Wacek i jego pies/Rozdział dwudziesty trzeci

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Wacek i jego pies
Wydawca Seminarium Zagraniczne
Data wyd. 1947
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rozdział dwudziesty trzeci
ROZKOSZNE WYCIECZKI


Po śmierci Nory nastały dla Mikusia dni znojnej i ciężkiej pracy.
Przed świtem biegł do puszczy, żeby sprawdzić czy nie włóczę, się gdzieś obcy ludzie i czy wszystkie zwierzęta są na swym miejscu.
W puszczy odnajdywał go gajowy. Pies i człowiek obchodzili cały rewir.
Pan Piotr rozpoczynał potem swoją w borze pracę koło lasu. Obliczał zdatne do wyrębu i sprzedaży sosny i buki, ścinał suchodrzew, wyrębywał zgniłe i zbutwiałe piony, aby nie zarażały pobliskich zdrowych drzew, rozpiłowywał je na drzewo opałowe, składał z nich stągi, wydawał wykarczowane pnie smolarzowi, który zakupił był przed wojnę potrzebny mu zapas; zbierał do kupy suche, opadłe gałęzie i nagromadzone szyszki i igliwie, żeby ogień w razie pożaru nie mógł rozszerzać się szybko po puszczy; stawiał sidła i łapki na kuny i łasice, niszczące cenne ptaki łowne, jak głuszce, cietrzewie i jarząbki, które gajowy chronił pilnie, gdyż należało to do jego obowiązków.
Pan Piotr bardzo niespokojny był o swoją puszczę.
Dochodziły go bowiem coraz częściej trwożne wieści o trzebieniu lasów i zwierzyny przez Niemców. Prawda, że dotychczas działo się to w odległych od gajówki rewirach, lecz któż mógł zaręczyć, że nie dojdzie ta klęska i do tej części puszczy, którą lubił i bronił pan Piotr.
Zwierzył się on ze swych trosk leśniczemu, który rządził całą puszczę i wszystkimi gajowymi, lecz inżynier tylko ramionami wzruszał i powtarzał z naciskiem i uporem:
— Nie mogę nic przewidzieć, mój drogi panie! Nad naszą ojczyzną, jak długa jest i szeroka, dokonano najpotworniejszej zbrodni, więc czyż taki okrutny wróg zatrzyma się przed wyrąbaniem lub spaleniem naszej puszczy? Będzie tak, jak ma być... my zaś musimy do końca wytrwać na naszych placówkach. Może Bóg Miłosierny, jeżeli taka będzie Jego święta wola, pozwoli nam zachować puszczę i nietkniętą zwrócić ją ojczyźnie, gdy raz jeszcze zmartwychwstanie...
I pan Piotr trwał na swoim posterunku, uczciwy, baczny i czujny.
Pracując w puszczy odsyłał Mikusia dwa razy dziennie do pomocy Wackowi.
Pies wpadał na polanę, pieścił się z przyjacielem i pozostawał na straży pastwiska, Wacek zaś śpieszył się do gajówki, żeby pomóc pani Wandzie i odrobić codzienną pracę w domu.
Tak upływał dzień po dniu w pracy nieprzerwanej.
Zdarzały się jednak dni radosne, tylko że wypadały rzadko.
A bywało to wtedy, kiedy zielona bryczuszka stawała przed gajówką.
Wysiadał z niej łagodnie uśmiechnięty ksiądz wikary, obładowany paczkami. Przywoził do gajówki blaszanki z naftą i olejem, torby z kaszami, ziemniakami, cukrem, solą i mąką od leśniczego, pocztę urzędową z rozkazami dla gajowych, lekarstwa dla pani Wandy, paczkę ciastek czy cukierków dla Wacka i jeszcze coś, co dla chłopaka było najdroższe. Wikary dostarczał mu książki do nauki i piękne tomiki z obrazkami — do czytania.
