Wielkie nadzieje/Tom I/Rozdział XXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wielkie nadzieje
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Great Expectations
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XXII.

Blady, młody dżentelmen i ja staliśmy naprzeciw siebie w „hotelu Bernarda“ i nagle parsknęliśmy śmiechem.
— Tylko pomyśleć, że to był pan — rzekł on.
— Pomyśleć, że to pan! odrzekłem.
I znów stanęliśmy naprzeciw siebie i znów roześmieliśmy się.
— No, cóż tam! — rzekł, wyciągając do mnie rękę z dobrodusznym wyrazem młody dżentelmen. — Spodziewam się, że to już minęło i że pan będzie na tyle grzeczny i wybaczy mi, żem wówczas pana trochę potłukł.
Ze słów tych Herberta Poketa (bladego, młodego dżentelmena nazywano Herbertem) wywnioskowałem, że pomieszał zamiar i spełnienie go. Skromnie przystałem na to i raz jeszcze gorąco uścisnęliśmy sobie wzajemnie ręce.
— Wówczas nie byt pan w tak dobrych stosunkach majątkowych? — spytał Poket.
— Nie.
— Słyszałem, że stało się to niedawno. Ja też miałem wówczas nadzieję pozyskania majątku.
— Czyż?
— Tak, Pani Chewiszem sprowadziła mnie, chcąc przekonać się, czy się jej nie spodobam. Ale nie mogła mnie polubić.... nie mogła.
Muszę dodać, że byłem bardzo zmieszany, słysząc to.
— Ma zły gust — rzekł, śmiejąc się Poket — ale fakt jest faktem. Sprowadziła mnie, chcąc to uczynić i jeślibym wyszedł zwycięsko z tej próby, z pewnością nagrodziłaby mnie majątkiem, a może nawet uczyniłaby mnie czemś dla Estelli.
— To znaczy czem?
Rozkładał owoce na talerzykach, gdyśmy rozmawiali, co odrywało do pewnego stopnia jego uwagę tak, że mówił z przerwami.
— No, połączyłaby nas... zaręczyła, pożeniła... jak się to mówi. Znajdź pan sam określenie tego.
— I lekko pan zniósł niepowodzenie?
— N-o! Nie bardzo na to liczyłem. To prawdziwa Tatarka.
— Pani Chewiszem?
— Nie o niej mówię, tylko o Estelli. — Dziewczyna uparta, złośliwa i kapryśna do ostatnich granic. Pani Chewiszem wychowała ją w tym celu, aby się mściła na całym męskim rodzie.
— To krewna pani Chewiszem?
— Nie. Adoptowała ją.
— W jaki sposób ma się mścić na mężczyznach? Dlaczego?
— Mój Boże! Czyż pan tego nie wiesz?
— Nie.
— Boże! Przecież to cała historya, trzeba ją zostawić na czas obiadu. A teraz pozwoli pan zadać sobie jedno pytanie: W jaki sposób pan w owym dniu się tam znalazł?
Opowiedziałem mu; słuchał uważnie, póki nie skończyłem, a potem znów się zaśmiał i zapytał, czym się gniewał na niego? Nie pytałem go, czy on się na mnie gniewał, bo ja dawno już o tem zapomniałem.
— Czym dobrze zrozumiał, że pan Dżaggers jest pańskim opiekunem? — spytał.
— Tak.
— A pan wie, że to zaufany pełnomocnik pani Chewiszem i że ona nikomu prócz jemu nie dowierza?
Rozmowa taka mogła mnie sprowadzić na niepożądany temat i dlatego odrzekłem z pewnem niezadowoleniem, którego nie starałem się nawet ukryć, że widziałem Dżaggersa u pani Chewiszem tylko raz w dniu naszej walki i myślę, że on nie pamięta, czy mnie kiedy widział, czy nie.
— Był tak grzeczny, że zaproponował memu ojcu, aby pana uczył, sam nawet jeździł go o to prosić. O ojcu moim dowiedział się zapewne od samej pani Chewiszem. Ojciec jest kuzynem pani Chewiszem; mimo to nie utrzymują blizkich stosunków, bo ojciec kiepski dworak i nie chce się jej zasługiwać.
