Wielkie nadzieje/Tom I/Rozdział XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wielkie nadzieje
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Great Expectations
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rozdział XVIII.

Było to w czwartym roku mej nauki u Józefa, w sobotę wieczorem. Wokoło kominka „Trzech Wesołych Żeglarzy“ zebrała się grupa ludzi i uważnie słuchała pana Uopsela, który czytał głośno gazetę. Wśród tej grupy znajdowałem się również.
Chodziło o to, że spełniono krzyczące morderstwo i pan Uopsel zalał się, że tak powiem, krwią po same uszy.
Wytrzeszczał strasznie oczy przy opisie i illustrował wszystkich biorących udział w śledztwie sądowem. Zaledwie wyszeptał: — „śmierć moja nadeszła!“ — udając po barbarzyńsku zabitą ofiarę, wnet wył na całe gardło: — „już ja się z tobą rozprawię!“ — naśladując zabójcę. Czytając zeznania doktorów, naśladował głos naszego doktora miejscowego; drżał cały i głos mu się łamał, gdy powtarzał zeznania stróża przy szluzie, który słyszał wymierzane ciosy, tak zręcznie udając przytem sparaliżowanego starca, że u nikogo nie mogło zostać śladu powątpiewania co do nienormalnego stanu umysłowego tego świadka. Sądowy znawca zmieniał się u pana Uopsela w Tymona Ateńczyka a stróż w Koriolana. Sam był zajęty swem czytaniem i my też byliśmy zainteresowani i zadowoleni. W tem doskonałem usposobieniu jednogłośnie wydaliśmy obciążający wyrok na rozmyślne morderstwo.
Dopiero potem zauważyłem obecność nieznajomego dżentelmena, który stał oparty o poręcz krzesła naprzeciw mnie i patrzył na nas. Twarz jego — wyrażała zupełne lekceważenie; gryzł paznokieć wielkiego palca, patrząc na słuchaczy.
— No — rzekł nieznajomy, gdy pan Uopsel skończył — nie wątpię, że sprawa ta wypadła ku wielkiemu waszemu zadowoleniu... nieprawda?
Wszyscy spojrzeli na niego ze zdziwieniem i przestrachem, jakby on właśnie był zabójcą. Odpowiedział na to zimnem, sarkastycznem spojrzeniem.
— Winien, rozumie się? — spytał. — No odpowiadajcież, cóż! No!
— Panie i — odrzekł pan Uopsel — choć nie mam zaszczytu znać pana, twierdzę, że winien.
Przy tych słowach nabraliśmy odwagi i głuchym szmerem potwierdziliśmy jego zdanie.
— Wiedziałem, że go obwinicie, już z góry to przewidywałem. Nawet wam to już powiedziałem. Teraz chciałbym zadać jedno pytanie. Czy wam wiadomo, że prawo angielskie uznaje człowieka za niewinnego dopóty, póki nie zostanie Udowodniona — u-do-wod-nio-na! — jego wina?
— Panie — zaczął Uopsel — ja sam jako Anglik...
— Poczekajcie! Nie uchylajcie się od pytania. Wiecie, czy nie wiecie? Jedno z dwojga!
Skłonił na bok głowę i sami się przegiął, potem, wyciągnął wskazujący palec w stronę pana Uopsela i znów zaczął gryźć paznokieć.
— No? Wiecie o tem, czy nie wiecie?
— Rozumie się, że wiemy — odpowiedział pan Uopsel.
— Rozumie się, że wiecie!... Dlaczego nie powiedzieliście tego odrazu? Teraz zadam wam drugie pytanie. Czy wiadomo wam, że żaden ze świadków nie był poddany krzyżowemu badaniu?
Pan Uopsel zaczął: — „Mogę tylko rzec“ — ale nieznajomy wstrzymał go.
