Wiedza tajemna/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Władysław Wójcicki,
Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Wiedza tajemna
Wydawca Wydawnictwo „Współpraca“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia „Współpraca“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVI
CZARNOKSIĘŻNIK TWARDOWSKI
artykuł K. Wł. Wójcickiego pom. w 1862 r. w „Tyg. Ilustrowanym.“

Hulaj dusza, bez kontusza
Kiedy dają jeść i pić;
Niech honoru nikt nie rusza
Jakiem szlachcic, będą bić.
Przez łeb kresa, w mieczu szczerb,
A na czole z wina pąs
To mojego rodu herb
Golę brodę, wara wąs.
Przyjdą djabli, ja do szabli
Czapka na bok, poły w pas
Gdy się zbliżą, chlust dwa krzyże...
Gdzież są djabli? — nie ma was.

(J. N. Kamieński)

W bogatym wieńcu podań narodowych, które nam przeszłość na drogę żywota naszego rzuciła, wydatnieje szczególną bujnością fantazji podanie o Twardowskim czarnoksiężniku.
Sława jego śmierci brzmi dotąd po całym obszarze ziemi naszej; znany jest zarówno pomiędzy szlachtą, jak i ludem wiejskim. Zasługuje to na uwagę, że tylko jedynego tego szlachcica pamięć zachował lud nasz w swoim podaniu. Maksymowicz w zbiorze pieśni Małoruskich mówi, że lud nawet w okolicach Kijowa śpiewa dotychczas pieśni o Twardowskim.
Lud mówiący narzeczem polskim nie przechował o nim pieśni, ale krążą o tym czarnoksiężniku dotąd rozliczne podania. Skąd był rodem Twardowski, niewiadomo.
Stara tradycja podaje, że się rodził pod Krakowem. Był prawdziwy karmazyn, to jest szlachcic herbowy, po mieczu i po kądzieli. Chociaż lubił pohulankę, pomimo to od lat młodych pilnie się uczył i ślęczył szczególniej przy długich wieczorach i nocach zimowych nad księgami. W przeszłym jeszcze roku pokazywano w Krakowie dom, niedaleko bramy Grodzkiej, w którym Twardowski zamieszkiwał, gdzie czytywał nocami i gdzie przy połysku kagańca, jak wieść niesie, widziano go nie raz kreślącego czarodziejskie znaki. Już wtedy w tej kamienicy były ściany popękane i nad oknem urwany kawał muru. Mieszkańcy Krakowa utrzymywali, że to zniszczenie części domu powstało od owej chwili, gdy djabeł, z niego, na mocy cyrografu, pozwał Twardowskiego, co jednak sprzeciwia się podaniu ludowemu.
W ogromnej, a starej księdze, tak mówi podanie, już w wiosennej porze, wyczytał Twardowski sposoby jak diabła przywołać można i zrobić go zarazem posłusznym na wszelkie swoje rozkazy. O północnej przeto porze skrycie wychodzi do Krakowa, ażeby go nikt nie spostrzegł (a znali go prawie wszyscy mieszkańcy, bo słynął jak doktór, darmo lecząc biedotę) i podążył na podgórze za Wisłą. Tam, między skałami wapiennymi wybrał sobie miejsce odpowiednie, które dotąd nosi nazwę katedry Twardowskiego, i zakreśliwszy wokoło siebie krąg czarnoksięski, zaczął wymawiać tajemne słowa zaklęcia, przywołujące diabła. Po nie długim czasie od mogiły Krakusa powstała na chwilę straszna z poświstem wichura, nagle nastała cisza, i wśród nieopadłej jeszcze kurzawy piasku, stawił się diabeł. Miał na głowie trójgraniasty kapelusz, z tyłu głowy wyglądał harbajtel, pod frakiem z dużymi guzikami wisiała mu kamizela haftowana na brzuch; pluderki spadały obwisło do kolan, nogi ubrane były w pończochy jedwabne i trzewiki z dużymi, lśniącymi sprzączkami; z prawego trzewika wyglądał mu pazur zakrzywiony od wielkiego palca. Stanął w kornej postaci i zapytał czego sobie życzy i co mu rozkaże? Twardowski wymienił swoje żądania. Diabeł przystaje, ale chce cyrograf. Twardowski zgadza się na to i podaje swoje warunki; między tymi było, że wszelkie jego rozkazy diabeł bez odwłoki i szemrania wykona, a dopóty ani do jego ciała ani do duszy żadnego prawa mieć nie będzie, dopóki Twardowskiego w Rzymie nie ułapi. Diabeł na kawale pergaminu całą umowę na kolanie skreślił, którą nasz szlachcic — własnoręcznie podpisał, umoczywszy pióro we krwi swojej, z serdecznego palca wyciśniętej.