Herbert Poket był tak szczery ze mną, że mnie oczarował. Nigdy, ani przedtem, ani potem nie widziałem człowieka, który byłby tak otwarty pod każdym względem, w każdem słowie, że absolutnie nie mógł powiedzieć, a nawet pomyśleć czegoś złego lub nieuczciwego. Cała jego postać budziła zaufanie i nadzieję. W tej chwili, patrząc nań, poczułem, że nigdy nie będzie cieszył się ani wzięciem, ani bogactwem. Nie mogłem zdać sobie sprawy, dlaczegom tak myślał. Po raz pierwszy powziąłem to przekonanie, gdyśmy zasiedli do obiadu, ale na jakiej podstawie — nie mogę wyjaśnić.
Był to jak dawniej blady młodzieniec, w jego ruchach i mowie znać było ociężałość, wskazującą na brak siły fizycznej i zdrowia. Twarz nie była piękna, lecz pociągająca i wesoła. Postawy nie miał nadzwyczaj zręcznej, jak wówczas, gdym go tak szczodrze obłożył kułakami, ale widok jego budził myśl, że kształty pozostaną zawsze zwinne i zręczne. Nie mogę ocenić, czy arcydzieło pana Frebba leżałoby tak zgrabnie na nim, jak na mnie, lecz napewno lepiej wyglądał w swem starem ubraniu, niż ja w nowem.
Wobec jego szczerości postanowiłem też nie być skrytym, choć skrytości nie spotyka się w naszym wieku. Opowiedziałem mu swą niedługą historyę, a także i to, że zakazano mi badać, kto był moim dobroczyńcą. Opowiedziałem też, że w domu rodzinnym uczono mnie kowalstwa, że mało się znam na formach życia i dlatego proszę, by był tak dobry i zwracał mi uwagę, jeśli postąpię nie tak, jak wypada.
— Z chęcią — odpowiedział — choć z góry zaznaczam, bardzo mało różnię się pod tym względem od pana. Przypuszczam, że często będę się z panem widywał i chciałbym, by nie było między nami etykiety. Czy nie byłby pan łaskaw odrazu nazywać mnie po imieniu Herbertem?
Podziękowałem i chętnie się na to zgodziłem. Ze swej strony wymieniłem swe imię Filipa.
— Eh, tego imienia nie lubię — odpowiedział, uśmiechając się — przypomina mi ono chłopca z wypisów, który był tak niezgrabny, że wpadł do stawu, tak tłusty, że prawie nie mógł otworzyć oczu, tak łakomy, że chował swe ciastka, póki myszy mu ich nie zjadły, tak nierozumny, że chodził do lasu po gniazda, aż go wreszcie zjadły niedźwiedzie, które żyły niedaleko stamtąd. Powiem ci, czegobym chciał. Między nami taka harmonia, a przytem byłeś kowalem... Czy chcesz co powiedzieć?
— Gotów jestem na wszystko, co zaproponujesz — odpowiedziałem — ale nie rozumiem ciebie.
— Nie chciałbyś, abym cię nazywał Hendlem? Jest wspaniała pieśń Hendla, którą nazwał „Muzykalny kowal.“
— Bardzo mi się podoba to imię.
— Otóż kochany Hendlu, obiad — rzekł, widząc, że drzwi się otwierają. — Proszę cię, zajmij honorowe miejsce przy stole, dlatego, że obiad na twój rachunek.
Nie zgodziłem się na to i prosiłem, by zajął pierwsze miejsce, sam zaś siadłem naprzeciw. Obiad był bardzo smaczny i wydał mi się prawdziwym bankietem lorda-maiora; a był tem bardziej czarujący, że jedliśmy go w nadzwyczajnych okolicznościach — nie było z nami ludzi dorosłych, pedantycznych i byliśmy przytem w Londynie. Urok naszej uczty zwiększał się do pewnego stopnia cygańskim jej charakterem; choć obiad, jakby się wyraził Pembelczuk, przedstawiał prawdziwy obraz rozkoszy, ponieważ cały przyniesiono z restauracyi, ale pokój, w którym siedzieliśmy, był bardzo niewielki i skromnie umeblowany, skutkiem czego lokaj musiał postawić przybory na podłodze, roztopione masło na krześle, chleb na półce z książkami, ser na pace z węglami, a gotowaną kurę na mem łóżku w drugim pokoju, — gdzie zauważyłem zastygły sos i masło, gdym kładł się spać. Wszystko to czyniło obiad jeszcze bardziej zachwycającym, a kiedy lokaje odeszli i nikt nie mógł podglądać, zadowolenie moje było bez granic.
