Wilczyce/Tom IV/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
Zamek Pénissiére.

Gdy Wandejczycy staczali w Chêne bitwę niepotrzebną, ale przynoszącą im chwałę, garstka ich, złożona z czterdziestu dwóch ludzi, prowadziła w Pénissiére de la Cour walkę, której wspomnienie pozostanie w historyi.
Tych czterdziestu dwóch rojalistów, którzy należeli do dywizyi w Clisson, wyruszyli z tego miasta z zamiarem pomaszerowania na miasteczko Cugan, gdzie mieli rozbroić gwardyę narodową. Zaskoczeni straszną burzą w drodze, zmuszeni byli szukać schronienia w zamku Pénissiére, gdzie batalion 29-go pułku piechoty, uprzedzony o ich ruchach, otoczył ich niebawem.
Pénissiére jest to stara budowla o jednem piętrze między parterem a strychem, mająca piętnaście okien kształtów nierównych. Kaplica stoi oparta o róg zamku. Dalej, łącząc się z doliną, ciągnie się łąka, poprzecinana żywopłotami, którą ulewne deszcze zamieniały na jezioro. Nadto mur, w którym Wandejczycy poczynili wyłomy, otaczał domostwo.
Wódz batalionu piechoty, rozejrzawszy się w położeniu, rozkazał pójść do ataku. Po krótkiej obronie, Wandejczycy opuścili mur zewnętrzny i cofnęli się do zamku, gdzie zabarykadowali drzwi. Następnie podzielili się — część została na parterze, część poszła na piętro, a każdy oddział miał ze sobą trębacza, który nie przestawał grać przez cały czas trwania bitwy. Niebawem rozpoczęli w oknach strzelaninę tak zręcznie kierowaną, że nikt nie domyśliłby się, jaka nieliczna jest ich garstka. Podtrzymywanie ognia polecono najsprawniejszym strzelcom; bez przerwy niemal wysyłali na oblegających kule z ciężkich krótkich strzelb, które towarzysze nabijali i podawali z rąk do rąk. Każda strzelba niosła dwanaście kul; Wandejczycy strzelali z pięciu, sześciu naraz: rzekłbyś baterya armat, nabitych kartaczami.
Żołnierze dwukrotnie próbowali wziąć zamek szturmem; docierali na odległość dwudziestu kroków, ale zmuszeni byli się cofnąć. Komendant rozkazał przypuścić nowy atak; gdy oddział sposobił się do wykonania rozkazu, czterej żołnierze, przy pomocy mularza, zbliżyli się do zamku, wybierając stronę muru, która nie miała żadnego otworu na ogród i stąd nie mogła być broniona. Gdy dotarli do stóp tego muru, żołnierze przystawili drabinę, weszli na dach, odsłonili go częściowo, wrzucili na strych materyały palne i odeszli. Po chwili słup dymu zaczął się wznosić z dachu, a tu i owdzie strzelał język płomienisty.
Na ten widok żołnierze wydali wielki okrzyk i ruszyli ponownie na małą cytadelę, na której zatknięto niby sztandar ognisty. Oblężeni spostrzegli pożar, ale nie mieli czasu gasić, zresztą, ponieważ płomień ustawicznie wznosił się w górę, przeto mieli nadzieję, że, zgaśnie sam przez się. Na krzyki żołnierzy odpowiedzieli strzelaniną piekielną, a dwie trąby nie przestawały ani na chwilę rozbrzmiewać wesołą melodyą wojenną.
Gdy pluton, złożony z pięćdziesięciu żołnierzy, zasilił szeregi obiegających, komendant rozkazał zabębnić do szturmu i żołnierze, na wyścigi, rzucili się na zamek. Tym razem dotarli do drzwi, które saperzy zaczęli wyłamywać. Wodzowie rozkazali Wandejczykom, znajdującym się na parterze, iść na pierwsze piętro; połowa, oblężonych podtrzymywała strzelaninę, druga połowa zaś wyjmowała tafle posadzki, tak, że gdy żołnierze wtargnęli do wnętrza, zostali przyjęci gradem kul, spadających z pomiędzy belek sufitu, co zmusiło ich do odwrotu po raz czwarty.
Wówczas wódz batalionu rozkazał, by uczyniono na parterze tak samo, jak na strychu. Żołnierze wrzucili przez okna do wnętrza zamku pęki chrustu i suchego drzewa, a potem kilka zapalonych pochodni i w ciągu dziesięciu minut Wandejczycy mieli jednocześnie ogień nad głową i pod nogami.
