdy czterech żydów rozmawia na rynku, to do każdego z nich przyłącza się także po czterech i do każdego z tych przyłączonych znów po czterech i tak dalej, dopóki wszyscy mężowie pełnoletni nie uformują wielkiego zgromadzenia.
Tak było i w tym wypadku. Jankla Basa otoczyła pokaźna gromadka słuchaczów, uważnych, bacznych, chciwie połykających każdy wyraz, — pomimo, że smak tych wyrazów był niezmiernie gorzki, kwaśny i przykry.
Czego człowiek nie przełknie!
Otóż Jankiel Bas potwierdził, na podstawie świeżo otrzymanego listu, że chociaż w szkaradnych plotkach, jakie rozpuszczono, jest część przesady, fałszu, ale jest również znaczna część prawdy; że dziś interesa, które były niegdyś bardzo przyjemne i korzystne, przybierają charakter śliski i niepewny; że jeżeli dotychczas kapitalista ryzykował, iż może natrafić na niewypłacalnego dłużnika, to obecnie ryzykuje, że może natrafić na sąd, na sprawę, na utratę zysku i w dodatku na kryminał, jednem słowem, że ma być prawo o lichwie.
Gdy Jankiel to oświadczył, zrobił się wielki krzyk.
— Co? jak? dlaczego — pytano ze wszystkich stron.
— Dziwne pytanie! A wiecie wy, dla czego deszcz pada?
— Deszcz? Co nam do deszczu?
— No widzicie, on pada dla tego, że.... pada!
— Jest zupełna racja — rzekł Uszer Engelman. Nam się nie podoba, że woda z góry cieknie i na nosy nam kapie, ale wodzie to jest zupełnie wszystko jedno.
— Wcale niema racji! — zawołał Glancman — Uszer się myli. Tak jest, myli się. Mowa o deszczu. Bardzo dobrze, deszcz pada. Niech sobie pada, skoro nie możemy go powstrzymać, ale kto wam broni ukryć się na ten czas pod dachem, albo sprawić sobie porządny parasol?
— Racja, wielka racja! — zawołał.
— Pięknie powiedział Glancman — rzekł Uszer spokojnie, — chociaż tego, co rzekłem o deszczu, bynajmniej nie obalił. Swoją drogą słowa Glancmana byłyby jeszcze piękniejsze, gdyby zechciał wskazać nam, gdzie jest ów dach, albo z czego można zrobić parasol, mogący zasłonić od nieprzyjemnej i niepożądanej wilgoci? Dopóki nam tych wskazówek nie da, słowa jego będą tylko słowami.
— Prawda, prawda! — odezwano się w gromadzie. — Dajcie nam dach, dajcie parasol!
— Jabym sądził — odezwał się Mojsie Fisz — że jest jeden niezawodny sposób uchronienia się od tej zimnej wody, która niejednemu może wlać się za kołnierz... Sposób doskonały, niezawodny, a taki pewny, że już pewniejszego wynaleźć nie można. Wycofać się całkiem z takich interesów i na przyszłość wcale się niemi nie zajmować. To jest sposób!
W zgromadzeniu zrobiła się cisza, trwała ona jednak bardzo krótko, ktoś krzyknął:
— Mojsie jest głupi!
Wykrzyk ten zaczęto powtarzać różnemi głosami, ku wielkiemu oburzeniu męża Małki. Chciał się bronić, nie pozwolono mu przyjść do głosu, usiłował przemówić, zakrzyczano go.
W zgromadzeniu zrobił się wielki gwałt i rejwach, wszyscy mówili jednocześnie, a ponieważ każdy pragnął, aby jego głos był słyszany, więc zrobił się wielki rejwach.
Można było wyrozumieć tylko to, że rada Mojsia odrzuconą została z oburzeniem, że nikt nie myśli bynajmniej o odwróceniu deszczu, lecz każdy pragnie, żeby mu dano parasol. Przedewszystkiem dobry parasol, a deszcz niech sobie pada, dopóki sam nie ustanie.
Jankiel nakazał milczenie — i uciszyło się zupełnie.
— Trzeba radzić — rzekł poważnie — głów u nas nie brak.
— Kto ma radzić? — zapytano.
— Każdy, kto ma głowę, niech ją puści w ruch. Zamiast coby miał spać, niech myśli; zamiast coby miał jeść — niech myśli; kiedy będzie się znajdował w drodze — niech myśli. Nie sposób, żeby takie wielkie myślenie miało pozostać bez skutku. Skutek być musi. Wiecie, o co idzie, wiecie, że będzie deszcz, więc szyjcie parasol.
— Tak — potwierdził Uszer — szyjcie parasol; niech was to nie zraża, że będzie on zrobiony z kawałków, taki jest znacznie mocniejszy i wytrwalszy, bo jeżeli na jaki materjał da się łatę, to oczywiście te warstwy będą o wiele mocniejsze, aniżeli sam materjał z nowości.