Przy obiedzie przypomniałem Herbertowi obietnicę, że mi opowie o pani Chewiszem.
— Słusznie — odrzekł — winienem ci to. Ale przedewszystkiem, Hendlu, pozwolisz mi zwrócić uwagę, że w Londynie nigdy nie kładą do ust noża, by uniknąć nieszczęśliwego wypadku; do pomocy w podnoszeniu do ust pokarmu używa się zwyczajnie widelca, lecz nie wypada również wsuwać go zbyt głęboko. Robić należy tak, jak robią inni. Łyżkę bierze się zwykle nie z góry, lecz z dołu. A to z dwóch powodów. Lepiej ci będzie podnosić ją do ust (w czem leży główne jej zadanie) i nie przybierzesz takiego położenia, jak przy otwieraniu ostryg, odsuwając prawy łokieć na bok.
Tak wesoło dawał mi te przyjacielskie uwagi, że obaj śmieliśmy się z całej duszy i wcale się nie zmieszałem.
— Teraz o pani Chewiszem. Pani Chewiszem, trzeba ci wiedzieć, rosła jako pieszczone dziecko. Matka jej umarła, gdy była jeszcze w młodziutkim wieku, ojciec zaś nic jej nie zabraniał. Był on obywatelem w waszej okolicy i piwowarem. Zupełnie nie wiem, co właściwie jest przywiązane do piwowara; to tylko pewne, że nie można być dżentelmenem i zajmować się pieczeniem chleba, ale warzyć piwo i być istotnym dżentelmenem, uważają za rzecz zupełnie właściwą. To się spotyka na każdym kroku.
— Dżentelmen nie może utrzymywać gospody, nieprawdaż? — spytałem.
— Pod żadnym warunkiem, ale gospoda może utrzymywać dżentelmena. Pan Chewiszem zatem był bardzo bogaty i bardzo dumny. Taką też była jego córka.
— Czy była jedynaczką?
— Poczekaj chwilkę, zaraz wszystko opowiem. Nie, nie była jedynaczką; miała brata przyrodniego. Ojciec jej ożenił się potajemnie z kucharką... jeśli się nie mylę.
— Myślałem, że był dumny — wtrąciłem.
— No tak, kochany Hendlu, był dumny. Dlatego właśnie, że był dumny, ożenił się potajemnie z kucharką; żona ta rychło umarła. O ile pamiętam, powiedział to córce, po śmierci żony; syn kucharki został członkiem rodziny i żył w znanym ci domu. Wyrósł na hulakę, rozrzutnika, zuchwalca. Ojciec wydziedziczył go, ale przed śmiercią ulitował się i zostawił mu tyle, co i pani Chewiszem. Wypij jeszcze kieliszek wina i wybacz, że zwrócę ci uwagę, iż nikt w towarzystwie nie będzie cię podejrzewał, jakobyś nie wypróżnił kieliszka, nie potrzebujesz więc przewracać go do góry dnem nad samym nosem.
Tak byłem zajęty jego opowiadaniem, że zupełnie nie zauważyłem, com zrobił. Podziękowałem mu i wytłomaczyłem. Odpowiedział „nic nie szkodzi“ i ciągnął:
— Pani Chewiszem została zatem bogatą dziedziczką i jak się sam możesz domyślić, zaczęto spoglądać na nią, jak na interesującą kobietę. Jej przyrodni brat miał taki sam majątek, ale dzięki swej bezmyślnej rozrzutności narobił mnóstwo długów i zrujnował się. Między nim a nią istniała jeszcze większa niechęć. jak między nim a ojcem, a nawet podejrzewają, jakoby potajemnie płonął głęboką i śmiertelną nienawiścią ku niej za to, że zniechęcała ojca do niego. Zbliżam się do najtragiczniejszej części opowiadania... ale muszę je przerwać, kochany Hendlu, aby zwrócić twoją uwagę, że serwetka w żaden sposób nie zmieści się w kieliszku.