Na mocy tego kontraktu, rozkazał diabłu, jako już teraz słudze swemu, żeby zaraz z całej Polski srebro naniósł w jedno miejsce i grubo piaskiem przysypał. Wskazał mu w tym celu równinę Olkusza. Posłuszny sługa przez trzy dni i noce sypał piaskiem, a przez dzień i noc jedną piaskiem tym przydeptał naniesione srebro. Tak w dni siedem skończył robotę i stąd powstała później sławna kopalnia srebra w Olkuszu.
Kiedy diabeł spocony, zmęczony nadbiegł z doniesieniem, że wszystko zrobił podług rozkazu, Twardowski podkręcając wąsa, rzekł do niego:
— Chwat z waszeci, lubię waść za to; ale ja muszę zobaczyć czyś tak zrobił, jak rozkazałem. Dlatego wymyśl mi waszeć takiego wierzchowca, coby nie był ani koniem, ani osłem, kopyta nie miał, a przeniósł mnie do Olkusza, jakby bachmat turecki.
Diabeł zdjął trójgraniasty kapelusz, poskrobał się po rogach i nie za długo przyprowadził mu osiodłanego koguta. Jakieś spojrzał, był to zwyczajny kur, miał na sobie cienki i wązki munsztuczek złocisty, a siodełko, by pięść mała, ale gdy Twardowski się zbliżył, podrósł zaraz, jak na drożdżach, do wysokości chłopskiego konika. Z radością więc dosiadł tego rumaka i popędził tak szybko z Krakowa, że dobiegł do Olkusza w małą godzinę. Przebiegłszy wzgórza krakowskiej ziemi z cudnymi krajobrazami, nagle się zasępił, ujrzawszy szerokie piasków morze, otoczone pustynią. Wśród ław piasczystych, gdzie niegdzie krzywak sosnowy, nie wyrastał drzewem, ale rozścielał się tylko na wydmie małym krzakiem. Kogut biegł chyżo po twardej drodze; wszakże w piaskach olkuskich lgnęły mu nogi i zasapał się akuratnie. Otworzył dziób, a grzebień na łbie strasznie mu krwią nabiegł.
Twardowski kiwnął głową na znak zadowolenia, a diabeł się nisko ukłonił. Czarodziej zwrócił koguta w inną stronę i już wolniej pojechał do Pieskowej skały. Jedzie doliną Prądnika i patrzy na zamek. Przychodzi mu myśl osobliwa, woła swego diabła i mówi:
— Gracko się waszeć spisałeś w Olkuszu; ale to nie koniec.
Tu mi zaraz przynieś waść skałę i na tej dobnie przy zamku, postaw na dół cieńszym końcem, grubszy zaś wynieś w górę, ażeby stała tak wiecznie. Ja tu poczekam, a mój kogutek odsapie się trochę.
Nie długo czekał, to zaraz wichura zadęła i w miejscu oznaczonym stanęła owa skała, podziw dotąd wędrowników, grubszym końcem do góry, zwana przez lud okoliczny skałą Sokolą, bo na niej wkrótce gnieździć się te ptaki zaczęły.
Twardowski ciągle łamał sobie głowę nad tym, żeby coraz cięższe zadawać diabłu roboty; ale ten wszystko spełniał ochoczo.
To szlachcic nasz jeździł na malowanym koniu, wyjętym z szyldu karczmarza, którego diabeł ożywił i dał mu dziarskość tureckiego bieguna, to latał po powietrzu bez wiosła i żagli, a jak jakoweś szkło wziął do ręki, zapalał wioski na granicy niemieckiej, o sto mil odległe od Krakowa.
Pieniędzy Twardowskiemu nigdy nie brakło, bo ile zażądał, tyle mu diabeł przyniósł. Kiedy sobie na świecie tak dokazuje, raz zaszedł w bór cienisty bez narzędzi czarnoksięzkich i usiadłszy na pniu obalonego dęba, zaczął dumać zamyślony. Wtem nagle napada go diabeł i żąda ażeby niezwłocznie udał się do Rzymu. Rozgniewany czarownik, potęgą zaklęcia zmusił go do ucieczki. Wtedy wściekły bies, zgrzytając zębami ze złości wyrywa sosnę z korzeniami i tak silnie uderza Twardowskiego po obu nogach, że jedną mu zgruchotał. Musiał zanieść wprawdzie czarodzieja do domu, ale Twardowski leżał długo w łóżku, zanim pozrastały się kości. Od owej pory pozostał kulawy i odtąd zwano go powszechnie: pan Twardowski, kuternoga.
Leżąc czas długi w tej niemocy, trafił na jedną księgę osobliwą. Na pierwszej karcie była wypisana przestroga, że chociaż wiele niesłychanych wiadomości zawiera, ten, kto ją będzie czytał, za odczytaną każdą kartę straci rok życia, a przy ostatniej karcie musi bez zwłoki skonać. Ta groźba nie odstraszyła Twardowskiego, tym chciwiej ją czytał, a na przedostatniej stronicy wyczytał, jak człowiek może się odmłodzić. Zaśmiał się z radości, bo mu już i lata ciążyły i noga krzywa dokuczała. Oddawna miał na usługach wiernego klechę, który go bardzo starannie i w tej chorobie opatrywał. Wypróbowawszy jego wierność starannie, odkrył mu tajemnicę i przepisał sposoby jak ma sobie postąpić, ażeby czarownik odżył z całą siłą i rzeźwością młodzieńczą. Dla większej pewności odebrał od niego straszną przysięgę, że wykona wszystko, jak mu przykaże.