— Co? Nie chcecie odpowiadać na pytanie, tak czy nie? No więc zacznę znowu. — Wskazał palcem na pana Uopsela. — Słuchajcie! Wiecie, czy nie wiecie, że żaden ze świadków nie był poddany krzyżowemu badaniu? No! Jedno tylko słowo, tak czy nie?
Pan Uopsel wahał się a my ze współczuciem patrzyliśmy na niego.
— Pomogę wam. Nie warciście mej pomocy, ale wam pomogę. Spójrzcie na gazetę, którą trzymacie w ręku. Co to?
— Co to? — powtórzył pan Uopsel, z niepewnością spoglądając na gazetę.
— To — mówił nieznajomy z niezwykłym sarkazmem w głosie — drukowana gazeta, którąście dopiero co czytali.
— Niewątpliwie!
— Niewątpliwie! Teraz spójrzcie w gazetę i powiedzcie, czy nie jasno jest tam napisane, że obwiniony oznajmił, iż prawny obrońca jego doradził mu, nie bronić się?
— Dopiero co to czytałem.
— Co mi do tego, coś tam czytał! Nie pytałem pana o to, coś czytał! Mogłeś pan czytać Ojcze nasz, jeśli się to panu podobało... i czytałeś pan prawdopodobnie dziś. Wróćmy do gazety. Nie, nie, nie mój przyjacielu! Nie u góry kolumny, wiesz pan to lepiej odemnie... z dołu, z dołu! (Wszyscy zaczęli myśleć, że pan Uopsel próbuje się wykręcić.) Znalazłeś pan?
— Znalazłem.
— No, proszę, popatrzcie uważnie i powiedzcie, czy nie jest tam jasno powiedziane, że prawny obrońca poradził mu, by się nie bronił? Zrozumieliście?
— Słowa są nie takie — rzekł pan Uopsel.
— Słowa nie zupełnie takie? — powtórzył dżentelmen z rozdrażnieniem. — A sens nie taki?
— Myśl — tak — odrzekł pan Uopsel.
— Tak. A teraz zapytuję was, co powiecie o sumieniu człowieka, który z takiem świadectwem przed oczami może spokojnie złożyć na poduszki swą głowę, nie bacząc na to, że potępił nieszczęśliwego bliźniego, nie wysłuchawszy nawet jego tłomaczenia?
Zaczynaliśmy myśleć, że pan Uopsel nie był w rzeczywistości takim, za jakiegośmy go przed chwilą mieli.
— I ten człowiek — ciągnął dżentelmen, wskazując palcem pana Uopsela — ten sam człowiek może być wezwanym na sąd w charakterze przysięgłego w podobnej sprawie. A rozstrzygnąwszy o takiem przestępstwie, wróci na łono swej rodziny i spokojnie złoży głowę na poduszki, zapominając o tem, że naruszył daną przez się przysięgę, że będzie uczciwie i sprawiedliwie rozstrzygał stosunek między najmiłościwszym królem a obwinionym i wyda sąd sprawiedliwy. Niech mu Bóg przebaczy!
Wszyscy byliśmy głęboko przekonani, że nieszczęśliwy Uopsel zaszedł cokolwiek zadaleko i że lepiej mu było zrzec się swej niepewnej karyery, póki jeszcze nie zapóźno.
Nieznajomy dżentelmen z bezsprzecznym wyrazem tryumfu i z taką miną, jakby znał tajemnicę każdego z nas, która mogłaby sprowadzić kiepskie rezultaty, jeżeliby ją zechciał zdradzić, wyszedł z za krzesła i stał między dwiema ławami, naprzeciw ognia; lewą rękę trzymał w kieszeni i gryzł paznokieć wskazującego palca prawej ręki.
— Odniosłem, wrażenie — rzekł obrzucając nas spojrzeniem, — że między wami znajduje się kowal, imieniem Józef... czy Józio... Hardżeri. Któryż to z was?
— Oto on — odpowiedział Józef.
Nieznajomy skinął na niego i Józef podszedł.