Co skłoniło mnie do wpychania serwetki do kieliszka, nie mogę zmiarkować. To też zdziwiłem się, gdym zauważył, że zajmowałem się tą pracą z wytrwałością, godną lepszej sprawy i z całej siły starałem się wcisnąć serwetkę w to ciasne dla niej pomieszczenie. Znów podziękowałem i przeprosiłem, a on wesoło odrzekł: — „nic nie szkodzi“ i ciągnął dalej:
— Wtedy na widowni często się pojawiał... na tańcach, balach i w innych miejscach... jakiś człowiek, który zaczął się starać o panią Chewiszem. Nigdy go nie widziałem (było to dwadzieścia pięć lat temu, gdyśmy jeszcze nie istnieli na świecie), słyszałem jednak od swego ojca, że był to człowiek bardzo okazały. Ale ojciec mój już wówczas na seryo wierzył, że nawet człowiek nieświadomy nie uznałby go za prawdziwego dżentelmena; ojciec jest stanowczo przekonany, że człowiek nigdy nie może być dżentelmenem z wyglądu, o ile nie jest prawdziwym dżentelmenem z ducha. Żadna politura nie zakryje słojów drzewa; im więcej kłaść na nie lakieru, tem jaśniej występują na wierzch żyłki i włókna. Tak więc człowiek ten zaczął się starać o panią Chewiszem i wreszcie wyznał jej swą miłość. Myślę, że i wówczas nie odznaczała się wielką czułością, ale tym razem widocznie uczucie przemówiło w niej i bardzo go pokochała. W każdym razie nie można wątpić, że go prawie ubóstwiała. On zaś systematycznie korzystał z jej miłości i wyłudzał od niej znaczne sumy pieniędzy, a w końcu namówił ją do kupienia u brata wyznaczonej mu przez zmarłego ojca części browaru, za wielką cenę z tem zastrzeżeniem, że sam będzie prowadził interes, gdy stanie się jej mężem. Opiekun twój nie posiadał jeszcze zaufania pani Chewiszem, była ona zbyt dumna i zbyt zakochana, aby się kogoś radzić. Wszyscy jej krewni byli ludźmi biednymi i płaszczącymi się z wyjątkiem mego ojca; on był też biedny, ale nie miał zazdrości i chciwości. Wśród nich on tylko jeden zachował niezawisłość i uprzedzał ją, by nie robiła tyle dla tego człowieka i nie uległa mu. Skorzystała z pierwszej dogodnej sposobności i poleciła ojcu na zawsze opuścić swój dom. Od tej pory ojciec nigdy już więcej nie widział pani Chewiszem.
Przypomniałem sobie, jak mówiła: — „Mateusz przyjdzie i zobaczy mnie dopiero zmarłą, gdy będę leżała na tym stole“. — Spytałem Herberta, dlaczego ojciec tak zdaleka trzymał się od niej.
— Chodziło o to, że w obecności swego przyszłego męża obwiniła ojca, jakoby tak postępował, bo sam żywił jakieś nadzieje na majątek. — Gdyby poszedł do niej po tem, co się stało, mogliby powiedzieć, że miała racyę. Wróćmy jednak do tego człowieka i skończymy z nim. Dzień ślubu był naznaczony, toaleta ślubna kupiona, plan ceremonii całej ułożony, goście zaproszeni. Dzień ślubu nastąpił, ale pan młody się nie zjawił. Przysłał list....
— Który odebrała — przerwałem — gdy ubierała się do ślubu? Dwadzieścia minut przed dziewiątą?
— Właśnie w tym czasie i na tej godzinie zatrzymała wszystkie zegary. Co jej pisał, prócz bezwzględnego zrzeczenia się małżeństwa, nie mogę ci powiedzieć, bo sam nie wiem. Kiedy wyzdrowiała po ciężkiej chorobie, pozostawiła wszystko, jak widziałeś i od tej pory nie oglądała dziennego światła.
— I to wszystko?
— Wszystko, co wiem a raczej, co musiałem wiedzieć, bo choć ojciec nigdy o tem nie mówił, to jednak, gdy pani Chewiszem zaprosiła mnie do siebie, opowiedział mnie nie więcej, niż wiedzieć musiałem. Zapomniałem jeszcze o jednem. Przypuszczają, że człowiek, który był niegodnym takiego zaufania, współdziałał z jej przyrodnim bratem, że poprzednio wszystko ułożyli i potem podzielili zyski.
— Dziwi mnie, dlaczego nie ożenił się z nią i nie zabrał całego majątku?
— Po pierwsze mógł już być żonaty, drugie mogła ta śmiertelna obraza wchodzić w plan przyrodniego brata, pragnącego się zemścić. — Nie wiem.
— A co stało się z nimi?