Przed zachodem słońca chodził Twardowski z wiernym klechą po Krzemionkach. Smutnie patrzył na ślicznie zachodzące słońce, które jakby w kąpieli przeglądało się w kryształach Wisły. Pomimo całej ufności, jaką miał w słudze, lękał się jednakże, czy dotrzyma na pewno słowa, czy spełni przepis, jak należy.
O północy klecha porąbał go na mak, nasmarował każdą cząstkę maścią ze słoju przygotowanego, włożył zwłoki Twardowskiego do małej trumienki, poszedł na pobliski cmentarz, wykopał dół i zasypał pana w mogile. Od tej chwili siedział przy niej na krok nie odstępując, przez 7 dni, nocy i 7 godzin. Noc ostatnia straszną była: z wieczora okropna dęła wichura; daleki grzmot huczał głucho; błyskawice rozświecały ciemne chmury. Dopiero przed północą pogoda zajaśniała i na czyste niebo, zasiane gwiazdami, wypłynął w pełni cały księżyc.
Północ. Zegary Krakowa uderzyły 12. Więc chwila naznaczona nadeszła; po 7 dniach, 7 nocach i 7 godzinach. Zrywa się siedzący klecha, chwyta łopatę i zaczyna odkopywać mogiłę. Za pierwszym dotknięciem wilgotnej rosą ziemi, puhacz smutno zakwilił. Dreszcz wiernego klechę przejął; ale pomny na przysięgę, nie żałuje pracy.
Tak odkopywał ziemię przez całą noc; zorza zajaśniała, a potem słońce pogodnie zeszło, gdy dostał się do samej trumny. Zaledwie pierwsze promienie słońca padły w mogiłę i ogrzały zimne jej ściany, wieko trumny spadło, a klecha z radością ujrzał postać młodą, czerstwą i pełną życia swojego mistrza, jak przecierał oczy, niby ze snu smacznego, spojrzał w niego z uśmiechem i uścisnął krzepką ręką dłoń wiernego ucznia. Rzeźwo wyskoczył z mogiły, przeciągnął się na słonku a rzuciwszy się w objęcia klechy z radości zapłakał.
Wróciwszy do domu, zaczął odtąd hulaszcze życie, na Ochocie — pierwszy w tany, w kłótni przy puharze, pierwszy do swady i szabli; a tak krzyżową znał sztukę, że wielu wprzód szlachty i mieszczan krakowskich okrzesał, zanim jedną kresę przez czuprynę otrzymał.
W gospodzie na Ochocie poznał ładną pannę, zaczął więc do niej smalić cholewki. Panna rada była zalotom, bo urodny i młody był szlachcic. Ale drożąc się nieco, pokazała we flaszce chowanego robaka i ten warunek położyła, że wtedy odda mu swą rękę, jak zgadnie co to za robak.
Twardowski, w ciemię nie bity, przebrał się za dziada w łachmany, wypatrzył tajemnicę i przyszedł potem do swej bohdanki. Ta pyta go zaraz, ukazując zdala flaszkę.
— Co to za zwierzę? Robak czy wąż?
Twardowski odrzekł na to:
— To jest pszczółka, mościwa panno.
Zgadł w istocie, że była to pszczoła i wnet się z ową panną ożenił.
Pani Twardowska na rynku w Krakowie ulepiła z gliny domek i w nim sprzedawała garnki i misy, a Twardowski za bogatego przebrany pana, przejeżdżając z licznym dworem we wspaniałej karocy, tłuc je kazał swoim dworzanom. Kiedy żona ze złości wyklinała w pień co żyje, on nasunął czapkę na bakier i śmiał się ochoczo, a potem rzucał jej pod nogi trzos, złota pełny.
Diabeł długo czekał na duszę Twardowskiego, a kiedy już był pewny, że pochwyci ją w swoje szpony, czarnoksiężnik zawsze zręcznie umiał się wykręcić. Odmłodzenie Twardowskiego zniecierpliwiło do reszty diabła: wziął się więc na pewniejszy sposób.