— Macie ucznia, nazwiskiem Pip. Gdzie on?
— Tu! — zawołałem.
Nieznajomy nie poznał mnie, choć ja poznałem w nim dżentelmena, spotkanego na schodach podczas swej wizyty u pani Chewiszem. Poznałem go od chwili, gdym go ujrzał za ławą — teraz, gdy stałem naprzeciw niego a on położył rękę na mem ramieniu, znowu ze wszystkimi szczegółami ujrzałem jego wielką głowę, smukłe rysy twarzy, zapadłe oczy, kosmate czarne brwi, gruby łańcuszek do zegarka, czarne kropeczki zamiast brody i bokobrodów, a także poczułem woń mydła, która biła od jego rąk.
— Mam pomówić z wami oboma o pewnej prywatnej sprawie — rzekł, przyjrzawszy się mi dokładnie. — Zajmie to dość czasu. Czy nie lepiejby było przejść w tym celu do waszego mieszkania. Nie chciałbym tu mówić; potem już sami będziecie mogli, jeśli uznacie to za stosowne, podzielić się tą wiadomością ze swymi sąsiadami, nie mam do nich żadnego interesu.
Milcząc, wyszliśmy z gospody „Trzech Wesołych Żeglarzy“ i udaliśmy się do domu. Przez drogę nieznajomy przyglądał się mnie, to gryzł swe paznokcie. Gdyśmy już dochodzili do domu, Józef, wyprzedził nas, aby otworzyć paradne drzwi. Narady nasze odbywały się w bawialni, słabo oświetlonej jedną świecą.
Nieznajomy dżentelmen zasiadł przy stole, przysunął do siebie świecę i zaczął przeglądać swój notatnik. Poczem zamknął go, odsunął na bok świecę i utkwił wzrok w ciemności, szukając Józefa i mnie, by się upewnić, gdzie siedzi który z nas.
— Moje nazwisko — zaczął — Dżaggers, jestem adwokatem z Londynu i człowiekiem znanym. Mam pomówić z wami o sprawie bardzo dziwnej i zacznę od oznajmienia, że nie ja spowodowałem ją. Jeśliby poprzednio spytali się mnie o radę, nie byłbym tu. Nie spytano o nią jednak i jestem. Czynię to tylko, co muszę czynić, jako plenipotent mego klienta. Ni mniej, ni więcej.
Uznając widocznie, że niedostatecznie nas widać z tego miejsca, gdzie siedział, wstał i postawił nogę na krześle w ten sposób, że jedna noga była oparta na siedzeniu, druga na podłodze.
— A więc, Józefie Hardżeri, polecono mi uwolnić was od tego młodzieńca, ucznia waszego. Mam nadzieję, że nie będziecie przeciwni naruszeniu umowy ze względu na jego prośbę i dla jego szczęścia. Nie żądacie czego za to?
— Niech mię Bóg chroni, bym żądał czegoś za to i bym stal na drodze Pipa!
— No bardzo to ładnie mówić „Niech mię Bóg uchowa“, ale tu nie miejsce na to. Pytanie leży w tem: czy żądacie czego, czy nie?
— A odpowiedź na to, że nie żądam.
Zdawało mi się, że pan Dżaggers spojrzał na Józefa z taką miną, jakby go miał za głupiego z powodu bezinteresowności. Byłem oszołomiony tą niespodzianką, a ciekawość moja tak się podnieciła, że prawie nie rozumiałem tego, com usłyszał.
— Doskonale. Nie zapominajcież danego słowa. Zapamiętajcie sobie, że: „Słowo się rzekło, kobyłka u wozu!“ A teraz wróćmy do tego młodzieńca. Polecono mi oznajmić, że czekają go „Wielkie Nadzieje“.
Obaj z Józefem otworzyliśmy usta ze zdziwienia i spojrzeliśmy na siebie.