— Spadli na najniższy stopień występku rozpusty... tak nizko, jak tylko można upaść i zrujnowali się.
— Czy żyją jeszcze?
— Nie wiem.
— Mówiłeś, że Estella nie jest krewną pani Chewiszem, tylko adoptowaną. Kiedy ją adoptowała?
Herbert wzruszył ramionami.
— Estella była zawsze u pani Chewiszem od czasu, gdym się dowiedział o jej istnieniu. Nic zresztą nie wiem. A teraz Hendlu, rzekł, mając widocznie zamiar zakończyć tę rozmowę — między nami powinno istnieć zupełne zaufanie. Wszystko, co wiem o pani Chewiszem, wiesz i ty.
— A wszystko co ja wiem i ty także.
— Chętnie ci wierzę. A więc między nami nie powinno być żadnego współzawodnictwa i żadnych nieporozumień. Co się tyczy umowy, od której zależy twój dobrobyt... umowy, na podstawie której nie masz prawa wywiadywać się o swym dobroczyńcy... możesz być pewien, że ani ja, ani też nikt z mej rodziny i znajomych nie dotknie nawet wzmianką tego przedmiotu.
I rzeczywiście tak delikatnie mówił o tem, że od razu poczułem się zupełnie spokojnym, jakbym już dawno znał jego ojca i mieszkał lat parę pod jego opieką. Utwierdził mnie też w przekonaniu, że uważa panią Chewiszem za moją dobrodziejkę; sam zaś wyrobiłem sobie to przekonanie już przedtem.
Zrazu nie uświadomiłem sobie, że w tym zamiarze rozpoczął rozmowę, aby na zawsze usunąć z naszej drogi ten temat, domyśliłem się tego później, gdym zauważył, jak nam było lżej i weselej, gdyśmy skończyli o tem rozmowę. Byliśmy tak zadowoleni i tak otwarci, że spytałem go, czem się zajmuje i czem jest?
— Kapitalistą, agentem towarzystwa ubezpieczeń statków.
Widząc, że oglądam się po pokoju w nadziei znalezienia jakiejś oznaki ubezpieczeń statków, czy kapitału, rzekł:
— W City.
Miałem wysokie pojęcie o bogactwie i znaczeniu agenta towarzystwa ubezpieczeń statków w City i dlatego z przykrością przypomniałem sobie, że niegdyś obaliłem młodego agenta na ziemię, podbiłem mu oko i skaleczyłem w głowę. Ale powtórnie doznałem wrażenia, że Herbert Poket nigdy nie będzie miał powodzenia i bogactwa.
— Nie zadowolę się tem tylko, że włożę swe kapitały w towarzystwo ubezpieczeń statków. Zakupię jeszcze trochę akcyi towarzystwa ubezpieczeń na życie i zostanę członkiem zarządu. Chciałbym także poznajomić się z przemysłem górniczym. Wszystkie te sprawy nie przeszkodzą mi w wynajęciu na własny rachunek statku o pięciu tysiącach tonn. Tak, myślę, że zajmę się targiem — ze Wschodniemi Indyami... Będę targował jedwabiem, szalami, farbami, towarami korzennymi i aptekarskimi, drzewem zbytkownem... Interesujący handel!
— A zyski wielkie?
— Ogromne!
To zachwiało mnie w mem przekonaniu i już myślałem, kto wie, czy jego nadzieje nie będą większe od moich.
— Tak, będę handlował — rzekł, zakładając wielkie palce w kieszenie kamizelki — z Indyami Zachodniemi cukrem, tytoniem i rumem, z Ceylonem wyłącznie kością słoniową.
— Do tego potrzeba ci będzie wiele statków?
— Całej floty.
Oszołomiony rozległością takiej perspektywy, spytałem, gdzie targują obecnie statki, które ubezpiecza?
— Jeszcze nie zacząłem ubezpieczać, tylko przyglądam się tym sprawom.
Ostatnie słowa były właściwsze w hotelu Bernarda, to też zawołałem:
— „A — a!“
— Tak, służę w biurze i przyglądam się.
— Czy dobra służba?
— To znaczy... jak dla kogo? Dla tego, który służy?
— Tak... dla ciebie.
— Dlaczego nie? Tylko nie dla mnie. — Rzekł to z wyrazem człowieka, który przeprowadza zamknięcie rachunków przychodu i rozchodu. — Nie zupełnie korzystna. Chodzi o to, że nic mi nie płacą i muszę się sam utrzymywać.