A mimo to nie ustawali w walce! Błysk strzałów przecinał obłoki dymu, które wydobywały się z każdego okna; wszelako ta strzelanina była raczej zemstą rozpaczy, niż walką obrony; nieprawdopodobnem wydawało się, żeby mała załoga uszła śmierci. Ogień objął już belki i pułapy na parterze, które trzeszczały pod nogami Wandejczyków; języki płomieniste zaczynały wydobywać się tu i owdzie z posadzki; dach mógł lada chwila runąć na głowy oblężonych lub też posadzka zapaść się pod ich nogami; — dym ich dusił.
Wodzowie powzięli zamiar rozpaczliwy: postanowili wyjść z zamku; ale, ponieważ to wyjście, jeśli miało dać jakąkolwiek szansę nadziei, musiało być osłonięte przez strzelaninę, która, zajęłaby żołnierzy, przeto wodzowie zapytali, kto zechce poświęcić się dla kolegów. Zgłosiło się ośmiu. Oblężeni podzielili się tedy na dwa plutony. Trzydziestu sześciu i jeden trębacz mieli próbować przedostać się na kraniec parku, zamknięty tylko przez płot, ośmiu zaś, śród których pozostał drugi trębacz, miało osłaniać te usiłowania. Gdy zatem ci, którzy mieli pozostać, podtrzymywali tęgi ogień, biegając od okna do okna, inni przebijali mur przeciwległy do tego, nawprost którego stali żołnierze; następnie wyszli przez wyłom z trębaczem na czele i podążyli na kraniec ogrodu, gdzie znajdował się płot.
Żołnierze dają do nich ognia i rzucają się naprzód, by ich otoczyć. Wandejczycy odpowiadają strzałami, przewracają wszystko, co im staje na drodze, i przeskakują przez płot; pięciu pada trupem, reszta rozprasza się po zatopionych łąkach. Trębacz, który szedł pierwszy, dostał trzy kule, ale trąbić nie przestał. Ci zaś, którzy pozostali w zaniku, trzymali się dzielnie. Ilekroć żołnierze usiłowali się zbliżyć, z ogniska tego padały kule i przerzedzały ich szeregi. Tak trwało przez pól godziny. Dźwięki trąby nie przestały rozbrzmiewać śród huku strzałów, śród głuchego syku płomieni, niby ostatnie wyzwanie, rzucane śmierci przez tych ludzi.
Wreszcie rozległ się trzask straszliwy, buchnęły w powietrze obłoki płomyczków i snopy iskier; trąba umilkła, strzelanina ustała.
Podłoga runęła i mała załoga została pogrzebana pod gruzami; olbrzymi piec pochłonął oblężonych — ocalić ich mógł chyba cud jakiś. Tak mniemali żołnierze, którzy przez czas jakiś przyglądali się tym ruinom, a nie słysząc ani jednego krzyku, ani jednego jęku, który wykazałby, że pod gruzami znajduje się choćby jeden Wandejczyk od śmierci ocalony, opuścili posępne pogorzelisko. Niebawem tedy na widowni bitwy, gdzie przed chwilą jeszcze panował zgiełk i wrzawa, pozostały tylko czerwone zgliszcza dogasające w milczeniu i dokoła trupy oświetlone ostatnimi, jaskrawymi blaskami pożaru.
Około godziny pierwszej nad ranem, człowiek wzrostu niezwykłego, przesuwając się wzdłuż płotów, czołgając się, gdy spotkał na drodze ścieżkę, przybył na wywiady w okolice zamku. Nie dostrzegając nic podejrzanego, człowiek ten okrążył zniszczoną siedzibę i oglądał bacznie każdego trupa, jakiego spotykał na drodze, poczem znikł w ciemnościach. Po kilku chwilach zaś powrócił, niosąc innego mężczyznę na plecach i w towarzystwie kobiety w stroju wieśniaczym.
Nasi czytelnicy poznali już tych mężczyzn i tę kobietę: była to Berta, Krótka-Radość i Trigaud. Berta szła blada, jak chusta, a jej zwykła energia i stanowczość ustąpiły miejsca obłędowi niemal. Kiedy niekiedy wyprzedzała przewodników i Aubin musiał przywoływać ją do rozsądku.
