<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wilczyce |
Podtytuł | Powieść z wojen wandejskich |
Wydawca | Gebethner i Wolff; G. Gebethner |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les louves de Machecoul |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy Berta usiłowała ocucić Michała, którego zemdlenie spowodowane było przeważnie duszącym dymem, Jan Oullier z kolei wydostał się przez okienko z piwnicy, a za nim Aubin i Trigaud.
— A więc byliście tam sami? — spytał Aubin, gdy już wszyscy trzej znaleźli się obok Berty.
— Tak.
— A tamci?
— Schronili się pod sklepienie schodów; sufit runął, zanim zdążyli przyłączyć się do nas.
— A czy zginęli?
— Nie sądzę; w godzinę po odejściu żołnierzy słyszeliśmy jeszcze rozmowę i odgłos poruszanych kamieni. Wołaliśmy, ale nie słyszeli nas zapewne.
— Zjawiliśmy się zatem w sarną porę; szkoda tylko, że nieco zapóźno — rzekł Krótka-Radość, patrząc z niepokojem na wschód, gdzie szeroka wstęga purpurowa zwiastowała, że świt jest bliziki. — Dwie godziny nocy więcej ułatwiłyby nam znakomicie ocalenie; ranny, inwalida i kobieta, niemały to ciężar w odwrocie, nie licząc, że zwycięzcy wczorajsi włóczyć się będą dzisiaj po wszystkich drogach.
— Zapewne, ale odzyskałem zupełnie siły, odkąd nie mam już tego sklepienia żelaznego nad głową.
— Mój biedny Janie, jesteś dopiero w połowie ocalony.
— A więc nie zaniechajmy środków ostrożności.
I Jan Oullier zaczął zaglądać do ładownic zabitych żołnierzy, powyjmował wszystkie naboje, jakie zawierały, nabił strzelbę z całą zimną krwią, jak gdyby udawał się na polowanie i, zbliżając się do Berty i do Michała, którego młoda dziewczyna zdołała nareszcie ocucić, zapytał:
— Czy pan może iść?
— Zdaje mi się, że będę mógł — odparł Michał.
Rana jego była powierzchowna, kula przeszła mu przez mięśnie, nie naruszywszy kości. Berta obejrzała ranę i podwiązała rękę białym jedwabnym szalikiem, który zdjęła z szyi.
— Jeśli pan nie zdoła chodzić — rzekł Jan Ouliier — to będę pana niósł.
Wobec tego uowego dowodu zwrotu, jaki się dokonał w uczuciach starego Wandejczyka dla Michała, Berta podniosła zdumione spojrzenie na Jana Oullier’a i chciała mu zadać pytanie, gdy w tejże chwili wiatr przyniósł na skrzydłach swoich odgłos muzyki piechoty od strony Clisson.
— Aubin miał słuszność! — zawołał Jan Oullier i przez chwilę nasłuchiwał. — W drogę! nie mamy chwili czasu do stracenia.
I wsunął rękę pod zdrowe ramię Michała. Krótka-Radość siedział już na ramionach Trigaud’a.
— Dokąd idziemy? — spytał.
— Myślałem zrazu o folwarku Saint-Hilaire, ale nie wiem, czy będzie dość bezpieczny — odparł Jan Oullier, który, skoro tylko ruszyli z miejsca, uczuł, że éMichał chwieje się na nogach. — O Machecoul’u niema co marzyć nawet, bo niepodobna, żeby nasz raniony przebył osiem mil pieszo. Skręćmy tedy na prawo, dotrzyjmy do równiny BouaimW i ukryjmy się między skałami. Żeby zatrzeć ślady i iść prędzej, wezmę pana Michel’a na ramiona. Idźmy gęsiego; panna Berta za mną, a stopa Trigaud’a zniweczy odciski naszych stóp.