Było to rzeczywiście niekorzystne i ze zwątpieniem pokiwałem głową na myśl, jakto trudno zebrać wielki kapitał przy takiem źródle dochodów.
— Wszystko, widzisz, polega na tem, że się przypatruję. A to wielka sztuka! Siedziesz w biurze i przypatrujesz się.
Zdumiała mnie ta dziwna okoliczność, że jeśli chce ktoś korzystać z przyglądania się, musi siedzieć w biurze, ale milczałem, polegając na jego doświadczeniu.
— Później przyjdzie czas, w którym przystąpię do interesu. Zabiorę się do niego, zajmę się nim, zbiorę kapitał i interes w garści. Gdy raz jest kapitał w ręku, nic nie pozostaje innego, jak z niego korzystać.
Wszystko to przypomniało mi jego zachowanie się podczas naszego spotkania w ogrodzie. Znosił swą biedę tak, jak zniósł wówczas swą przegraną. Do wszystkich braków i niepowodzeń odnosił się z takim spokojem, z jakim zachował się przy mych uderzeniach. Widziałem doskonale, że nie ma nic prócz rzeczy niezbędnych, bo, wszystko co było dookoła nas, przysłano na mój rachunek czy to z restauracyi, czy z magazynu.
Choć marzył o przyszłem bogactwie, nigdy się tem nie przechwalał i byłem bardzo rad, że niema w nim żadnej chełpliwości. Był to miły dodatek do jego serdecznego usposobienia i czuliśmy się doskonale. Wieczorem o pół do piątej poszliśmy ulicami i za pół ceny wstąpiliśmy do teatru; następnego dnia zwiedziliśmy kościół w Westminsterskiem opactwie a po południu spacerowaliśmy po parkach. Cały czas myślałem, kto też podkuwał wszystkie konie londyńskie i bardzo pragnąłem, żeby to był Józef.
Choć dopiero tak krótki czas upłynął, zdawało mi się, że przeszło już kilka miesięcy, odkąd rozstałem się z Józefem i Biddi. Odległość, dzieląca mnie od nich, zwiększała jeszcze to uczucie i moczary wydawały mi się obecnie niedosięgnionymi. Fakt, że zaledwie tydzień temu stałem w naszym starym kościółku w swem świątecznem ubraniu, wydawał mi się niemożliwością, tak ze względów geograficznych i socyalnych, jak słonecznych i księżycowych. Tego wieczoru błądząc po ulicach Londynu, tak przepełnionych ludźmi i tak jasno oświetlonych, czułem wyrzuty sumienia, żem porzucił biedną naszą starą kuchnię, a w nocnej ciszy serce me ciężko ściskało się, gdym przysłuchiwał się krokom stróża koło hotelu Bernarda.
W poniedziałek rano o trzy na dziewiątą Herbert udał się do biura, ja zaś odprowadziłem go. Umówiliśmy się, że będę go oczekiwał i że za godzinę lub dwie spotkamy się i pójdziemy do Hammersmit.
Biuro, w którem pracował Herbert, nie wydawało mi się zbyt ponętnem jako punkt obserwacyjny; mieściło się w drugiem podwórzu, nadzwyczaj ponurem, na które wychodziły okna.
Czekałem do dwunastej na Herberta, potem udałem się do giełdy i widziałem tam wielu ludzi koło ogłoszeń o przyjściu i odejściu statków; mieli oni wszyscy wygląd bogatych kupców, choć nie mogłem zupełnie zrozumieć, dlaczego wszyscy wydawali się nie w humorach. Gdy przyszedł Herbert, poszliśmy razem na śniadanie do restauracyi, która zrobiła na mnie dobre wrażenie, choć teraz uznałbym ją za najobrzydliwszą dziurę w całej Europie a nawet wówczas, mimo całego swego zachwytu. nie mogłem nie zauważyć, że na obrusach, nożach i ubraniach lokai było znacznie więcej tłuszczu, niż na befsztyku. Zapłaciwszy dość umiarkowaną cenę, wróciliśmy do hotelu Bernarda, skąd wziąłem swój niewielki tłomoczek; następnie kupiliśmy bilety do dyliżansu. jadącego do Hammersmit. Przybyliśmy tu o trzeciej po południu i przeszedłszy nieznaczną przestrzeń, dotarliśmy do domu pana Poketa. W ogrodzie nad brzegiem rzeki bawiły się dzieci. Może mylę się co do tego, ale wydawało mi się, że dzieci państwa Poketów zbyt szybko wzrastały.