Gwarzył wesoło, żartował i koił wszystkie smutki, rozwiewał niepokoje i pocieszał tę gromadkę,, w ciszy i pracy żyjącą na odludziu.
Wikary nie zapomniał też nigdy spojrzeć na Mikusia.
Podziwiał jego mądrość, oglądał blizny na wardze i szyi otrzymane w bitwie z lisem i zrozumieć nie mógł, że szczenię wybujało tak prędko i potężnie, stając się nagle dorosłym psem.
— Nie poznałbym kundla, gdyby nie te jego szelmowskie, żółte latarnie! — wołał ze śmiechem ksiądz, nazywając ślepie Mikusia latarniami, jak jest to przyjęte w gwarze myśliwskiej, gdy się mówi o dzikim wilku.
Po odjeździe księdza, długo i serdecznie wspominano go w gajówce.
Wieczorami, jeżeli pan Piotr i Wacek nie czuli dużego zmęczenia, chłopak na głos czytał ciekawe powiastki, podarowane mu przez księdza lub opowiadał o dalekich krajach zamorskich i gwiazdach, czego się nauczył z innych książek. Pan Piotr bardzo lubił słuchać tych opowiadań.
Siadał wtedy wygodnie, przymykał oczy i ćmił fajeczkę.
Pani Wanda cerowała coś, czy wszywała łaty na poniszczonych ubraniach męża i Wacka.
Mikuś, leżąc przy progu, jednym uchem nasłuchiwał, co się dzieje na dworze, drugim chwytał dźwięki głosu przyjaciela.
Oprócz dni przyjazdów księdza, Wacek miał jeszcze jeden cudowny dzień w tygodniu.
Była to niedziela.
Należała ona wyłącznie.do niego. Spędzał ją tak, jak sam chciał.
Nikt mu w tym nie przeszkadzał, przeciwnie, gajowy i jego żona starali się mu ten dzień uprzyjemnić i ułatwić.
Wacek, razem z panem Piotrem, jechali zwykle do miasteczka na mszę świętą, odprawianą przez księdza wikarego, a potem odwiedzali plebanię, gdzie częstowano ich kawą ze smacznymi bułeczkami.
Gajowy następnie szedł do leśniczego, po czym spotykał się ze swymi znajomymi, Wacek zaś na piechotę, na przełaj, przez pola i las powracał czym prędzej do domu.
Tam, przed bramą czekał już na niego Mikuś i od czasu do czasu poszczekiwał niecierpliwie.
Pani Wanda pomagała chłopakowi zapiąć plecak, do którego składała zwykle śniadanie i obiad dla niego i dla Mikusia.
Kiedy Wacek, żegnając, całował ją w rękę, mówiła z uśmiechem:
Zażyj sobie wolności i beztroski, mój mały Wacku! Pamiętaj, że nic tak nie koi serca i duszy, jak natura, gdyż w niej wyczuwa się obecność, mądrość i miłosierdzie Boga!
Mikuś w radosnych podskokach prowadził swego przyjaciela do puszczy, gdzie, choć znany mu był już każdy zakątek, spotykały go zawsze nowe cuda.
Śpieszył się tak bardzo, że Wacek musiał wstrzymywać, mówiąc do kundla:
— Nie pędź tak, piesku! Na przechadzkę idziemy nie na pracę... Ale Mikusia porywała wielka ochota.
Pragnąłby on od razu pokazać Wackowi wszystkie cuda i tajemnice kniei.
Słońce tymczasem stoi już wysoko. Wacek, jak gdyby nie spostrzegając tego, idzie straszliwie wolno. Każdej niedzieli Mikuś wtajemniczał Wacka w ukryte życie kniei.
Pokazał mu stoisko łosi i to tak blisko, że Wacek poprzez haszcze uważnie rozpatrzył wspaniałego byka o rozłożystych łopatach.