Przed dom gdzie mieszkał szlachcic, zajeżdża bogata kareta, z licznym orszakiem dworzan; najstarszy z nich wiekiem i znaczeniem, przychodzi i zaprasza Twardowskiego, jako sławnego doktora, do swego pana, który gwałtownie zachorowawszy, wzywa jego pomocy, a leży w pobliskiej wiosce. Nic nie podejrzewając, siada Twardowski do karety i jedzie. Przybywa przed karczmę zamyślony, nie patrząc, co się dzieje w około niego. A tu nad jej dachem krąży stado wron, kawek, gawronów i kruków, które złowieszczym krakaniem, zapowiadały jakieś nieszczęście. Na szyldzie karczmy gorejącymi literami jaśniał napis: „Rzym“, bo nazwę tę nosiła. W dymniku wielki puhacz stał z płomiennymi oczyma, niby dwie pochodnie i kwilił żałobnie. Twardowski wysiadł z karety, wchodzi do izby — ale nie znajduje chorego pana. W miejscu jego powstało gospodarstwo, co siedziało przy kołysce niemowlęcia, świeżo ochrzczonego.
Ów dworzanin poważny zmienia się nagle we właściwą swą postać; i Twardowski z przerażeniem poznał w nim diabła z Krzemionek, któremu dał cyrograf na swoją duszę. Stanął we drzwiach, ażeby mu już pewnie zdobycz nie uszła i rzekł z radosnym uśmiechem:
— A co, nie poznajesz mnie wasz mość? Długo nosił wilczek, teraz poniosą wilczka.
Twardowski aż spotniał od wielkiego strachu: to już nie przelewki. Widząc ostatnią godzinę życia, a w wieczności piekło, nie traci jednak głowy, porywa na ręce niemowlę i nim się zasłania. Diabeł, jak oparzony odskoczył, bo nie miał prawa do tylko co ochrzczonej dzieciny; usunął się ku drzwiom i rzekł pokornie: Jesteś waszeć dobry, szlachetny, czysty karmazyn, zatem verbum nobile debet esse stabile.
Twardowski po tej przemowie widział, że już nie ma dla niego ratunku, bo nie mógł złamać szlacheckiego słowa. Włożył więc w kołyskę dziecię a diabeł porwał go wpół, uniósł i wraz wylecieli kominem w górę.
Zawrzało radośnie stado wron, kruków i kawek, przeciągłym kwileniem ozwał się puhacz z dymnika, a diabeł unosi coraz wyżej w powietrze.
Twardowski nie stracił ducha. Spojrzy na dół, widzi jeszcze ziemię ojczystą, ale tak wysoko podleciał, że wsie wydały mu się, jak małe komary, miasta jakby muchy, a sam Kraków, by dwa pająki razem. Żal mu okrutny ścisnął serce, kiedy przypomniał sobie, że przychodzi mu pożegnać na wieki wieków wszystko co polubił i ukochał; z wysokości więc, gdzie ani sęp, ani orzeł karpacki nigdy nie doleciał, chciał się przeżegnać — ale diabeł trzymał go w objęciach jak w żelaznych kleszczach; chciał pacierz mówić — ale go zapomniał. Wtedy wzniósł zapłakane oczy w niebo i zaraz przypomniał sobie pieśń pobożną. Była to jedna z kantyczek, którą dawniej w dniach młodości ułożył na cześć Najświętszej Marii i śpiewał co rano i wieczór, zanim diabłu duszę zaprzedał.
Dobywa więc ze zmordowanej piersi drżącego głosu i zanucił pieśń pobożną. Głos jego z początku słaby nabiera mocy i potęgi brzmi niezwykłą siłą; choć nie bije w niebiosy, spada jak rosa na ziemię.
Pasterze góralscy podnieśli głowy, bo ją dosłyszeli i każde słowo doniosłe im brzmiało.
Patrzą, chcąc widzieć skąd pieśń uroczysta im spływa.
W uniesieniu pobożnym, zaśpiewany cały, Twardowski spostrzegł dopiero gdy całą pieśń skończył, że już w górę nie leci, ale zawisnął w powietrzu tam, gdzie pierwsze słowa pieśni zanucił. Czuje jakąś swobodę, ciało wolne od żelaznego uścisku. Patrzy, a jego diabeł zębami i pazurami drze cyrograf i ucieka, tylko głos straszny zabrzmiał z sinawej chmury: „Zostaniesz do dnia sądnego zawieszony tak jak teraz“.
Opuścił smutnie głowę na piersi i serdecznymi łzami zapłakał. Kiedy się nieco utulił, słyszy, że coś szepce mu znajomym głosem: I ja tu z tobą, mój mistrzu.
Odwrócił głowę i widzi pająka, a poznaje w nim wiernego klechę, którego w gniewie przed wyjazdem do Rzymu, zaklął w pająka.
Z jakąż go radością powitał, jak dziękował Bogu za tę wielką łaskę! Zawieszony tak wysoko patrzał na ojczystą ziemię, poznawał wsie, miasta i pola, lasy i rzeki; ale ludzi nie widział, nie słyszał ich głosu, nie wiedział, co się dzieje. Teraz, co dnia wierny klecha spuszcza się na swojej przędzy, to do wsi tej i owej, to do jednego i drugiego miasta na przemian, to patrzy na urodzaj w polach, a co zasłyszy, co zobaczy, powróciwszy, siedząc na ramionach Twardowskiego, opowiada mu wiernie.