Pani Poket siedziała w krześle pod drzewem, nogi jej spoczywały na drugiem krześle; dzieci dozorowały dwie niańki.
— Mamo — rzekł Herbert — oto pan Pip.
Pani Poket powitała mię z wyrazem sympatycznej godności.
— Alik, Dżem — zawołała w tej chwili jedna z nianek do dzieci — znowu bawicie się koło krzaków... wpadniecie do rzeki i potoniecie. Co na to powie ojciec?
Niańka podniosła chustkę pani Poket i rzekła:
— Szósty raz już ją pani upuszcza!
Pani Poket zaśmiała się.
— Dziękuje ci, Flopson! — Zwróciła się wnet do mnie:
— Spodziewam się, że mama pańska zdrowa?
To nieoczekiwane pytanie wprawiło mnie w kłopot i w najgłubszy sposób zacząłem jej tłomaczyć, że gdyby żyła, niewątpliwie byłaby zdrową, bardzo wdzięczna i przesłałaby jej swe uszanowanie... Tu na moje szczęście wmieszała się niańka i uwolniła mię od kłopotu.
— Znowu! — zawołała, podnosząc chustkę. — To już siódmy raz. Co pani się dziś stało!
Pani Poket odebrała swą własność, wyrażając przytem zdziwienie, jakby nigdy przedtem chustki nie widziała, wreszcie poznała ją, roześmiała się i rzekła:
— Dziękuję, Flopson! — i zapominając o mej obecności znów zabrała się do czytania.
Korzystając z tej przerwy, obliczyłem dzieci Poketów i przekonałem się, że było aż sześcioro i to w różnym wieku. Nie zdążyłem jeszcze dokończyć badań, gdy gdzieś w dali posłyszałem żałosny płacz siódmego.
— Z pewnością Bebi! — zawołała Flopson. Prędko Millers!
Millers, druga niańka, pospieszyła do domu a żałosny płacz dziecka zwolna zcichał, wreszcie ustał. Pani Poket czytała dalej; bardzo byłem ciekaw, jaką to książkę czyta.
Czekaliśmy zapewne na przyjście pana Poketa, w każdym razie czekaliśmy na coś, co dało mi możność zaobserwowania pewnego niezwykłego rodzinnego fenomenu, polegającego na tem, że każde dziecko podbiegało, bawiąc się do pani Poket, nagle potykało się i wpadało na nią, ku wielkiemu jej zdziwieniu a rozgoryczeniu padającego. Byłem zaabsorbowany niezwykłą okolicznością, ale w żaden sposób nie mogłem dojść, dlaczego się to dzieje. W tej chwili pokazała się Millers z Bebi na rękach; oddala je Flopson, a Flopson miała je wręczyć pani Poket, lecz i ona potknęła się i wraz z Bebi wpadła na panią Poket; ledwie zdołałem wraz z Herbertem podtrzymać ją.
— Boże! — rzekła pani Poket, odrywając oczy od książki. — Dlaczegóż wszyscy padają?
— Mój Boże! — rzekła Flopson, cała czerwona od tej niespodzianki. — Cóż tu jest przy pani?
— Przy mnie?
— Ach, o ławeczka! Nic dziwnego, że wszyscy padają, bo jest zakryta suknią pani. Niech pani weźmie Bebi a mnie da książkę.
Pani Poket poszła za tą rada i zaczęła najniezgrabniej bujać na rękach Bebi, podczas gdy reszta dzieci starała się je zabawić. Trwało to parę minut, poczem pani Poket kazała odprowadzić dzieci do domu i ułożyć je do snu. Z tego wysnułem wniosek, że całe wychowanie małych Poketów polega na padaniu, wstawaniu i śnie.
Wkrótce potem, gdy Flopson i Millers odprowadziły dzieci do domu, jakby stado owiec, w ogrodzie pojawił się pan Poket, aby zapoznać się ze mną. Zupełnie się nie ździwiłem, po tem com widział, że pan Poket ma wygląd dżentelmena z roztargnionym wyrazem twarzy i wzburzonemi siwemi włosami na głowie i widocznie nie może znaleźć sposobu doprowadzenia wszystkiego wokoło do ładu.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.