— Mam mu oznajmić, — mówił pan Dżaggers, wskazując palcem w mą stronę, — że od niego zależy, czy ma się stać właścicielem wielkiego majątku. Następnie: istotny właściciel tego majątku żąda, by natychmiast zmienił sposób życia, oddalił się z teraźniejszego miejsca pobytu i mógł otrzymać wychowranie, godne dżentelmena. Jednem słowem, młodzieńca tego czekają „Wielkie Nadzieje“.
Marzenie me ziszczało się: dziką fantazyę zastępowała jasna rzeczywistość. Pani Chewiszem zabierała się do urządzenia w wielkich rozmiarach mej przyszłości.
— Teraz, panie Pip, reszta tego, co mam powiedzieć odnosi się wyłącznie do pana. Przedewszystkiem musisz pan wiedzieć, że osoba, która wydała mi to polecenie, pragnie, byś pan na zawsze zatrzymał imię Pipa. Spodziewam się, że pan nic niema przeciw temu, choć „Wielkie Nadzieje“ pańskie są związane całkowicie z tym niewielkim warunkiem. Jeślibyś pan miał coś do nadmienienia, to decyduj się pan, póki czas.
Serce mi się tłukło, w uszach dzwoniło, tak że ledwie mogłem wyszeptać, że nic nie mam do powiedzenia.
— Tak myślę! Następnie panie Pip! Imię osoby, która pragnie pana uszczęśliwić, zachowa się w głębokiej tajemnicy aż do chwili, póki sama nie zechce go wyjawić. Polecono mi powiedzieć, że osoba ta odkryje swe nazwisko tylko ustnie i to tylko panu z ust do ust. Kiedy i gdzie to wykona, nie mogę powiedzieć... I nikt tego nie może wiedzieć. Może to nastąpi za lat kilka. Następnie przeze mnie raz na zawsze dają panu do zrozumienia, że masz się wstrzymać od wszelkich badań tej kwestyi, jakichkolwiek wzmianek, choćby najdalszych co do tej osoby wówczas, gdy będzie pan miał jakąś sprawę ustną lub piśmienną ze mną. Jeśli będziesz pan miał jakieś podejrzenie, zachowaj je pan przy sobie. Nie obchodzą nas pobudki, które skłoniły tę osobę do takiego postępowania; może być, że są to ważne, pełne znaczenia przyczyny, a może tylko kaprys lub żart. Pana to nie tyczy. Podałem wszystkie warunki. Osoba, która dała mi te instrukcye, za które odpowiadam, pragnie tylko wiedzieć, czy się pan na nie zgadza, czy też życzy sobie zachować swobodę. Jest to ta sama osoba, od której czekają pana „Wielkie Nadzieje“, tajemnica zaś należy do mnie i do niej. Warunki nie są tak ciężkie, ze względu na to bogactwo, które czeka pana; jeśli jednak chce pan o coś zapytać, to proszę mówić, póki czas. Mów pan!
Ledwie wyszeptałem, że nie mam nic do powiedzenia.
— Tak sądzę! Teraz, panie Pip, przedstawiłem wszystkie warunki.
Choć nazywał mnie panem i począł względniej patrzeć na mnie, nie mógł widocznie pozbyć się swej podejrzliwości, od czasu do czasu przymykał oczy i wskazywał mnie palcem, gdy mówił, jakby chciał tem dowieść, że wie coś o mnie i jeśli będzie uważał za stosowne, wyjawi.
— Obecnie przejdziemy do różnych szczegółów naszej umowy. Musicie wiedzieć przedewszystkiem, że używając parę razy słowa „Nadzieje“, nie chciałem przez to powiedzieć, że prócz nadziei nic więcej nie będzie. W moich rękach złożono większą sumę pieniędzy, która w zupełności wystarczy na odpowiednie pańskiemu przyszłemu stanowi wychowanie i utrzymanie. Proszę mnie mieć za swego opiekuna. O! — zawołał, gdy chciałem mu dziękować — mówię wam raz na zawsze, że mi płacą za to, inaczej nie brałbym się do tej sprawy! Pragnę, by pan odebrał doskonałe wykształcenie odpowiednie pańskiemu przyszłemu stanowisku, na co zapewne się pan zgadza, rozumiejąc całą doniosłość przewagi, jaką panu dają.