Równina Bouaimé, ku której Jan Oullier skierował się w ucieczce wraz z towarzyszami, położona jest w odległości jakiej mili od miasteczka Saint-Hilaire; chcąc do niej dotrzeć, trzeba przejść przez rzekę Maine. Równina to bardzo rozległa, ciągnie się na północ do Rémouille i Montbert i zasiana jest licznemi skałami granitowemi. Dolmeny i menhiry wznosiły śród kęp paproci, krzaków janowca i ostrokrzewu swe brunatne szczyty, mchem uwieńczone.
Ku jednemu z największych głazów poprowadzi Jan Oullier swoją małą karawanę; głaz ten był płaski i spoczywał na czterech olbrzymich blokach granitowych. Dziesięć do dwunastu osób mogłoby swobodnie wypocząć pod jego cieniem. Zaledwie Jan Oullier postawił na ziemi Michała, młodzieniec zachwiał się tak silnie, że, gdyby Berta go nie podtrzymała, byłby upadł na wznak. Spiesznie zerwała pęki mchu i paproci, ułożyła z nich pod dolmenem posłanie i Michał, pomimo całej grozy sytuacyi, niebawem zasnął głęboko.
Trigaud sprawował straż na dolmenie; dzika postać na dzikim cokole przypominała sylwetą swoją olbrzymów, którzy dwa tysiące lat wcześniej wznieśli ten ołtarz. Krótka-Radość spoczywał obok Michała, nad którym Berta, mimo wyczerpania, spowodowanego zarówno zmęczeniem moralnem, jak i fizycznem, postanowli czuwać. Jan Oullier zaś ruszył w drogę, w części na wywiady, w części po żywność dla zgłodniałych zbiegów.
Upłynęły mniej więcej dwie godziny od czasu, gdy Trigaud wodził bacznem okiem dokoła, nie dostrzegłszy nic podejrzanego śród zupełnej ciszy, gdy nagle zobaczył w kierunku Saint-Hilaire biały obłoczek, wznoszący się zazwyczaj po strzale. Następnie ujrzał człowieka, który uciekał co sił starczyło w stronę dolmenu. Trigaud jednym susem zeskoczył ze swego cokołu. Berta, która walczyła skutecznie z sennością, na słaby odgłos dalekiego strzału obudziła już Aubin’a. Trigaud pochwycił kalekę i podniósł go ponad swoją głowę tak, że Aubin znalazł się na wysokości dziesięciu stóp; poczem olbrzym wymówił tylko dwa wyrazy, które zresztą nie potrzebowały komentarza:
— Jan Oullier.
Aubin przysłonił dłonią oczy i poznał również starego Wandejczyka; zauważył nadto, że Jan Oullier, zamiast dążyć w stronę, gdzie nań czekali, wbiegł na wzgórze przeciwległe temu, na którem stał dolmen i kierował się w stronę Montbert’u. Zauważył jeszcze, że, zamiast dążyć zboczem i ukryć się w ten sposób przed wzrokiem tych, którzy go niechybnie ścigali, stary Wandejczyk szedł miejscami najwyższemi, tak, żeby widzieli go wszyscy, którzy włóczyli się po okolicy w milowym promieniu.
Jan Oullier zanadto był doświadczony, by postępować lekkomyślnie; jeśli taką drogę obrał, miał niewątpliwie słuszny do tego powód; istotnie, obliczył, że w ten sposób na siebie jednego tylko skieruje całą uwagę wroga, a odwróci ją od tropu, który byłby go niewątpliwie doprowadził do celu. Aubin pomyślał tedy, że najlepiej będzie, zarówno dla niego, jak i dla jego towarzyszów, gdy pozostaną w swem schronieniu i czekać będą na bieg wypadków, śledząc bacznie, co się dzieje dokoła.
Kazał tedy Trigaud’owi, by go wzniósł na dolmen, ale, jakkolwiek niewysoka była jego wątła postać, niemniej uważał, iż nie należy jej wystawiać na tym cokole. Położył się tedy na płask, z twarzą zwróconą w stronę wzgórza, którem dążył Jan Oullier.
