<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wilczyce |
Podtytuł | Powieść z wojen wandejskich |
Wydawca | Gebethner i Wolff; G. Gebethner |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les louves de Machecoul |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Czas już był wielki, żeby trzej szuanie ukończyli to, co mieli do załatwienia na stawie; płomienie zbliżały się z błyskawiczna szybkością, dym stawał się coraz gęstszy i coraz bardziej duszący. Ale stalowe łydki Jana Oullier’a i Trigaud‘a były szybsze od pożaru i niebawem zbiegowie wydostali się z zagrożonego obszaru. Skręcili na lewo, a wtedy Jan Oullier zawołał:
— Czołgajmy się, czołgajmy się teraz, Trigaud! żołnierze nie powinni nas dostrzedz, dopóki nie będziemy wiedzieli, co robią i w jaką stronę zmierzają.
Olbrzym zgiął się, jak gdyby chodził na czworakach, i w samą porę; zaledwie bowiem się schylił, usłyszał nad głową świst kuli, która, bez tej ostrożności, byłaby go ugodziła w pierś.
— Odgadli nasz wybieg i otaczają nas, przynajmniej z tej strony.
Istotnie, szereg żołnierzy, w oddaleniu stu kroków jeden od drugiego, stał na przestrzeni pół mili, jak szereg naganiaczy, czekając, żeby Wandejczycy ukazali się ponownie.
Ujrzawszy to, Jan Oullier oparł fuzyę na ramieniu i strzelił do żołnierza, który nabijał broń. Żołnierz, ugodzony w pierś, wywrócił młynka i padł twarzą na ziemię. Ten sam los spotkał żołnierza następnego. Poczem Jan Oullier, zrywając się na równe nogi ze zwinnością pantery, zawołał:
— Naprzód! naprzód! nie trzeba iść tuż przy sobie; kule, które na nas zaczną padać, będą miały w ten sposób mniejsze oparcie.
Wandejczyk przewidział słusznie; zaledwie trzej towarzysze uszli dziesięć kroków, rozległo się kolejno osiem strzałów, a jedna kula oderwała część maczugi, którą Trigaud trzymał w ręku. Na szczęście dla zbiegów, żołnierze, którzy nadbiegali ze wszystkich stron na pomoc kolegom, zadyszani, dali ognia niepewną ręką; niemniej jednak zamknęli przejście i nieprawdopodobne było, żeby Jan Oullier i jego towarzysze zdążyli przedostać się przez linię żołnierzy, nie stoczywszy walki na rękę.
Jakoż, w chwili, gdy Jan Oullier, który szedł po stronie lewej, zamierzał przeskoczyć mały rów, ujrzał żołnierza, który ze strony przeciwległej czekał na niego z nastawionym bagnetem. Ponieważ w szalonym biegu Oullier nie miał czasu nabić broni nanowo, przeto wydobył z kieszeni nóż, wziął go w zęby i podążył co tchu naprzód. O dwa kroki od rowu zmierzył się do strzału, a żołnierz, nie mając widocznie również broni nabitej, padł na płask, jak przewidział Jan Oullier, by uniknąć strzału. Ten zaś jednym susem przeskoczył przez żołnierza, w chwili następnej uczynił to też Trigaud, nie bacząc, że kula, ocierając się o jego ramię, dodała jeszcze jeden łachman do łachmanów, które stanowiły jego odzież.
Zbiegowie przedostali się zatem przez linię żołnierzy, a gdy po pięciu minutach dalszej drogi połączyli się znów, Aubin rzekł radośnie:
— Doskonale! patrzcie, pola.
Istotnie, w odległości jakiego tysiąca kroków, na krańcu stoku takiego łagodnego, że prawie niedostrzegalnego, widniało zboże już żółtawe, falujące w obramieniu zieleni.
— Możebyśmy odpoczęli chwilkę — odezwał się Aubin; zdawało się, że odczuwa zmęczenie Trigaud’a.