Innym razem chłopak przyglądał się żerującym głuszcom, — wykopującym z wilgotnej ziemi młode, soczyste korzonki i liszki ukryte wśród suchych liści zeszłorocznych.
Pies wypłaszał dla Wacka szare zające, drzemiące w krzakach olszowych i prowadził go na piaszczysty brzeg rzeki.
To miejsce chłopak lubił najwięcej
Olsze, zwiesiwszy cienkie, pokrzywione gałęzie, stały tuż nad wodą. Suche pędy i liście spadały do rzeki i prąd obracając je w małych wirach, unosił dalej i dalej.
Wszystkie graby i buki gaworzyły o czymś, tajemniczym poszumem. Wyciągały konary nad nurtem jak gdyby podawały sobie setki rąk. Pod nim w półmroku przepływała ciemna struga wody. Tu i ówdzie z toni wyskakiwały srebrzyste rybki i chwytały muszki i komary szybujące nad nurtem. Wielkie ryby pluskały się głośno wśród sitowia. Tam też miały swoje gniazda dzikie kaczki. Z gąszczy trzcin dobiegało ich chrapliwe kwakanie.
Wacek przyglądał się nieraz, barwnie upierzonym kaczorom, które wypływały z sitowia i natychmiast kryły się w jego gąszczu.
Dalej, niby złote kolumny, wznosiły się strzeliste, równe jak maszty okrętów, sosny o rozłożystych koronach.
Potężne drzewa zgrzytały igliwiem i skrzypiały przeciągle, kiedy następował silniejszy podmuch ciepłego wiatru. Wyrastały one z piasków wrzosowisk liliowych. U stóp sosen wystawały z piasków sędziwe głazy granitowe, oderwane z nieznanych gór, niewiadomo kiedy tu przyniesione przez lodowce, posuwające się ku północy. W gąszczu igliwia sosen o każdej porze roku działy się przedziwne rzeczy.,
Nadlatywały tam i świergotały polując na liszki i chrabąszcze, całe gromady szpaków — kłótliwych, niespokojnych, stale zafrasowanych.
Pokrzykiwały tam czujnie, nieufne drozdy — niby ostrzegając kogoś.
Po złocistych pionach sosen wdrapywały się małe i duże dzięcioły o czarnych i czerwonych główkach, uporczywie kuły korę mocnymi dziobami, wyganiając ze szczelin kory — toczące drzewo robaki i żuczki — niebezpieczne szkodniki.
Pracowite ptaszki nie dawały się obejrzeć dokładnie. Spostrzegłszy bowiem skierowany na siebie wzrok chłopaka, szybko znikały na drugiej stronie pnia sosnowego i zaczaiły się natychmiast.
Pomiędzy konarami przelatywały barwne kraski, żółte, jękliwe zięby i pstre sójki.
Cała ta gromada pierzchała z krzykiem, skrzekiem i świergotem, kiedy na szczyt najwyższej sosny, do czarnego kamienia podobny, spadał duży jastrząb-gołębiarz.
Powolnym ruchem złożywszy szerokie skrzydła, zaczął rozglądać się dookoła, wypatrując zdobyczy.
Mikuś, spostrzegłszy skrzydlatego drapieżnika, zaczynał skakać pod drzewem i szczekać.
Zaniepokojony jastrząb zrywał się i długo potem krążył nad puszczą, kwiląc gniewnie.
Rude wiewiórki odwiedzały też bór.
Wdrapywały się na gładkie pnie sosen, przeskakiwały z gałęzi na gałąź, z drzewa na drzewo w poszukiwaniu szyszek, nie wyłuskanych jeszcze przez ptaki.
Tu właśnie nad rzeką Mikuś pewnej niedzieli wzbudził ciekawość Wacka. Węsząc śród krzaków olszowych, pies zaskowytał nagle i wylękły popędził ku chłopakowi. Stał przyciśnięty do niego i warczał. Chwilami jak gdyby się cieszył, bo lekko poruszał ogonem, to znów drżeć zaczynał wpatrując się w gąszcz.