Niebawem w miejscu, w którem ten wszedł na wzgórze, Aubin ujrzał jednego żołnierza, potem drugiego, potem trzeciego. Narachował ich ze dwudziestu. Nie kwapili się jednak do pogoni za zbiegiem; rozstawiali się tylko na równinie w ten sposób, by mu odciąć odwrót, w razie, gdyby próbował zawrócić. Ta dwuznaczna taktyka spotęgowała jeszcze baczność Aubin’a, albowiem obudziła w nim podejrzenie, że nietylko ci żołnierze, których widział, ścigali Wandejczyka. Wzgórze, którego zboczem najwyższem on szedł, kończyło się spiczastą skałą, wznoszącą się nad trzęsawiskiem. Na tę to stronę skupiła się cała uwaga Aubin’a.
— Czerwone spodnie — odezwał się naraz Trigaud, wskazując trzęsawisko.
Aubin spojrzał w kierunku wskazanym przez Trigaud’a i zobaczył błysk broni śród sitowia; niebawem zarysowała się postać żołnierza, a za nim ukazało się znów z dwudziestu kolegów. Krótka-Radbść widział, jak przyczajali się w sitowiu, niby myśliwi na czatach. Zwierzyną był Jan Oullier. Schodząc ze stoku, musiał wpaść w zasadzkę. Nie było chwili do stracenia, należało go uprzedzić. Aubin pochwycił swoją fuzyę i strzelił z za dolmenu, trzymając lufę na poziomie zarośli.
Jan Oullier usłyszał sygnał i poznał strzał krótkiej fuzyjki Aubin’a; odgadł odrazu przyczyny, jakie skłoniły jego przyjaciela do zdradzenia incognita, którego strzegł z takim mozołem. Zawrócił tedy i, zamiast dążyć ku trzęsawisku, zaczął schodzić ze wzgórza. Nie biegł już, fruwał!
Jakkolwiek Aubin przedsięwziął wszelkie możliwe ostrożności, by ukryć dym przed wzrokiem żołnierzy, niemniej poznali oni doskonale, w której stronie padł strzał; stojący w trzęsawisku połączyli się tedy z tymi, którzy stali w zaroślach, i naradzali się widocznie, czekając na dalsze rozkazy.
Aubin rozejrzał się bacznie dokoła, podniósł palec, śliną zwilżony, upewnił się w ten sposób, że wiatr wieje od strony, gdzie stali żołnierze, i pomacał zarośla, by się przekonać, że słońce, które było palące i wiatr, który był silny, wysuszyły je dostatecznie.
— Co wy robicie? — spytała Berta, która, śledząc to, co się działo, pojęła doskonale całą grozę niebezpieczeństwa i dopomagała Michałowi do wstania.
— Co ja robię? — odparł kaleka — albo raczej co zrobię, kochana panienko? Zrobię ogień świętojański, a pani będzie mogła chwalić się dzisiaj wieczorem, jeśli dzięki temu ogniowi będzie pani, jak mam nadzieję, ocalona, że pani jeszcze takiego w życiu swojem nie widziała!
To mówiąc, dał Trigaud’owi kilka kawałków rozpalonej hubki, a ten porozkładał je między wiązki suchej trawy; płomień, rozdmuchany jego potężnemi płucami, zamienił niebawem wiązki trawy na tyleż ognisk, które Trigaud rozmieścił po kroków dziesięć na przestrzeni stu kroków. Kładł właśnie ostatnią wiązkę, gdy Jan Oullier stanął na dolmenie.
— W drogę! w drogę! — krzyknął — wyprzedzam ich zaledwie o dziesięć minut.
— Tak, ale to pozwoli nam wyprzedzić ich o minut dwadzieścia! — odparł Krótka-Radość, wskazując zarośla, które zaczęły już skręcać się i trzeszczeć, gdy z tuzin słupów dymu wznosił się ku niebu.
— Ten ogień nie rozpali się może dosyć prędko i nie będzie może taki potężny, żeby ich powstrzymać odparł Jan Oullier; poczem, zbadawszy stan atmosfery, dodał: — Zresztą wiatr skieruje płomienie w stronę, w którą my pójdziemy.
— Tak; ale wraz z płomieniami skieruje też dym — odpowiedział Aubin tryumfująco — i na to właśnie liczę; dym osłoni nas tak, że nie będą wiedzieli, ilu nas jest i dokąd zmierzamy.