— Dobrze — odparł Jan Oullier — nabiję broń, a ty rozglądaj się przez ten czas uważnie.
— Do kroćset bomb i kartaczy! — krzyknął nagle Krótka-Radość w chwili, gdy stary Wandejczyk nakładał proch na drugą kulę.
— Co tam? — spytał Jan Oullier, odwracając się.
— W drogę, do stu dyablów! w drogę! Jeszcze nic nie widzę, ale słyszę odgłos, który nie zapowiada nic dobrego.
— Oho! — rzekł Jan Oullier — kawalerya, jaki zaszczyt dla nas! Ruszaj, ruszaj! leniuchu! — dodał, zwracając się do Trigaud’a, który jednym susem przesadził olbrzymi kamień, znajdujący się na drodze, poczem przystanął, usłyszawszy okrzyk bólu, wyrywający się z piersi Jana Oullier’a.
— Co ci się stało? — spytał Aubin, widząc, że Oullier stoi z nogą podniesioną oparty na lufie strzelby.
— Wpakowałem nogę w jakąś dziurę i wykręciłem ją, albo zwichnąłem; nie mogę już postąpić ani kroku. — To mówiąc, Jan Oullier usiłował jednak iść, lecz krzyknął znów i usiadł.
W tej chwili młody oficer strzelców, który miał lepszego konia od innych, ukazał się na wzgórku, w odległości jakich trzystu kroków od zbiegów. Jan Oullier podniósł fuzyę i strzelił, a młody oficer otworzył ramiona i padł na wznak. Jan Oullier zabrał się do nabijania broni.
— Mówisz zatem, że nie możesz chodzić? — spytał Aubin.
— Ujdę może z dziesięć albo i piętnaście kroków, utykając; ale po co?
— A więc zostajemy tutaj, Trigaud!
— Czyś ty oszalał? — zawołał Jan Oullier.
— Nie, tam, gdzie ty umrzesz, umrzemy razem z tobą, mój stary; ale przedtem spuścimy niejednego.
— Nie, nie, Aubin’ie, to być nie może. Musicie żyć, żeby czuwać nad tymi, których pozostawiliśmy tam... — A ty co tam robisz, Trigaud? — spytał Jan Oullier, widząc, że olbrzym, który zeszedł do potoku, podnosi głaz granitowy.
— Daj mu pokój — odezwał się Krótka-Radość on nie traci czasu.
— Tutaj, tutaj — krzyknął Trigaud, wskazując jamę, jaką wody wyżłobiły pod kamieniem.
— Patrzcie! a to ci ma spryt dzisiaj, ten hultaj Trigaud, jak małpa! Tutaj, Janie, tutaj, wślizgnij się pod kamień.
Jan zawlókł się do towarzyszów, wślizgnął się do jamy i usiadł, skulony, imając nogi do połowy w wodzie; poczem Trigaud ułożył głaz na miejscu, tak jednakże, że powietrze i światło dochodziło do tego, który tam siedział, niby żywcem pogrzebany. Zaledwie to skończył, kilku kawalerzystów ukazało się na szczycie wzgórza, a przekonawszy się, że młody oficer nie żyje, puścili się pełnym galopem w pogoń za szuanami.
Wszelka nadzieja nie była jeszcze zupełnie stracona: pięćdziesiąt kroków zaledwie oddzielało Trigaud’a i Aubin’a od płotu, poza którym ocalenie było tem pewniejsze, że, ufając konnicy, piechota wyrzekła się widocznie pościgu. Ale podoficer strzelców gonił ich tak zawzięcie, że Aubin czuł już gorący oddech konia na swoim karku. Wtem podoficer, chcąc zakończyć ten pościg, stanął w strzemionach i wymierzył taki cios szablą kalece, że byłby mu niewątpliwie rozpłatał głowę, gdyby koń, któremu jeździec niedość silnie zebrał cugle, nie rzucił się w lewo, gdy Trigaud, ruchem instynktownym skoczył w prawo. Broń chybiła tedy i zadrasnęła, tylko z lekka ramię oberżysty.