Odpowiedziałem, że od dawna już tego pragnąłem.
— Nic mnie to nie obchodzi, panie Pip, czyś pan pragnął, czy nie pragnął. Nie odbiegaj pan od rzeczy. Wystarczy, jeśli pan sobie tego życzysz obecnie. Proszę mi odpowiedzieć, czy pan się zgadza rozpocząć studya z pomocą nauczyciela? Tak?
Odpowiedziałem, że „tak“.
— Dobrze. W tej kwestyi polecono mi się naradzić z panem. Nie wiem czy to mądrze, takie wydano mi zlecenie. Czyś pan nie
słyszał o jakim nauczycielu, z którym pracowałbyś pan chętniej, niż z innym?
Nie znałem żadnego nauczyciela, prócz Biddi i pana Uopsela, odpowiedziałem więc przecząco.
— Znam dobrze jednego; zupełnie nadawałby się do tego celu — rzekł pan Draggers. — Proszę zapamiętać, że nie rekomenduję go, bo nigdy nikogo nie rekomenduję. Nazwisko dżentelmena o którym mówię, Mateusz Poket.
— A!... — Odrazu przypomniałem sobie to nazwisko. Krewny pani Chewiszem. Mateusz, o którym mówili pan i pani Kamilla. Mateusz, którego miejsce było u wezgłowia pani Chewiszem, gdy ona umrze i położą ja w ślubnem ubraniu na weselnym stole.
— Znane panu to nazwisko? — spytał pan Dżeggers, przymykając oczy w oczekiwaniu mej odpowiedzi.
Odpowiedziałem, że znam je.
— O! — rzekł. — Znasz pan to nazwisko! Pytanie tylko, co na nie powiesz?
Pospieszyłem odpowiedzieć, że bardzo mu jestem obowiązany za to polecenie...
— Nie, mój młody przyjacielu — przerwał mi, zwolna kręcąc swą wielką głową. — Lepiej zbierz pan swe myśli!
Nie zbierałem swych myśli, ale znów zacząłem, że bardzo mu jestem obowiązany za rekomendacyę...
— Nie, mój młody przyjacielu! — przerwał mi znowu, kręcąc głową, chmurząc się i uśmiechając równocześnie — nie! nie! nie! Wszystko to bardzo ładnie pomyślane, ale niewłaściwie; zbyt jesteś jeszcze młody, by mnie na to złapać. Rekomendacya nie jest właściwem słowem, panie Pip! Wymyśl co innego!
Poprawiłem się i rzekłem, że jestem mu bardzo wdzięczny, że mnie powiadomił o panu Mateuszu Poket...
— No! To bardziej do rzeczy! — zawołał pan Dżeggers.
—...i — dodałem — bardzom rad, że mogę pracować z tym dżentelmenem.
— Dobrze. Lepiej panu pracować z nim w jego własnym domu. Wszystko będzie gotowe na pański przyjazd i najpierw zaznajomi się pan z jego synem. Kiedy pan myśli wyjechać do Londynu?
Odpowiedziałem na to, spojrzawszy na Józefa, który stał nieruchomo i patrzył na mnie, że chcę jechać natychmiast.
— Po pierwsze muszę zauważyć, że musi pan sobie zamówić nowe ubranie; nie można przecież jechać tam w tem robotniczem ubraniu. Odłóżmy na tydzień. Potrzebne panu pie niądze... Czy wystarczy dwadzieścia gwinei?
Z nadzwyczajnym spokojem wyjął ogromny woreczek, odliczył pieniądze na stole i podsunął je mnie. Dopiero teraz zdjął nogę z krzesła i siadł na niem okrakiem. Podsunąwszy mi pieniądze, popatrzył na Józefa, otwierając portmonetkę.