Jan Oullier, nie mówiąc już słowa, wziął Michała na ramiona, pomimo protestów młodzieńca, utrzymującego, że ma dosyć siły, by pójść piechotą.
— Weź pannę Bertę za rękę — zalecił Aubin Oullier’owi — niech zatka oczy i zaczerpnie powietrza na zapas; za dziesięć minut nie będziemy już nic widzieli i zaledwie zdołamy oddychać. A teraz w drogę!
I Trigaud ruszył naprzód. Istotnie, zaledwie minęło dziesięć minut, zapowiedzianych przez Aubin’a, dziesięć słupów dymu złączyło się i zlało w jeden olbrzymi całun, który rozpościerał się na szerokości trzystu kroków, płomienie zaś zaczynały syczeć groźnie za nimi.
— Czy widzisz dosyć, żeby być naszym przewodnikiem? — spytał Jan Oullier Aubin’a — bo najważniejsza rzecz teraz, żeby nie zmylić drogi, i żeby się nie rozłączyć.
— Najlepszym naszym przewodnikiem będzie dym; idźmy tylko śmiało w tym samym co on kierunku, a zaprowadzi nas tam, dokąd iść chcemy; tylko nie traćcie z oczu Trigaud’a.
Szli tak przez kwadrans; ogień, podniecany wiatrem, otaczał ich coraz gęstszymi obłokami dymu. Kiedy niekiedy tylko Jan Oullier pytał Berty:
— Czy pani jeszcze oddycha?
A ona odpowiadała zaledwie dosłyszalnem „tak“. O Michała, nie troszczył się już stary gajowy; dostanie się do celu, skoro siedzi na jego ramionach. Nagle Trigaud cofnął się. Wsadził nogę w wodę głęboka, której nie dostrzegł, z powodu dymu, i zagłębił się w niej powyżej kolana. Aubin wydał okrzyk radości.
— Jesteśmy na miejscu! — rzekł — dym poprowadził nas, jak najlepiej ułożony pies myśliwski. Rozumiesz teraz, Janie?
— Tak, ale jak dostać się na wysepkę?
— Jakto? A Trigaud?
— Tak, ale skoro żołnierze nas nie znajdą, czy nie domyślą się wybiegu?
— Zapewne, gdyby nas nie odnaleźli; ale oni pas odnajdą. Nie wiedzą, ilu nas jest; umieścimy pannę Bertę i naszego rannego w bezpiecznem schronieniu, poczem, jakgdybyśmy zmylili drogę, którą nam przeciął staw, zawrócimy, ty, Trigaud i ja, i dowiedziemy im kilku porządnymi strzałami, że nas to istotnie widzieli przed chwilą. Wówczas będziemy mogli dotrzeć spokojnie do lasów Gineston, skąd z łatwością powrócimy w nocy na wysepkę.
— A żywność dla biednych dzieci?
— Ba! — rzekł Krótka-Radość — jeszcze nikt nie umarł z tego, że nie jadł przez dwadzieścia cztery godziny.
Trigaud wziął najpierw na ręce Michała i wszedł do wody, która niebawem sięgnęła mu do kolan, następnie do pasa, a w końcu do piersi; przeszedł tak przez staw i dotarł do wysepki, obejmującej ze dwanaście stóp kwadratowych, która na tej wodzie stojącej wydawała się wielkiem gniazdem kaczek. Wysepka ta pokryta była istnym lasem sitowia. Trigaud złożył na tem sitowiu Michała i wrócił po Bertę, którą przeniósł w ten sam sposób i posadził obok barona de la Logerie.
— Połóżcie się na środku wysepki — zawołał Jan Oullier z przeciwległego brzegu. — Podnieście trzcinę zgiętą tam, gdzieście przechodzili, a ręczę, że nikt was tam szukać nie będzie.
— Dobrze! — odparła Berta. — A teraz, zajmijcie się tylko sobą, zacni przyjaciele, i nie narażajcie się niepotrzebnie.