Klecha przypomniał mu pacierz, modlitwy i wszystkie pieśni pobożne; Twardowski wie kiedy się modlić, bo za łaskę Bożą każdy najmniejszy dzwonek wiejski dosłyszy, czy dzwoni na mszę poranną, czy na Anioł Pański; a kiedy zabrzmi sławny z Krakowa na Wawelu dzwon Zygmuntowski, to mu się serce z radości rozpływa, płacze szczęśliwy, a wtoruje mu w modlitwie, w pieśni, czasem w żałobnej skardze, cichy głos pająka.
Za jego też pośrednictwem łączy się dusza Twardowskiego z tą Bożą ziemią — wie, co się dzieje na niej, co ludzie robią, co myślą, i czy Bóg dobrze otacza ją swoim błogosławieństwem, darząc plonem obfitym, spokojem i szczęśliwą dolą.
Na pogodnym niebie, gdy księżyc w pełni zabłyśnie, po prawej jego stronie, widną bywa czarna plamka. Starcy nasi, co dawne pamiętają lata, ukazywali dziatwie tę plamkę, jako ciało Twardowskiego, zawieszone w powietrzu.
Takie są podania narodowe o życiu i losach Twardowskiego.

II

Poznawszy ustne podania ludu o Twardowskim, przejrzymy teraz zabytki piśmienne, które o tym sławnym czarodzieju mówią.
Że już nie żył, kiedy w Tykocinie dnia 18 lipca 1565 roku, skończył swego „Dworzanina Polskiego“, Łukasz Górnicki, mamy dowód wyraźny w opowieści tego pisarza.
„Dworzanin króla starego (Zygmunta I), pisze Górnicki, znając w towarzyszu swym defekt rozumu, iż miał wielką chęć ku czarnoksięstwu, zmówił się z babą, która pod zamkiem Krakowskim garnce sprzedawała, i zapłacił jej wszystkie, aby je do jednego, kij wziąwszy, potłukła wtenczas, kiedyby on na zamku stojąc, znak pewny uczynił. I ukazał jej okno, w którym stać chciał, a znak ten miał być; chustka rozpostarta i wisząca z ręki. Gdy to wtedy sprawił, szedł na zamek i chodził sobie po wielkiej sieni, czatując już na tego swego towarzysza, który rychło potem przyszedł. Tak, że skoro po daniu dobrego dnia jeden drugiemu, począł pytać ten, co później przyszedł, czemu by on tak chodził, a do izby wejść nie chciał. Ten mu odpowiedział: Nie masz, prawie, po co, bo król jegomość jeszcze w komnacie, ani tak prędko z niej wyjdzie; ale o to chodzimy tu sobie radziej, albo pójdźmy do okna.
I zaraz szedł w owo zaznaczone okno, a towarzysz też widząc, iż nie miał co w izbie sam czynić, szedł z nim pospołu. Tak mówiąc to i owo przyszli w rozmowie do czarnoksięstwa, i jął ów, komu to czarnoksięstwo smakowało, wychwalać tę naukę, powiadając, iż na świecie nie masz nad nią, a żałując tego, że się natenczas nie urodził, kiedy jej w krakowskich szkołach jawnie uczono.
A ten słuchający powiedział: „Co byś dał, kiedy by się kto obrał, a chciał cię jej nauczyć?
A ów zasię rzekł: Dałbym prawie, sto i drugie sto złotych, ba i dalej by ode mnie wyciągnął.
Odpowiedział ten: Kiedy byś to żyścić chciał, a był tajemnym, powiedziałbym ja tobie o jednym, który się u Twardowskiego uczył, i też tak wiele, jako on umiał, umie. Wnet ów na Bóg żywy przysiągł i dał mu rękę, obiecując poczciwym słowem nikomu na świecie o tym nie powiedzieć, ani także człowieka wydać.
— A to ja, prawi, uczeń Twardowskiego; więcej niż mniemasz nauczyć cię mogę, jedno mi dotrzymaj słowa, jakieś obiecał.
— A umiesz ty — odpowiedział zatem ów, — zabić śmierć. Nie tak byś się ty miał, gdybyś co rozumiał w tej nauce.
Rzecze ten zasię: Nie trzeba wiele, wnet się to pokaże, jeśli co umiem. Atoli rozkaż mi co dziwnego uczynić, ujrzysz prawdę-li mówię, albo kłamstwo. A chcesz-li uczynię to. Widzisz ową niewiastę, co garnce przedaje (i ukazał ją z góry), ta, gdy ja kilka konjuracyj (to jest zaklęć) zmówię, potłucze wnet wszystkie garnki kijem.