— No, Józefie Hardżeri! Widzę, że jesteście bardzo zdumieni!
— Tak!
— Zdaje się, że skończyliśmy na tem, że niczego nie żądacie?
— Tak, skończyliśmy. Ja skończyłem na tem... teraz i na zawsze.
— Nie mniej — mówił pan Dżaggers, otwierając woreczek — dano mi pełnomocnictwo do wynagrodzenia was.
— Wynagrodzenia? Za co?
— Za to, że pozbawiacie się jego usług.
Józef położył mi rękę na ramieniu z kobiecą czułością. Później często dziwiłem się, rozmyślając o niezwykłem połączeniu siły z czułością w tym parowym młocie, który mógł jednem uderzeniem zmiażdżyć człowieka, jakby jaką skorupkę z jaja.
— Pip ma zupełne prawo odmówić swych usług, kiedy zechce i nikt nie może przeszkadzać mu do uzyskania godności i bogactwa. Jeśli myślisz pan, zapłacić mi utratę tego dziecka... które przyszło do mej kuźni... z którem byliśmy najlepszymi przyjaciółmi...
Kochany, dobry Józefie, jakże niewdzięczny chciałem ciebie porzucić! Teraz widzę, jak muskularną, czarną od węgla i sadzy ręką ocierasz łzy z oczu, widzę cię, jak wysoko podnosi się pierś twoja i słyszę, jak zamiera ci głos. Kochany, dobry, wierny i czuły Józefie, czuję jeszcze, jak drży twa ręka na mem ramieniu i zdaje mi się, że słyszę szum skrzydeł anioła!
Wówczas jednak byłem zbyt zajęty czekającą mnie przyszłością i nie mogłem rozmyślać nad tem, ile czasu szliśmy wraz z nim drogą życia. Prosiłem Józefa, by się uspokoił dlatego, że zawsześmy byli najlepszymi przyjaciółmi i zawsze nadal pozostaniemy. Józef wytarł oczy dłonią, jakby chciał je wyłupić, ale nie rzekł ani słowa.
Pan Dżaggers spoglądał na nas tak, jakby uważał Józefa za wiejskiego idyotę, a mnie za jego stróża. Potrząsając woreczkiem rzekł:
— Uprzedzam was, Józefie Hardżeri, że jest to ostatnia dogodna dla was sposobność. Nie uznaję półśrodków. Jeśli chcecie otrzymać wynagrodzenie, które mi polecono wam wręczyć, powiedzcie a zaraz wam wydam. Jeśli zaś chcecie...
Tu, ku wielkiemu swemu zdziwieniu, został wstrzymany przez Józefa, który przystąpił do niego z widocznymi zamiarami nieprzyjacielskimi.
— Jeśli — zawołał Józef — przyszedłeś pan do mego domu, aby kpić ze mnie, lekceważyć mnie, to stawaj pan! Jestem gotów bić się z takim człowiekiem! Co raz powiedziałem, powiedziałem i nie będę powtarzał, póki mam siły i mogę utrzymać się na nogach.
Odciągnąłem Józefa wtył i powoli uspokoił się, mówiąc bardzo delikatnym i przekonywającym tonem, abym zrozumiał, że nigdy nie zezwoli żartować ze siebie i nie da się drażnić. Pan Dżaggers podniósł się z miejsca przy pierwszych słowach Józefa i zmierzał ku drzwiom. Nie okazując najmniejszej chęci powrotu, obrócił się do mnie z ostatniemi wskazówkami.
— Myślę, panie Pip, że im prędzej pan się oddalisz — jeśli masz pan zamiar zostać dżentelmenem — tem lepiej. Nie zwlekaj dłużej nad tydzień, ja zaś tymczasem przyślę swój adres. Niech się pan uda w Londynie na stacyę pocztową, najmie karetę i przyjedzie wprost do mnie. Proszę zauważyć, że nic nie nakazuję, postępuj pan, jak chcesz, spełniam tylko dane mi polecenie. Płacą mi za to i dlatego to czynię. Niechże pan to raz na zawsze zapamięta!
