Wicehrabia de Bragelonne/Tom V/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.
PÓŁTORA GASKOŃCZYKA PRZECIW JEDNEMU GASKOŃCZYKOWI.

Fouquet przytrzymał strzemię królowi; ten, rzeźko zsiadłszy z konia, podał mu z uprzejmością rękę, którą Fouquet, pomimo lekkiego oporu króla, ucałował. Król czekał na dziedzińcu, aż przybędą powozy. Nastąpiło to wkrótce, gdyż z rozkazu nadintendenta droga z Melun do Vaux była tak starannie naprawioną i oczyszczoną, że powozy, tocząc się po niej jak po dywanie, przywiozły damy, wcale niestrudzone tą podróżą.
Nie będziemy opisywać ani uczty, danej dla Ich królewskich mości, ani koncertów, ani innych cudownych urozmaiceń zabawy, poprzestaniemy tylko na opisaniu wyrazu twarzy królewskiej wyrazu ponurego, wymuszonego i wzburzonego.
Porównywał on bowiem swoje własne mieszkanie i ten biedny zbytek, jaki w niem panował, przywiązany jedynie do tytułu królewskiego, a nie będący jego osobistą własnością!... Meble i srebra Luwru, nagromadzone przez Henryka II-go, Franciszka I-go i Ludwika XI-go, były tylko pamiątkami historycznemu, były tylko przedmiotami sztuki, zużytą odzieżą godności królewskiej. U Fouqueta zaś wartość ich wyrobu przewyższała rzeczywistą.
Król nadęty nie śmiał spojrzeć na królowę. Anna Austrjacka, dumniejsza od wszystkich, poniżała gospodarza, pogardzając wszystkiemi potrawami, jakie jej podawano. Młoda królowa, dobra i czuła, wychwalała Fouqueta, jadła z apetytem i zapytywała o nazwę owoców, któremi stół był zastawiony. Fouquet odpowiedział, że nie wie, chociaż owoce te pochodziły z jego cieplarni, i często sam trudnił się ich uprawą, gdyż był biegłym w ogrodownictwie. Król pojął tę jego delikatność i tem więcej czuł się poniżonym. Król zapowiedział, że przez czas pobytu swego u pana Fouquet chce, ażeby obiady jego nie były podciągane pod przepisy etykiety, a tem samem, że będzie jadał u wspólnego stołu. Lecz, za staraniem nadintendenta, obiad królewski, chociaż, przy ogólnym był stole, przygotowany został osobno; obiad ten złożony był z ulubionych potraw króla.
Ludwik nie mógł się więc wymówić brakiem apetytu, gdyż miał apetyt najlepszy w całem królestwie.
Po kolacji król chciał się przejść.
Powietrze było łagodne, szpalery ciemne i miękkim wysypane piaskiem. Radość była zupełna, gdyż król, spotkawszy La Valliere na brzegu lasku, mógł ja uścisnąć za rękę i powiedzieć: „Kocham cię“. I oprócz d‘Artagnana, idącego za nim i Fouqueta, przed nim postępującego, nikt tego nie słyszał. Czarodziejska ta noc kończyła się już, kiedy król wyraził chęć udania się na spoczynek.
Wprowadzono króla ceremonialnie do pokoju Morfeusza, który pokrótce winniśmy opisać czytelnikowi. Był to najpiękniejszy i najobszerniejszy pokój z całego pałacu. Lebrun wymalował na kopule sny miłe i smutne, które Morfeusz zsyła na zwykłych ludzi jak i na królów. Król wszedłszy do tego przepysznego pokoju zadrżał, Fouquet zapytał o przyczynę.
— Spać mi się chce!... — odpowiedział król pobladły.
— Czy Wasza królewska mość każe przywołać służbę?
— Nie! mam jeszcze do pomówienia z niektóremi osobami. Niech mi zawołają pana Colberta!
Fouquet skłonił się i wyszedł. D‘Artagnan, podług zwyczaju, nie tracąc czasu, wyszukał Aramisa, który skoro tylko król przyjechał, poszedł do swego mieszkania, zapewne dla tego, aby jaką nową niespodziankę wymyślić dla króla. Zastał go w niebieskim pokoju, na drugiem piętrze, w towarzystwie Porthosa i kilku ówczesnych epikurejczyków. Aramis przywitał go uprzejmie, posadził na najwygodniejszem miejscu; zaś obecni panowie, poznawszy z twarzy muszkietera, że chce pomówić z Aramisem, pożegnali ich i wyszli. Porthos nie ruszył się. Po dobrym obiedzie spał w najlepsze na krześle. Nie przeszkadzał więc w rozmowie; chrapanie jego było tak jednostajne, że można było rozmawiać, jakby przy odgłosie basetli. D‘Artagnan pojął, że on to powinien wszcząć rozmowę. Objaśnienia, jakie chciał zebrać, były drażliwe, dlatego też przystąpił wprost do rzeczy:
— Otóż i jesteśmy w Vaux?... — rzekł.