Począł ów dopiero tem więcej bić na to i spór dzierżeć, powiadając, żeby tego nigdy dowieść nie miał. Obaj się założyli i sadzili po 30 czerwonych złotych, zatem ten obrócił się kilkakroć w koło, pocznie mruczyć w rzeczy konjuracje, a i tędy i owędy, słowo jakieś niezwykłe głośniej wyrzecze, aby ów mniemał, że diabłów wzywa. Aż dobył kartki jakieś pergaminowej, na której kilka liter potwornie wymalowanych było, a raz w tę, jako w tęczę, drugi raz w ziemię pilniuchno patrząc, rzekł tak: Patrz-że teraz.
I spuścił z ręki oną chustkę nieznacznie, aby wisiała, a baba widząc znak, zaraz kij porwała i poczęła tłuc owe garnce, tak iż je do jednego potłukła. Zdumiewał się co na to patrzał, a nic nie żałując przegranych pieniędzy, uczniem jego być i dać co nadmienił, obiecał.
Tegoż dnia królowi ten co wygrał wszystką rzecz powiedział.
Nazajutrz król (Zygmunt-August) uczynił sobie rzecz o czarnoksięstwie z owym dworzaninem, który zakład przegrał, i dał mu to znać, iżby rad miał takiego człowieka, któryby się w tym rozumiał. Wnet dobry pan zapomniawszy swej przysięgi, rozumiejąc, że się miał tym królowi bardzo przysłużyć, na onego dworzanina, towarzysza swego, jako jest zasobny w tej nauce i onę wszystką historię o garncach wypowiedział. Król wnet onego do siebie kazał zawołać i rzekł mu w oknie stając, a na onę babę patrząc, która się znowu na garnki była zdobyła.
— Słysz! a kiedy by znowu co takiego trefnego z czarnoksięzkiej nauki uczynić, a chociaż to, aby ta baba zasię garnki potłukła.
A ten odpowiedział: Miłościwy królu! musiałbym się znowu z nią zmówić.
Słysząc to ów, który przegrał i rozumiejąc po śmiechu, iż król wie o wszystkim, bardzo się troszczyć musiał, a od tych czasów czarnoksięstwu dał pokój, bojąc się aby co gorszego nań nie spadło. (Dworzanin Polski Łukasza Górnickiego, w Krakowie, w drukami Andrzeja Piotrkowczyka, 1639 str. 210).
Joachim Possel, lekarz i nadworny historograf króla Zygmunta III, podaje nam taki szczegół o Twardowskim.
„Żałosny król Zygmunt-August po stracie ulubionej swej żony Barbary Radziwiłłównej, cień jej przynajmniej oglądać pragnął. W wychowaniu niewieścim młodości swojej, nasłuchał się tysiącznych powieści, jako duszę osób zgasłych lub same dobrowolnie, lub wywołane sztuką czarodziejską, ukazywały się żyjącym. O możności więc nie wątpił, a z chęci swej zwierzył się dworakom ubiegającym się w staraniach zadosyć uczynienia żądzy swego pana.
Sprowadzono zewsząd do dworu ludzi w sztuce czarodziejskiej biegłych i obiecano sowitą nagrodę, ktoby dokazał tego, iżby król widokiem drogiego cienia pocieszonym został.
Podjął się tego Twardowski, czego inni nie śmieli i królowę Barbarę chodzącą, przyrzekł pokazać królowi. Zawierza Zygmunt August przyrzeczeniu i oczekuje z największą niecierpliwością czasu oznaczonego po temu. Ostrzega tylko Twardowski króla, aby w milczeniu i spokojnie siedząc, na widok ukazującej się królowej z miejsca swego się nie ruszył, inaczej za duszę i za życie monarchy nie zaręcza.
Podaje się Zygmunt August tak twardemu i trudnemu do zachowania warunkowi, byle dopiął celu swych chęci. Nadeszła pożądana chwila; wywołana z cieniów śmiertelnych, zjawia się mara. Ledwie zdołał Twardowski na miejscu króla zatrzymać, tak żywo się porwał i chciał lubą marę uściskać; a wtem widmo zniknęło“.
Tenże sam Possel drugą podaje nam wiadomość o Twardowskim:
„Mieszkał w Bydgoszczy szlachcic polski, który piękny majątek, osiągnięty po przodkach, zmarnowawszy, po kraju się włóczył. Los wtedy Twardowskiego do tegoż miasta sprowadził; z nim marnotrawca znajomość zawiera, stanu swojego się zwierza i prosi, ażeby go swą cudowną sztuką z niedoli wydźwignął, lituje się nad nim Twardowski i daje proszącemu radę, zalecając iż od ścisłego jej dopełnienia wszystko zależy.
— Idź, mówi, i szukaj pustej na ustroniu chaty, a mając z sobą dziewięć pieniążków, ani mniej, ani więcej, będziesz je bezustanku liczył, powtarzając zawsze od jednego do dziewięciu i na odwrót, od dziewięciu do jednego, aż dobrze dnieć zacznie; strzeż się zaś najusilniej pomyłki bo toby wszystko zepsuło, strachów się żadnych nie lękaj, bo ja cię zapewniam, iż te nic złego ci nie zrobią. Gdy to dopełnisz, staniesz się bogatszym niżeli byłeś panem i nigdy ci na pieniądzach zbywać nie będzie.