Wskazał palcem na nas obu i dłużej zapewne ciągnąłby swą przemowę, gdyby nie spostrzegł, że Józef zaczyna się niecierpliwić. Toteż czemprędzej oddalił się.
Nagle przyszła mi do głowy myśl, by go dogonić w drodze do „Trzech Wesołych Żeglarzy“, gdzie nań czekała pocztowa karetka.
— Wybacz panie Dżaggers!
— O cóż chodzi?
— Chciałbym, by wszystko było w porządku; przyszedłem więc prosić o radę. Nic nie będzie pan miał przeciw temu, abym pożegnał się ze wszystkimi znajomymi przed odjazdem?
— Nie.
— Nie tylko we wsi, ale i w mieście?
Podziękowałem i wróciłem do domu, gdzie zastałem Józefa, który zdążył już zamknąć drzwi paradne na klucz, siedzącego w kuchni przy kominie; patrzył uparcie na ogień z rękami założonemi na kolana. Siadłem obok niego i długo wpatrywałem się w ogień, nie mówiąc ni słowa.
Moja siostra siedziała na zwykłem miejscu. Biddi szyła, przy ognisku, Józef przy niej, a ja obok Józefa naprzeciw siostry. Im dłużej wpatrywałem się w ogień, tem mniej czułem się skłonnym do mówienia. Wreszcie zacząłem:
— Józefie, czyś opowiedział Biddi?
— Nie, Pip, myślałem, że lepiej będzie, gdy sam jej to powiesz!
— Powiedz już lepiej ty!
— Pip jest obecnie bogatym panem — oznajmił Józef — i niech mu Bóg da szczęście!
Biddi i Józef winszowali mi, ale w tych życzeniach odczułem odcień żalu, co bardzo mnie dotknęło.
Zacząłem objaśniać Biddi a przez nią i Józefowi, że na mych przyjaciołach leży poważny obowiązek, nie dowiadywać się niczego o człowieku, który chce mi wyświadczyć dobrodziejstwo. Wszystko wyjaśni się w swym czasie a do tej pory nie należy niczego rozgłaszać poza tem, że oczekują mię „Wielkie nadzieje“ od jakiegoś tajemniczego dobroczyńcy. Biddi z zamyśleniem poruszyła głową, zabrała się znów do roboty i rzekła, że będzie ostrożną pod tym względem; Józef powtórzył to samo. Poczem oboje znów złożyli mi życzenia i zaczęli się dziwić, że będę dżentelmenem, co mi się niezbyt podobało.
Nie mało trudu kosztowało Biddi wytłomaczyć wszystko, co się stało, mej siostrze. Według mnie trudów nie uwieńczył pomyślny skutek. Siostra śmiała się, kiwała głową i powtarzała za Biddi. — „Pip“ i „majątek“. Wątpię, czy cokolwiek zrozumiała z całego objaśnienia i nie mogę sobie wyobrazić stanu godniejszego litości, niż ten, w jakim się wówczas znajdowała.
Im weselszym stawali się Józef i Biddi, tem bardziej ponurym byłem ja. Byłem rad z czekającego mnie losu, ale nierad ze siebie.
Siedziałem, opierając się łokciem o kolano, podparłszy ręką głowę i patrzyłem w ogień, póki mówili o tem, co będą robili beze mnie, gdy wyjadę. Gdym śledził ich spojrzenia, zwrócone na mnie nie z taką względnością, jak poprzednio, zdawało mi się, że nie dowierzają już mi więcej. Choć Bogu wiadomo, że nie okazywali mi tego żadnem słowem ani znakiem.