— Czy podoba ci się to miejsce?
— Bardzo! i pokochałem nawet pana Fouquet.
— Nieprawdaż? taki uprzejmy!
— Nie można być nim więcej!
— Mówią, że król z początku był bardzo względem niego zimny, ale potem udobruchał się?
— A więc nie byłeś tam obecny, skoro powiadasz: „Mówią!“
— Nie! zajmowałem się właśnie tymi panami, którzy stąd odeszli, oraz przedstawieniem teatralnem jutrzejszem i karuzelą.
— A! prawda, jesteś kierownikiem tutejszych zabaw!
— Jak wiesz, jestem przyjacielem zabaw i pomysłów. Miałem zawsze trochę poetyckiej żyłki.
— Czy wiesz, co mi przyszło do głowy podczas wieczerzy?
— Nie, ale opowiedz mi, bo inaczej nie zgadnę... ty masz zawsze pełno pomysłów.
— Oto przyszło mi na myśl, że Ludwik XIV-sty nie jest prawdziwym królem Francji!
— Co?... — rzekł Aramis i mimowolnie spojrzał w oczy d‘Artagnana.
— Że nim jest Fouquet.
Aramis odetchnął i rzekł z uśmiechem.
— Więc i ty, jak inni, jesteś zazdrosnym. Założyłbym się, że ci tę myśl nasunął Colbert.
D‘Artagnan, chcąc udobruchać Aramisa, opowiedział mu niemiłe zdarzenie Colberta, z powodu wina w Melun.
— Obrzydłe stworzenie ten Colbert — rzekł Aramis.
— Na honor, masz słuszność!
— Kiedy pomyślę — rzekł biskup — że ten cymbał będzie za sześć miesięcy twoim ministrem i że będziesz musiał mu służyć jak Richelieumu i Mazariniemu!
— Tak, jak ty służysz panu Fouquet — odrzekł d‘Artagnan.
— Z tą różnicą, że Fouquet nie jest Colbertem.
— To prawda.
I d‘Artagan udał zasmuconego.
— Ale — dodał po chwili — dlaczego mówisz, że za sześć miesięcy pan Colbert będzie ministrem?
— Gdyż pan Fouquet wówczas nim nie będzie.
— Zrujnuje się, nieprawdaż?
— Zupełnie.
D‘Artagnan zbliżył się do swego przyjaciela, wziął go za rękę i, patrząc mu w oczy, rzekł:
— Aramisie, czy kochasz mię jeszcze choć trochę?
— Tak, kocham cię.
— Powiedz mi więc szczerze. Mam przeczucie, które mnie dręczy. Niegdyś sam wierzyłeś w przeczucia. Przeczucie to powiada mi, że masz jakiś zamiar ukryty.
— Ja? zamiar?
— Jestem pewny, przysiągłbym na to.
— Dręczysz mię, przyjacielu, znasz mię i wiesz, że jeżeli mam zamiar, o którym powinienem przed tobą zamilczeć, to się nie dowiesz. Gdybym zaś miał taki, jaki mógłbym ci — wyjawić, dawnobym to uczynił.
— Nie, Aramisie, nie. Są zamiary, które się wyjawia tylko w stosownych chwilach.
— A więc, mój dobry przyjacielu — odrzekł biskup, śmiejąc się widać, że chwila ta jeszcze nie nadeszła.
D‘Artagnan smutnie potrząsnął głową.
— O przyjaźni!... — rzekł — przyjaźni! czcze słowo! Oto człowiek, który, gdybym tego zażądał, dałby się za mnie w kawałki porąbać...
— To pewno — rzekł ze szlachetnością Aramis.
— I człowiek ten, który chętnie krew swoją poświęciłby dla mnie, dziś nie chce otworzyć cząstki serca przede mną. Przyjaźni! powtarzam, jesteś cieniem tylko, bańką, świecącą napróżno, jak wszystko, co błyszczy na świecie.
— Nie mów tak o naszej przyjaźni — rzekł biskup głosem, pełnym przekonania. — Nie jest bowiem tak, jak mówisz.