— Frontem! — krzyknął Aubin Trigaud’owi.
Żebrak obrócił się w mgnieniu oka, jak gdyby postać jego była przytwierdzona do ziemi sprężyną stalową. Koń; mijając Trigaud’a, uderzył go łbem, lecz zachwiać go nie zdołał; w tejże chwili Aubin strzelił że swojej fuzyi myśliwskiej i podoficer przewrócił się, a wierzchowiec poniósł go dalej. Tymczasem reszta jeźdźców zbliżyła się tak, że byli już tylko o kilka długości konia oddaleni od Wandejczyków.
Dwie sekundy wystarczyły Aubin’owi do uświadomienia sobie, jakie szanse ocalenia mógł mu dać punkt, w którym się znajdował. Stali na krańcu równiny Bouaimé, o kilka kroków od rozdroża, gdzie, jak na wszystkich rozdrożach wandejskieh, lub bretańskich, wznosił się krzyż. Ten krzyż kamienny, nawpół strzaskany w swojej szerokości, mógł stać się na krótko schronieniem. Tam też postanowił udać się Aubin, i tam podążył, na jego rozkaz, Trigaud.
Ale w chwili, gdy skręcał za obelisk kamienny, kula padła na jedno ramię krzyża, a odbijając się, ugodziła Aubin’a w policzek, co nie przeszkodziło kalece strzałem odpowiedzieć. Na nieszczęście wszakże krew, płynąca z rany Aubin’a, spadła na ręce Trigaud‘a, on zaś, na widok tej krwi, ryknął z wściekłości i rzucił się na żołnierzy, jak dzik na myśliwych. W tejże chwili żołnierze otoczyli Aubin’a i Trigaud’a, dziesięć szabel podniosło się nad ich głowami, dziesięć luf pistoletowych skierowało się ku ich piersi, a żandarm wyciągnął rękę, by pochwycić Aubin’a.
Ale maczuga Trigaud’a opadła, a spotkawszy po drodze nogę żandarma, zdruzgotała ją. Żandarm wydał straszny okrzyk i spadł z konia, który uciekł. W tej samej chwili padło jednocześnie dziesięć strzałów. Trigaud’owi kula utkwiła w piersi, lewa ręka Aubin‘a wisiała bezwładnie, strzaskana w dwóch miejscach. Żebrak nieczuły na ból, wywijał młynka maczugą, która strzaskała jedne szable, a odtrąciła inne.
— Do krzyża! do krzyża! — krzyknął Krótka-Radość. — Tam dobrze będzie umrzeć.
— Tak — odparł głucho Trigaud, a słysząc, że przyjaciel jego mówi o śmierci, konwulsyjnym ruchem opuścił maczugę na głowę strzelca, który padł trupem.
Poczem, wykonywając otrzymany rozkaz, zaczął iść tyłem do krzyża, by własnem ciałem osłonić, o ile możności, towarzysza,
— Do kroćset! — zawołał brygadyer — za dużo czasu, ludzi i prochu tracimy na tych dwóch żebraków!
I, ściągając cugle, dał ostrogę koniowi, który rzucił się na Wandejczyków. Łeb konia uderzył Trigaud’a w pierś tak gwałtownie i nagle, że olbrzym padł na kolana. Jeździec skorzystał z tego upadku i cięciem szabli rozpłatał czaszkę Aubin’owi.
— Rzuć mnie u stóp krzyża i uciekaj, jeśli możesz — rzekł Aubin głosem omdlewającym — bo dla mnie wszystko skończone. — Poczem zaczął się modlić: — Przyjmij duszę moją, o Boże!...