Słucha rady chudzina: znajduje pustą chatę, siada i z natężoną myślą, żeby się nie pomylił, dziewięć groszy odlicza.
Już dniało, kiedy diabeł w Twardowskiego postaci przed nim staje i pyta, czy się nie omylił. Ten z radością, że nie, odpowiada.
— Rachujcie — rzekł mu dalej, bo dzień niedaleko — i zniknął.
Chce nieborak liczyć, ale na czym stanął, nie pamięta. Otóż, po bogactwach. Wychodzi pełen rozpaczy, ale mu diabli drogę zastąpili. Od nich ułudzony i zbity, ledwie się biedak do miasta doczołgał, a żałując swego postępku, resztę życia pokucie poświęcił.
Dawne podania niosły, że Twardowski spisał i zostawił wielką księgę, poświęconą wyłącznie sztuce czarodziejstwa. W niej przechowywał wszystkie sposoby, ażeby potęgą zaklęcia przywoływać diabła i uczynić go posłusznym na swe rozkazy sługą. Nadto, napisał w niej szczegóły, jak się człowiek odmładzać może, kiedy go wiek lub choroby zniszczą, a godzina ostatnia życia już blisko nadchodzi.
Księga ta, oprawna w deski, podług ówczesnego zwyczaju była w bibliotece jezuickiej w Wilnie. Posłuchajmy, co o niej piszę Adam Naramowski, jezuita w dziele swym „Facies rerum Sarmaticorum“ (lib. I. c. 2.28): „Z pozoru lwa poznać, a z dzieł życia człowieka. Jakie życie prowadził ów słynny czarodziej Twardowski, jak je skończył, wykazuje owo dzieło jego czarodziejskie, czyli rękopis, który po śmierci króla Zygmunta Augusta, z daru jego, z wielu innymi księgami dostał się wileńskiemu domowi jezuitów. I znowu pisze, iż słyszał z ust księdza Darnela Butwiła, naowczas przełożonego nad księgozbiorem wileńskim, że księga Twardowskiego, na osobnym miejscu złożona, żelaznym łańcuchem do muru przykuta była, a gdy ksiądz Butwił zdjęty ciekawością czytać ją zaczął, dał się słyszeć łoskot okropny i zgiełk w bibliotece, zbiegły się snać złe duchy. Jezuita przestraszony rzucił księgę, a sam ledwie do pobliskiej izby zemknąć zdołał i całą noc potem bezsennie przepędził. Nazajutrz rano, wezwawszy innych braci, wszedł do biblioteki, ale już owej księgi nie znalazł, ani dowiedział się, gdzie się podziała — najpewniej wraz z pisanem powędrowała do piekła.
Franciszek Siarczyn objaśnił, że zdarzenie to mogło przypaść około 1620 r., a w sto lat później z górą Naramowski, drukiem je ogłosił w 1739 r. (Czasopism naukowy, Lwów 1829 r. tom 1). Księga Twardowskiego, dziełem zwana, której czytanie takiego strachu napędziło jezuicie Butwiłowi, dziwnym zbiegiem okoliczności znalazła się w bibliotece Akademii Krakowskiej i tu przybrawszy nazwę „Liber magnus“, leżała na osobnym miejscu, na pieńku i do niego była przywiązana łańcuchem. Nikt nie zaglądał do niej, aż pierwszy I. S. Bandtkie odważył się na jej odczytanie i zbadał, że jest to rękopis Pawła z Pragi. Głębiej się w to dzieło wczytawszy Józef Muczkowski odkrył, że rzeczywiście jest pracą Pawła Paulinuri, zwanego Pawłem z Pragi. Napisał o tym rękopisie rozprawę, w celu otrzymania doktoratu i katedry, dowodząc, że jest treści encyklopedycznej i przywiódł z niego ciekawe ustępy, dające poznać jaki w XV w. był stan nauk w Europie, a raczej ile potwornych wyobrażeń, pomięszanych z magią i zgubnym zabobonem było wtedy w obiegu.
Jedynym zabytkiem po Twardowskim, jaki doszedł naszych czasów jest metalowe zwierciadło, które w Węgrowie na Starym Podlasiu, w skarbcu kościoła miejscowego umieszczone, dotychczas zachowano. Jest dość duże, u dołu przez pęknięcie uszkodzone, oprawne w ramy czarne, kształtu staroświeckiego (Ig. Matuszewski w swej książce „Czarnoksięstwo i mediumizm“ podaje jego fotografię. przyp. autora). Używać go miał sam Twardowski za narzędzie do swych czarów, ukazując w nim demony w różnej postaci, oraz dusze osób zmarłych.
Trwa dotąd pomiędzy ludem miejscowym podanie, iż patrzący w nie, zostają przeistoczeni w potwory okropne. Dlatego wysoko na ścianie skarbca kościelnego zawieszone zostało.