— Patrz, Aramisie, oto z czterech nas jest tu trzech. Ty mię zwodzisz, ja mam ciebie w podejrzeniu. Porthos śpi; zaiste, smutny to tercet przyjacielski, smutne resztki.
— Za jednę rzecz mogę ci zaręczyć, d‘Artagnanie, przysięgam ci na ewangelję, że kocham cię tak, jak dawniej. Jeżeli unikam zwierzeń się tobie, to nie przez wzgląd na ciebie lub na mnie, ale przez wzgląd na kogo innego. We wszystkiem, co tylko szczęśliwie doprowadzę do skutku, zawsze będziesz miał udział. Przyrzeknij mi więc wzajemność.
— Jeżeli nie mylę się, Aramisie, wyrazy te, które w tej chwili wymawiasz, pełne są szlachetności!
— Być może.
— Knujesz spisek przeciw Colbertowi. Jeżeli tylko to jest, czemuż mi u djabła nie mówisz, mam także sposoby i chętnie ci dopomogę.
Aramis nie mógł ukryć uśmiechu pogardy, który przemknął po jego szlachetnej twarzy.
— A gdyby i tak? cóżby w tem było złego?
— Nie, to rzecz za mała. O! Aramisie, nie jesteśmy nieprzyjaciółmi, lecz braćmi. Powiedz mi, co chcesz przedsięwziąć, a słowo d‘Artagnana że, jeżeli ci nie będę mógł być pomocą, przysięgam, pozostanę biernym.
— Ja nic nie przedsiębiorę — odparł Aramis.
— Aramisie, głos wewnętrzny mówi mi, objaśnia, a głos ten nigdy mię nie zawiódł. Ty knujesz coś przeciwko królowi.
— Będziesz więc mi pomagał?... — spytał Aramis z uśmiechem ironji.
— O! więcej niż pomocnym będę tobie! więcej niż biernym, ja cię ocalę!
— Oszalałeś, d‘Artagnanie.
— Z nas dwóch ja mam zdrowszy umysł.
— Podejrzewasz mnie o królobójstwo?
— Któż o tem mówi?... — podchwycił muszkieter.
— Porozumiejmy się więc. Cóż można przedsięwziąć przeciw prawemu królowi, jeżeli nie zabić go?
D‘Artagnan nie odpowiadał.
— A potem masz przecież tu pod komendą gwardję i swoich muszkieterów.
— To prawda.
— Nie jesteś u pana Fouquet, ale u siebie.
— I to prawda.
— A o tej godzinie nawet pan Colbert doradza królowi przeciw panu Fouquet wszystko to, co i tybyś może doradzał, gdybym ja nie był za nim.
— Aramisie! Aramisie! przez litość, jedno słowo przyjaźni.
— Słowem tem między przyjaciółmi! jest: prawda. A jeżeli mam zamiar choć palcem dotknąć syna Anny Austriackiej, prawdziwego króla Francji, jeżeli nie mam stałego postanowienia upaść na kolana przed jego tronem i jeżeli inna jest w mojej głowie myśl, niż ta, żeby dzień jutrzejszy tu w Vaux był dniem najchwalebniejszym jego panowania, to niech mię piorun trzaśnie.
Aramis wyrzekł te wyrazy z twarzy, zwrócona do alkowy, do której d‘Artagnan odwrócony był plecami, nie domyślając się nawet, że tam jest ktoś ukryty. Powaga tych słów, z namysłem, powoli wymawianych, świętość przysięgi, zaspokoiły zupełnie muszkietera, wziął za ręce Aramisa i uścisnął je serdecznie. Aramis zniósł wyrzuty bez wzruszenia, ale zarumienił się, słysząc pochwały. D‘Artagnan, oszukany, był dlań zaszczytem, d‘Artagnan, pełen ufności, był mu hańbą.
— Czy już odchodzisz?... — rzekł, całując go, ażeby ukryć zarumienienie.
— Tak, obowiązek mię woła. Mam jeszcze odebrać hasło nocne.
— Gdzież będziesz spał?
— Zdaje się, że w przedpokoju królewskim! A Porthos?
— Wyprowadź go gdzie, gdyż chrapie, jak trąba.
— A!... to on nie mieszka z tobą?... — rzekł d‘Artagnan.
— Bynajmniej! nie wiem nawet, gdzie ma swój pokój.
— Bardzo dobrze — odrzekł muszkieter.
Targnął za rękę Porthosa, ten odezwał się ryczeniem.
— Pójdź!... — rzekł d‘Artagnan.
— Patrzcie, wszak to d‘Artagnan. Kochany przyjacielu!... ale jakim sposobem? A prawda, jestem na zabawie w Vaux.