Gdy wyszli wszystko troje na łąkę, którą zajmowali poprzednio żołnierze, młoda dziewczyna, ujrzawszy złowrogie pogorzelisko, padła na kolana i krzyknęła imię, które skonało w jęku bolesnym. Poczem zerwała się i pobiegła do płonących ruin. Po drodze potknęła się o coś — był to trup. Z wyrazem śmiertelnej trwogi pochyliła się nad martwem obliczem, podniósłszy głowę za włosy, lecz wnet ją opuściła, a spostrzegłszy zwłoki innych, rozrzucone na łące, biegała, jak szalona, od jednych do drugich.
— Niestety! panno Berto — odezwał się Aubin, którego Trigiaud niósł za nią — niema go tutaj! Chcąc pani oszczędzić tego smutnego widoku, poleciłem Trigaud’owi, który nas wyprzedził, żeby obejrzał poległych; Trigaud widział wprawdzie pana de la Logerie tylko ze dwa razy ale, jakkolwiek mój biedny towarzysz jest idyotą, niemniej poznałby go napewno.
— Tak, tak, macie słuszność — odparła Berta, wskazując Pénissiére — a jeśli jest gdziekolwiek, to...
I, zanim mężczyźni zdążyli pomyśleć o zatrzymaniu jej, Berta rzuciła się na mur okna parterowego i, stojąc tak, pochyliła się nad przepaścią ogniową, z której unosił się szum i syk złowrogi, gotowa wskoczyć w płomienie. Na znak Aubin’a, Trigaud pochwycił młodą dziewczynę w pół i postawił ją na łące. Berta nie opierała się, bo w głowie jej powstała myśl, która nagie sparaliżowała jej wolę.
— Boże, Boże — jęknęła — nie dozwoliłeś mi być przy nim, bym go broniła lub wraz z nim umarła, a teraz odmawiasz mi nawet pociechy złożenia zwłok jego do grobu!
— Niestety! — odparł kaleka — i ja jestem ciężko strapiony, bo, widzi pani, jeśli pan de la Logerie tam pozostał, to pozostał z nim też biedny Jan Oullier.
Berta, w samolubstwie bólu swego, nie pomyślała o wiernym przyjacielu.
— Czy niema już żadnej nadziei? — zawołała. — Czy nie mogli się ocalić w jakikolwiek sposób? Och! szukajmy, szukajmy!
Aubin potrząsnął głową.
— To trudna sprawa! Wnosząc z tego, co nam powiedział jeden z trzydziestu trzech ocalonych, pięciu z nich zostało zabitych.
— Ale Jan Oullier i pan Michel byli między tymi, którzy zostali — rzekła Berta.
— Tak, i dlatego mam tak mało nadziei. Niech pani spojrzy! — zawołał Aubin, wskazując mury, które wznosiły się całkowite, a potem parter, zamieniony w ognisko, gdzie spalała się posadzka pierwszego piętra, podłoga strychu i szczątki dachu — niech pani spojrzy! Tu są już tylko szczątki, które się palą i mury, które grożą zawaleniem. Odwagi, panno Berto... ale możnaby postawić sto przeciw jednemu, że narzeczony pani i biedny Oullier zostali pod temi ruinami zmiażdżeni.
— Nie, nie! — zawołała Berta — nie, on nie mógł umrzeć, on nie powinien był umrzeć! Jeśli trzeba było cudu, żeby go ocalić, Bóg ten cud uczynił. Głos jakiś mówi mi tutaj (przycisnęła dłoń do serca), że on mnie wzywa, że mnie potrzebuje! Przeszukam te gruzy, wtargnę do tych murów! I, pochwyciwszy białemi dłońmi belkę, która wystawiała nawpół zwęglona, z okna, Berta, nadludzkimi wysiłkami próbowała przyciągnąć ją do siebie, jak gdyby wraz z tą belką mogła podnieść stosy gruzów i zobaczyć, co ukrywały.
Wtem Trigaud znakiem nakazał towarzyszowi milczenie. Aubin, znając z doświadczenia bystrość zmysłów biednego idyoty, usłuchał go. Trigaud nasłuchiwał.
— Czy żołnierze wracają? — spytał Krótka-Radość.
— To nie to — odparł Trigaud.
I, odczepiając Aubin’a, przymocowanego, jak zawsze, do jego ramion, Trigaud rzucił się na płask na ziemię i przyłożył ucho do ziemi.
— Czy słyszysz co nadzwyczajnego? — spytał Aubin.