— Aj, aj! — odezwał się krawiec Mordka, — nasz Uszer każdą myśl ślicznie sfastrygować potrafi. Na moje sumienie, on mówi jak, najlepszy krawiec!
— Ładny komplement! Mordka niech pilnuje swego fachu; jeszcze nie przyszedł czas, żeby krawcy sądzili słowa uczonych! — zawołał oburzony Mojsie Fisch.
— Tymczasem — odrzekł Mordko — prawo tego sądu przywłaszczają sobie... szynkarze!
— Od początku świata tak było — rzekł Engelman — że wykpiwaliśmy się od różnych, nieraz bardzo przykrych i niemiłych interesów, więc i teraz znajdzie się jakiś sposób.
Pocieszeni tą myślą, członkowie zgromadzenia zaczęli się rozchodzić do domów, a Jankiel zaprosił do siebie kilku poważniejszych, oraz biegłych w prawie.
W zaufanem kółku toczyła się narada, na której przedewszystkiem zapadło postanowienie, żeby wszystkie już zawarte interesa pożyczkowe kończyć i egzekwować co najrychlej. Chociażby nawet ze stratą, byleby tylko był koniec. Podrugie, trzeba było obmyślić sposób bezpiecznego pożyczania pieniędzy.
Proponowano rozmaite.
Pożyczka na zwyczajny rewers jest źle widziana przez sądy, ale może być kupno i sprzedaż.
Dlaczego chłop nie ma być winien żydkowi miejskiemu za konia, krowę, lub za wóz?
— Dobrze — rzekł Mojsie — ale gdzie ukryje się procent?
— W koniu, albo w krowie.
— To ładne jest!
— Nie bardzo — rzekł Jankiel Bas — ludzie gotowi wbrew prawdzie twierdzić, że koń nie jest koń, tylko nie całkiem wypłacony pieniądz. Oni gotowi są znaleźć procent nawet w koniu.
— Więc cóż robić?
— Ja wam powiem — rzekł pokątny doradca — procent należy schować w wyrok sądowy.
— Jakim sposobem?
— Mówię wam, że to najlepsze schowanie. Sąd może grymasić, gdy zobaczy weksel, rewers, lub dokument prywatny; ale gdy mu się pokaże jego własny wyrok, to grymasić nie będzie; nie powie, że jest fałsz, albo oszukaństwo.
— To prawda, ale chcąc mieć wyrok, trzeba wprzódy mieć rewers.
— Bardzo łatwy na to sposób jest. Dawniej, gdy chłop żądał pieniędzy, braliście od niego rewers i interes był skończony; teraz weźmiecie wpierw rewers, ale pieniędzy nie dacie aż zapadnie wyrok. W rewersie będzie napisano, że Maciej winien wam, dajmy na to, sto rubli, że pożyczył rok temu, że obowiązał się płacić procent mały dwanaście od sta na rok i że nie zapłacił dotąd ani procentu, ani kapitału. Pozwiecie Macieja do sądu, Maciej się stawi i przyświadczy, że to prawda.
— A jeżeli nie zechce?
— Jakto nie zechce. Skoro mu pilno potrzeba pieniędzy, to wszystko zechce, co wy tylko zechcecie. Wszystko przyzna, podpisze. Zapadnie wyrok, uprawomocni się, wtenczas wypłacicie Maciejowi pożyczkę, a wypłacicie tyle, ile wam się podoba.
— No, no, dobry sposób!
— Bardzo dobry. Różne rzeczy można ukąsić, ale prawomocnego wyroku to już nikt nie ukąsi.
Wszyscy prawnicy czarnobłoccy zaczęli tę rzecz rozważać; ten i ów rzucił jeszcze jakiś projekt, ale ostatecznie odrzucono wszystkie, tylko ten jeden uznano za dobry.
Jakoż zapadło postanowienie ostateczne, które polecono rozgłosić i rozpowszechnić, jak najszerzej: na rynku, w sklepach, „pod Zielonym Łabędziem“, wszędzie, gdzie tylko zgromadzają się żydkowie.
Postanowienie było bardzo krótkie, obejmowało tylko dwa punkta, a mianowicie: Wszystkie dawniejsze interesa jak najprędzej kończyć, a nowych nie robić inaczej, jak tylko na prawomocny wyrok.
Takie hasło rozniosło się z ust do ust po całem Czarnembłocie, takie hasło podane zostało przez pantoflową pocztę do okolicznych wiosek, do odległych zakątków, wszędzie, gdzie tylko mogą być interesa i pieniężne tranzakcje.
Gdy doszło ono do uszu Chaskla, ten postanowił natychmiast zlicytować mienie i chudobę Rokity.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.