— Cicho!.... — rzekł Aramis — stąpasz tak, jakbyś chciał połamać podłogę!
— A pod niemi — przypomniał d‘Artagnan — znajduje się sypialnia króla.
— I dlatego nie trzeba robić hałasu!... — rzekł biskup — na suficie u króla są rozkosze snu. Nie zapominajże więc, że moja podłoga jest nad nim. Dobranoc, przyjaciele, za dziesięć minut już śpię!
I Aramis wyprowadził ich, uśmiechając się. A gdy wyszli, zaryglowawszy drzwi i zakrywszy okna, zawołał:
— Wasza Królewska Wysokość! Wasza Królewska Wysokość!
Filip wyszedł z alkowy przez tajne drzwi, zakryte łóżkiem.
— Jednakże d‘Artagnan niemało miał podejrzeń.
— Wasza Królewska Wysokość poznałeś d‘Artagnana?
— Zanim go nazwałeś.
— To kapitan muszkieterów Waszej królewskiej mości!
— I całkiem mi oddany — odpowiedział Filip, wymawiając z przyciskiem zaimek osobowy.
— Wiemy, jak pies, choć czasem kąsa. Jeżeli d‘Artagnan nie pozna Waszej królewskiej mości, zanim tamten zniknie, to możesz wiecznie liczyć na niego, gdyż wówczas — jeżeli się niczego nie domyśli, zachowa swą wierność — jeżeli zaś spostrzeże się zapóźno, to nigdy nie przyzna się, że się omylił.
— I ja tak sądzę... Ale cóż teraz będziemy robili?
— Musisz Wasza królewska wysokość usiąść przy swej spostrzegalni i przypatrzyć się, jak król się kładzie, abyś wiedział, jak masz to czynić nawpół ceremonjalnie.
— Bardzo dobrze!... Ale gdzież mam się umieścić?
— Usiądź Wasza Królewska Wysokość na tym taborecie. Ja odsunę część podłogi, a będziesz wszystko widział przez ten otwór, odpowiadający fałszywym oknom w kopule pokoju królewskiego... Widzisz co, Wasza królewska wysokość?
— Widzę króla.
I Filip zadrżał, jakby na widok nieprzyjaciela.
— Cóż on robi?
— Każe usiąść przy sobie jakiemuś człowiekowi!
— Panu Fouquet?
— Nie, nie... ale czekaj...
— Notatki trzeba przypomnieć także sobie, mości książę!
— Człowiek, któremu król każe usiąść, to Colbert!
— Colbert przy królu!... — zawołał Aramis niepodobna!
— Patrzaj!
— Tak — rzekł. — On sam! Colbert, o! Cóż usłyszymy, mości książę, co wyniknie z tej ufnej rozmowy?
— Zapewne nic pomyślnego dla pana Fouquet?
Książę nie mylił się.
Widzieliśmy, że Ludwik XIV-sty kazał zawołać Colberta, a gdy ten przybył, rozmowa między nimi zaczęła się od najwyższego dowodu łaski, jaką król kiedykolwiek uczynił; wprawdzie król był sam tylko z poddanym.
— Siadaj, Colbercie!
Intendent, pełen radości, on, który się spodziewał być odepchniętym, odmówił tego zaszczytu.
— I cóż, usiadł?... — zapytał Aramis.
— Nie! stoi!
— Słuchajmy, mości książę!
I przyszły król i Aramis z chciwością przysłuchiwali się rozmowie dwóch ludzi, których mieli pod nogami i, gdyby chcieli, mogli byli ich zgnieść odrazu.
— Colbercie — rzekł król — bardzo dziś byłem z ciebie niekontent.
— Wiedziałem o tem, Najjaśniejszy Panie!
— Bardzo dobrze, lubię taką odpowiedź. Tak! wiedziałeś o tem i nie miałeś odwagi inaczej się zachować!
— Naraziłem się na gniew Waszej królewskiej mości i na ukrycie prawdziwego celu.
— Cóż to? bałeś się o mnie?
— Chociażby tylko o niestrawność, Najjaśniejszy Panie!... — odrzekł Colbert — gdyż nie daje się królowi takiej uczty, chyba jedynie po to, ażeby udusić go tem mnóstwem potraw.
I, powiedziawszy tak niezgrabny żart, oczekiwał z uprzejmością skutku, jaki miał tenże sprawić.
Ludwik XIV, człowiek najbardziej próżny z całego królestwa, lecz i najdelikatniejszy, przebaczył jeszcze Colbertowi ten płaski dowcip.