— Tak — odparł Trigaud i dał znak Aubin’owi i Bercie, żeby słuchali, jak on. Krótka-Radość położył się i przytknął ucho do ziemi, Berta poszła za jego przykładem; ale, zaledwie upłynęła minuta, młoda dziewczyna zerwała się, wołając:
— Żyją! żyją, Boże miłosierny, dzięki Ci, dzięki!
— Nie łudźmy się zawcześnie nadzieją — upomniał Aubin. — Istotnie słyszę jakiś głuchy odgłos, idący widocznie z pod gruzów; ale było ich ośmiu: kto nas upewni, że są tam ci dwaj właśnie, których my szukamy?
— Kto nas upewni, Aubinie? Moje przeczucia, które mnie zniewoliły przybyć tutaj! To nasi, mówię wam! to oni, którzy szukali schronienia i znaleźli je w jakiejś piwnicy, a którzy teraz są tam uwięzieni.
— To możliwe — szepnął Krótka-Radość.
— To pewne! — zawołała Berta — ale, jak im dopomódz? jak dostać się do miejsca, w którem się znajdują?
— Jeśli są w podziemiu, to podziemie musi mieć wyjście; jeśli są w piwnicy, ta piwnica musi mieć okienko; chodzi o to, by je znaleźć, a jeśli nie znajdziemy ani wyjścia, ani okienka, w takim razie będziemy kopali ziemię dopóty, dopóki nie dostaniemy się do nich.
Berta zaczęła okrążać dom, wyrywając, usuwając z istną furyą belki, kamienie, dachówki, które pospadały na zewnątrz muru i zasłoniły cały dół. Nagle wydała okrzyk. Trigaud i Aubin podążyli ku niej, jeden na swoich wielkich nogach, drugi, dopomagając sobie kikutami i rękoma.
— Posłuchajcie! — zawołała młoda dziewczyna z tryumfem.
Istotnie, z miejsca, w którem się zatrzymała, słychać było wyraźnie dobiegający z głębi spustoszonego domu odgłos głuchy, ale nieustający, podobny do odgłosu narzędzia, którem uderzanoby miarowymi ciosami w fundamenty zamku.
— To tam — rzekła Berta, wskazując stos gruzów pod murem — tam trzeba szukać.
Trigaud zabrał się do dzieła i, dokazując cudów siły w uprzątaniu gruzów, odsłonił dosyć szybko otwór, przez który dobiegał do nich odgłos pracy nieszczęśliwych. Berta chciała wejść przez ten otwór, skoro tylko został należycie oczyszczony, ale Trigaud powstrzymał ją. Wziął krokiew, zapalił ją przy ognisku pożaru, poczem, opasawszy Aubin’a rzemieniem, którym zazwyczaj przytwierdzał go sobie do ramion, spuścił go przez otwór.
Trigaud i Berta stali, powstrzymując oddech. Słyszeli, jak Aubin mówił z robotnikami. Niebawem dał znak Trigaud’owi, żeby go podciągnął.
— Żyją! żyją, nieprawda? — spytała Berta z trwogą, skoro tylko ujrzała Aubin’a.
— Tak — odparł — ale, błagam, niech pani nie usiłuje dostać się do podziemia! oni nie są w piwnicy, na którą wychodzi to okienko, lecz w niszy przyległej; otwór, przez który się tam dostali, jest zatkany; trzeba koniecznie przebić mar, żeby się do nich dostać, i obawiam się, żeby nie runęła przytem część sklepienia, już zachwianego. Niechże więc pani pozwoli, żebym pokierował robotą Trigaud’a.
Berta padła na kolana i zaczęła się modlić. Aubin zebrał zapas suchych krokwi i wraz z Trigaud’em spuścili się do piwnicy. Po dziesięciu minutach, które wydały się Bercie tyluż wiekami, rozległ się huk spadających kamieni; z piersi młodej dziewczyny wyrwał się okrzyk trwogi; rzuciła się do okienka i ujrzała Trigaud’a; powracał, niosąc na ramieniu postać bezwładną, której głowa zwieszała się na piersi żebraka. Berta poznała Michała.
— Nie żyje, Boże wielki! umarł! — zawołała, nie mając odwagi się zbliżyć.
— Nie, nie — odparł z głębi piwnicy głos Jana Oullier’a — nie, nie umarł.
Na te słowa młoda dziewczyna rzuciła się naprzód, wzięła Michała z rąk Trigaud’a i, uspokojona, albowiem dosłyszała bicie jego serca — usiłowała otrzeźwić go, zwilżając jego czoło wodą, którą czerpała z poblizkiej kałuży.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.