Pracowity nasz badacz T. Narbutt, który pierwszy to zwierciadło obejrzał i opisał, podaje, że jest z kruszcu białego, ale z jakiego nie wyraża: najpewniej stalowe być musi; napis biały w dwóch wierszach łacińskich, które pobożna ręka na ramach skreśliła, głosi, że zwierciadło, które Twardowski do sprawy sztuk czarodziejskich używał, służy teraz ku czci Boskiej.
Podajemy tu w dosłownym odpisie ten dwuwiersz łaciński:
Luserat hoc speculo magicas Tvardovius artes
Lusus ad iste Dei versus in obsequium est.
Skąd ten zabytek dostał się do skarbca kościoła węgrowskiego, nie ma żadnych wiadomości, niewiadomo też czyja ręka, położyła ten napis.
W. A. Maciejowski z pisanych pomników badając, pamiątki po Twardowskim, odnosi istnienie jego do XV w., lubo na to żadnych dowodów nie podaje, prócz tego, że to nazwisko znalazł w dyplomach biskupstwa poznańskiego; występuje bowiem w nich pod rokiem 1441 Twardowski, kanonik poznański. Całą zaś klechdę o tym czarodzieju, aczkolwiek niektóre jej ustępy aż do XIV w. odnosząc, uznaje za rodzimą i na polskiej powstałą ziemi. („Piśmiennictwo polskie“ W-wa 1851 r. t. I str. 230). Podaje nawet czas, w którym lud opowiadać zaczął o odmłodzeniu Twardowskiego, po roku 1635, ze źródeł piśmiennych. Tu tylko sprostować musimy, według naszego zdania, mylne zrozumienie W. Górnickiego przez uczonego badacza. Mówi bowiem W. A. Maciejowski, opierając się na „Dworzaninie Polskim“, że Twardowski nie żył za panowania Zygmunta Starego, choć Górnicki nie występuje z podobnym twierdzeniem a opisuje tylko pewien fakt z życia Twardowskiego, który miał miejsce za czasów Zygmunta Augusta.
Podanie o Twardowskim jest złożone z rodzimych pierwiastków i czysto narodowych — dowodzi tego jego treść. Charakter Twardowskiego odmalowanym w nim został według pojęć ludu wiejskiego i szlachty. Chętny do nauki, dla wiedzy zaprzedaje duszę diabłu, ale też nauki na złe rodaków nie używa. Lubi hulać, ale pomaga ubogim. Jest ochoczy do bójki, a zręczny do szabli. Oto wydatne rysy szlachcica, w którym odzywają się na przemiany popędy dobrego serca obok pociągu do awanturniczości.
W gwarnym i na przemiany pracowitym życiu, zapomniał Twardowski pacierza, ale nie zapomniał pieśni pobożnej i to go ocala od zguby wieczystej.
Podanie, że miał Twardowski księgę, którą czytał chciwie, pomimo przestrogi, że za każdą przeczytaną kartę straci część życia, a skoro ostatnią stronicę skończy, umrzeć musi — czyż nie maluje dosadnie, jak każdy poświęcający się naukom szczerze i z zapałem, traci siły żywotne i przyspiesza zgon przedwczesny?
Pomiędzy naszym ludem krąży jeszcze przysłowie: „Trafił jak Twardowski do Rzymu“ — oznacza ono smutne położenie człowieka, który unikając złego z gorszym się zapoznał czyli wpadł z deszczu pod rynnę.
O żonie Twardowskiego podania lekko tylko napomykają, ale nie przedstawiają jej ani tak szkaradną, ani tak złą, jak ją odmalował Mickiewicz.
Ale za to ballada „Pani Twardowska“ psychologicznie jest niezrównana. Twardowski daje diabłu różne ciężkie zlecenia do wypełnienia, sądząc iż tym go zniechęci i ten wyrzeknie się jego duszy. Lecz czart nie ustępuje. Dopiero, gdy zaproponował, żeby rok przeżył z jego żoną sekutnicą — czart drapnął, jak zmyty.
Przytoczę ten ustęp na zakończenie

Jeszcze jedno, będzie kwita,
Zaraz pęknie moc czartowska!
Patrzaj, oto jest kobieta.
Moja żoneczka, Twardowska!

Ja na rok u Belzebuba
Przyjmę za ciebie mieszkanie;
Niech przez ten rok moja luba
Z Tobą, jak z mężem zostanie...

Przysiąż jej miłość, szacunek
I posłuszeństwa bez granic:
Złamiesz choć jeden warunek,
Już cała ugoda na nic.

Diabeł do niego pół ucha,
Pół oka zwrócił do samki:
Niby patrzy, niby słucha —
Tymczasem już blisko klamki

Gdy mu Twardowski dokucza,
Od drzwi, od okien odpycha,
Czmychnąwszy dziurką od klucza,
Dotąd jak czmychał tak czmycha.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Kazimierz Władysław Wóycicki, Stanisław Antoni Wotowski.