— A tak! pan Fouquet dał mi jak najpyszniejszą ucztę! Powiedz mi, Colbert, czy nie wiesz? skąd on bierze pieniądze, aby wydołać tak ogromnym wydatkom?
— Wiem, Najjaśniejszy Panie!...
— A więc wykaż mi to!
— Urząd intendenta często korzystny jest dla tego, co go piastuje.
— Chcesz ze mną mówić otwarcie, nie bój się, jesteśmy sami.
— Nigdy niczego się nie boję pod tarczą swego sumienia i opieki Waszej Królewskiej Mości.
Colbert skłonił się i podał królowi jakiś papier.
Król czytał list Mazariniego, który znamy już od czasu sprzeczki między Aramisem i panią de Chevreuse.
— Nie rozumiem dobrze — rzekł król, z widocznem zajęciem.
— Wasza królewska mość nie znasz jeszcze intendentów.
— Widzę tylko, że idzie tu o pieniądze, dane panu Fouquet.
— Trzynaście miljonów!... Piękna suma.
— Tak!... istotnie!... wynika więc stąd, że pan Fouquet nie oddał jeszcze trzynastu miljonów?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie!... tak wypada z rachunku!...
— A więc cóż?...
— A więc, Najjaśniejszy Panie, ponieważ pan Fouquet nie oddał trzynastu miljonów, więc ma je w swej kasie, a z trzynastu miljonów można zrobić cztery razy tyle i jeszcze pokryć ułamek wydatku na przepych, jakiego Wasza królewska mość nie mogłeś mieć w Fontainebleau, gdzie, jeżeli Wasza Królewska Mość przypominasz sobie, nie wydaliśmy nawet czterech miljonów.
Król był ponury, Colbert oczekiwał pierwszego słowa królewskiego z taką niecierpliwością, jak Aramis i Filip z wysokości swojej spostrzegalni.
— A wiesz, co z tego wyniknie, panie Colbert — odezwał się król po krótkiej rozwadze.
— Nic, Najjaśniejszy Panie, nie wiem.
— Że czyn przywłaszczenia trzynastu miljonów, gdyby był sprawdzony...
— Jest sprawdzony!
— Chciałem mówić, gdyby był dowiedziony...
— Zdaje się, że to nastąpi jutro; jeżeli Wasza Królewską Mość...
— Gdyby to nie było u pana Fouquet — rzekł król z niejaką godnością.
— Król jest wszędzie u siebie, a nadewszystko w domach, zapłaconych jego pieniędzmi.
— Zdaje mi się — rzekł Filip cicho do Aramisa, że architekt, który zbudował tę kopułę, powinien był przewidzieć użytek na jaki miała służyć, i zrobić ją taką, aby w potrzebie mogła spaść na głowę łotra z tak podłym charakterem, jak Colbert.
— I ja pomyślałem o tem!... ale Colbert w tej chwili jest tak blisko króla.
— Prawda, to stworzyłoby kwestję następstwa tronu.
— Z którego książę, młodszy brat Waszej królewskiej wysokości, zebrałby owoce. A więc pozostańmy spokojni i słuchajmy dalej.
— Niedługo już będziemy słuchali — odrzekł książę.
— Dlaczego, mości książę?...
— Bo gdybym był królem, nicbym już nie odpowiadał.
— A cóżbyś Wasza królewska wysokość uczynił?...
— Czekałbym do jutra rana, ażeby rozważyć.
Ludwik XIV-ty podniósł wreszcie głowę, a widząc, że Colbert czeka na jego pierwsze słowa:
— Panie Colbert — rzekł, zmieniając rozmowę — już późno, położę się spać.
— A!... — rzekł Colbert — a ja sądziłem...
— Do jutra, jutro rozstrzygnę tę sprawę.
— Bardzo dobrze, Najjaśniejszy Panie — odrzekł Colbert obrażony, chociaż powściągał się w obecności królewskiej.
Król skinął, a intendent odszedł tyłem aż ku drzwiom.
— Służba!... — zawołał król.
Służba weszła do pokoju.
Filip chciał także odejść.
— Chwilkę jeszcze — rzekł Aramis ze zwykłą sobie słodyczą — to, co tu zaszło, jest nic ważnego, jutro o tem nie wspomnimy nawet, ale służba, wieczór, sposób obejścia się przy rozbieraniu, te rzeczy są godne wielkiej uwaga. Naucz się, naucz, Najjaśniejszy Panie, jakim sposobem masz kłaść się do, łóżka. Przypatrz się dobrze.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.