Ale olbrzym go nie słuchał; oszalały z wściekłości, wydawał krzyki ochrypłe, oczy jego ciskały płomienie; poza wykrzywionemi konwulsyjnie ustami błyszczały zęby zaciśnięte, groźne, które mogłyby pójść w zawody z kłami tygrysa. Koń, w skoku swoim, poniósł o kilka kroków dalej jeźdźca, który ugodził w Aubin’a. Trigaud nie mógł go dosięgnąć; zmierzywszy tedy okiem odległość, jaka go od strzelca dzieliła, cisnął weń maczugę, która poleciała świszcząc. Jeździec pochylił się na koniu i uniknął ciosu, ale koń ugodzony został w łeb.
Zwierzę stanęło dęba i runęło na wznak wraz z jeźdźcem.
Trigaud wydał okrzyk radości straszniejszy, niż byłby okrzyk bólu; rzucił się na jeźdźca, schwytał go za nogę, wyciągnął z pod konia i, obróciwszy nim w powietrzu, roztrzaskał mu głowę o jedno z ramion krzyża. Kamień zachwiał się i pochylił, krwią obryzgany.
Okrzyk zgrozy i zemsty podniósł się z grona strzelców; ale, ponieważ ten dowód potężnej siły Trigaud‘ai odjął strzelcom ochotę zbliżenia się do niego, zaczęli nanowo nabijać broń. Przez ten czas Aubin oddawał ostatnie westchnienie, mówiąc głośno:
— Amen!
Wówczas Trigaud, czując, że ukochany pan jego umarł, usiadł na podstawie krzyża, odwiązał rzemień, zdjął z ramion swoich zwłoki Aubin‘a, ułożył je na kolanach i wpatrywał się w martwe oblicze, ocierając rękawem krew, którą było zalane; łzy, pierwsze, jakie przelewała ta istota, obojętna na wszelkie niedole i nędze życia, potoczyły się strumieniem po licach żebraka.
Potężny huk, dwie nowe rany, głuchy odgłos kilku kul, które przedziurawiły trupa, jakiego Trigaud trzymał w objęciach i tulił do serca, wyrwały go z tej martwoty bólu. Powstał, wyprostował się w całej swojej wysokości, strzelcy zaś, mniemając, że rzuci się na nich, zebrali cugle swoich wierzchowców, a śród ich szeregów przebiegło drżenie.
Ale żebrak nawet na nich nie spojrzał; już o nich nie myślał; rozważał tylko, w jaki sposób zapewnić się, że go nie rozłączą po śmierci z przyjacielem, i skierował się w stronę Maine.
Pomimo ran, pomimo krwi, którą ociekało jego ciało i która lała się istnym strumieniem, Trigaud wyprostowany, pewnym krokiem przybył na brzeg rzeki bez przeszkody, gdyż ani jeden żołnierz nie pomyślał nawet o zatrzymaniu go, stanął w miejscu, gdzie wybrzeże wznosiło się nad tonią czarną, której spokój wykazywał jej głębokość, ucałował trupa biednego kaleki, poczem, trzymając go przytulonego do piersi, zebrał ostatnie siły i rzucił się naprzód.
Woda plusnęła z hałasem pod ciężarem olbrzymiej masy, którą pochłaniała, kłębiła się jeszcze długo w miejscu, gdzie znikł Trigaud z towarzyszem, aż wreszcie uspokoiła się stopniowo, zakreślając wielkie koła, które nikły u wybrzeża.
Jeźdźcy nadbiegli w mniemaniu, że żebrak rzucił się do wody, by przepłynąć na brzeg przeciwległy, i z pistoletem w ręku, z muszkietem na ramieniu stali w pogotowiu do strzału, gdyby się ukazał na powierzchni, by zaczerpnąć powietrza.
Ale Trigaud się nie ukazał; dusza jego podążyła za duszą jedynej istoty, jaką kochał na ziemi, a ciała ich spoczęły na łożu z sitowia w głębi Maine.