Od czasu do czasu wstawałem i wyglądałem za drzwi, które stały otworem przez cały wieczór, aby lepiej się przewietrzyła nasza kuchnia. Patrzyłem na gwiazdy, błyszczące na niebie i wydawały mi się tak nic nie znaczącemi i marnemi na myśl o tem, że błyszczą nad wiejską okolicą, gdzie płynęło dotychczasowe życie.
— Teraz sobota. Jeszcze pięć dni a potem wilia odjazdu! Szybko przeminą.
— Tak, Pip! — potwierdził Józef a głos jego głucho zadźwięczał, gdy podnosił do ust kubek z piwem. — Szybko przeminą.
— Myślę, że gdy w poniedziałek pójdę do miasta, by zamówić sobie nowe ubranie, powiem krawcowi, że sam po nie wstąpię, lub niech je odeśle do pana Pembelczuka. Nie chcę, by tu wszyscy się na mnie gapili.
— Pan i pani Hebl prawdopodobnie będą sobie życzyli zobaczyć cię w twem nowem, Pięknem ubraniu. I pan Uopsel także... a i w gospodzie „Wesołych Żeglarzy“ chętnieby cię widzieli.
— Tego właśnie sobie nie życzę! Zrobią z tego całą historyę... ordynarną i niesmaczną... Nie będę w stanie znieść tego...
— To twoja rzecz! Jeśli nie możesz...
Tu wmieszała się Biddi, siedząca z talerzykiem obok mej siostry, mówiąc:
— Czyś pomyślał o tem, że wypadałoby ci pokazać się panu Hardżeri, siostrze i mnie? Chcesz tego, czy nie?
— Dobrze więc, przyniosę tu swe ubranie w węzełku... wieczorem w wilię odjazdu.
Biddi nic nie odpowiedziała. Wspaniałomyślnie przebaczyłem jej i odchodząc spać uprzejmie życzyłem dobrej nocy. Wszedłszy do swej małej izdebki, siadłem i obrzuciłem ją długiem spojrzeniem, myśląc, że już wkrótce rozstanę się z nią na zawsze. Przeżyłem w niej najczystsze młodości mej wspomnienia i w obecnej chwili, siedząc w niej czułem dziwne, podwójne uczucie, niby wahanie się w wyborze między skromną izdebką a pięknemi komnatami, oczekującemi mnie tak, jak dawniej wahałem się, czy cenić więcej kuźnię, czy dom pani Chewiszem, Biddi, czy Estellę.
Słońce, świecące przez cały dzień, rozgrzało silnie dach i w mej izdebce było bardzo ciepło. Otworzyłem okno, wyjrzałem przez nie i zobaczyłem Józefa, który zwolna wyszedł z ciemnych drzwi dolnych, aby przejść się parę razy po dworze, potem wyszła Biddi, podała mu fajkę i zapaliła ją. Nigdy nie palił jej tak późno, pomyślałem więc, że pali, by się uspokoić.
Stał przy drzwiach, pod mem oknem i palił, Biddi rozmawiała z nim. Wiedziałem, że rozmawiają o mnie, bom słyszał swe imię, wymawiane wiele razy czułym, ale równocześnie smutnym głosem. Mógłbym słyszeć więcej, lecz nie chciałem, odszedłem od okna, usiadłem w krześle przy swem posłaniu i zacząłem dumać o tem, jak to przykro i dziwnie, że pierwszą noc przed pozyskaniem świetnego stanowiska spędziłem tak smutnie i czułem się tak samotnym.
Gdym popatrzył w stronę okna, ujrzałem jasne obłoczki dymu, wznoszące się w górę od fajki Józefa i zdawało mi się, że to Józef śle mi swe błogosławieństwo, nie chcąc mi go wprost oznajmiać, ani wystawiać na pokaz, tylko przesycając niem atmosferę, okrążającą nas. Zgasiłem świecę i położyłem się do łóżka; wydawało mi się ono niewygodnem i następnych nocy ani razu już nie zasnąłem w niem dawnym, mocnym snem.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.