W pewnej chwili zaskowytał znowu i mocniej przycisnął się do Wacka. Chłopak spostrzegł, że przez wąską polanę śród olsz śmignął jak cień, szary, zupełnie do Mikusia podobny wilk.
I raz jeszcze, kiedy już powracał do gajówki, Wacek zobaczył wilka. Stał śród drzew i nieruchomo przyglądał się Mikusiowi.
Wacek pomyślał, że ten wilk zapewne przez cały czas szedł za nimi.
— Ale któż tu może mieć takiego jak ja psa? — usiłował domyśleć się chłopak.
Nie podejrzewał on nawet, że po raz pierwszy w życiu widział prawdziwego wilka, największego drapieżnika lasów polskich.
Był tak podobny do jego psa, że z daleka z łatwością. sam wziąłby go za Mikusia.
Gdy jednak kundel zwęszył wreszcie wilka i z przerażeniem przycisnął się do Wacka, szukając u niego obrony, chłopak domyślił się, że za nimi sunie dziki wilk.
Tej nocy Mikuś nie spał.
Chodził po podwórku z podwiniętą kitą i wył głucho i jękliwie.
Z puszczy odzywał się ponuro wilk.
Urywanym głosem ni to odpowiadał psu, ni to wołał go do puszczy.
Gajowy posłyszał to wycie i wyszedł na ganek.
Długo nasłuchiwał i uważnie przyglądał się Mikusiowi. Pies, z nastroszoną sierścią na karku, wyciągał szyję i rozwarłszy pysk, zawodził coraz żałośniej.
Z puszczy dobiegało dalekie, głuche wycie wilka.
Mikuś chwilami biegł do bramy, jak gdyby zamierzał wydostać się poza ogrodzenie, lecz natychmiast powracał i zawodził jeszcze jękliwiej.
Zamknięty w stajni koń zarżał krótko, trwożnie.
Kiedy gajowy powrócił do izby, żona szepnęła do niego:
— Zły to znak, kiedy pies tak wyje... Przepowiada to, jak mówią starzy ludzie,... śmierć...
— E-e, głupie to zabobony! — zaśmiał się nieradośnie pan Piotr. — Mikuś posłyszał wycie wilka i odpowiada mu. Takie to już są psie zwyczaje... Dobranoc.
Położył się i zdmuchnął lampkę.
Nie mógł jednak zasnąć. Rozmyślał nad tym, że nigdy jeszcze nie słyszał podobnego wycia psa. Niczym nie różniło się ono od głosu dobiegającego z puszczy.
— Wilczą naturę ma ten kundel! — zadecydował gajowy i wreszcie usnął.
Wacek spał i nie słyszał nic.
Nazajutrz rano Mikuś wyruszył do puszczy. Wkrótce jednak powrócił wyraźnie strwożony.
Stanął przy bramie, słuchał i węszył chrapliwie. Czekał na gajowego.
Szedł za nim nie odchodząc na krok.
Chwilami warczał i przyciskał się do jego nóg.
— Co ci jest piesku? — pytał go zdziwiony pan Piotr.
W odpowiedzi na to Mikuś warczał coraz głośniej i oczu nie spuszczał z haszczy.
Gajowy domyślił się, że jakieś zwierzę czai się wśród krzaków.
Zatrzymał się i wziął karabin do ręki.
— Weź go! — krzyknął do Mikusia.
Pies spełnił rozkaz.
W tejże chwili z krzaków na ścieżkę wypadł wilk.
Gajowy strzelił, lecz chybił, bo zwierzę jednym susem znikło w gąszczu.
Mikuś, ku wielkiemu zdumieniu pana Piotra, nie ścigał wilka.
— Kruk krukowi oka nie wydziobie! — przypomniał sobie gajowy stare przysłowie ludowe i uśmiechnął się.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.