Wilczyce/Tom IV/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
Na gościńcu.

Tego samego wieczora, kiedy stoczona została bitwa w Chêne, Petit-Pierre, w otoczeniu kilku wodzów legitymistycznych, zmuszony był opuścić młyn Jacquet’a, gdzie powody do trwogi zdarzały się zbyt często. Na drodze, która ciągnęła się w pobliżu, widziano i słyszano z młyna wojsko, prowadzące więźniów.
Mały orszak ruszył w drogę w nocy. Na gościńcu ujrzał z daleka oddział wojska i był zmuszony ukryć się w rowie, zarosłym krzakami, gdzie przebył przeszło godzinę. Cały kraj był taki zapełniony kolumnami latającemi, że tylko, idąc ścieżkami bocznemi, można było uniknąć spotkania z niemi.
Petit-Pierre’a ogarnął wielki niepokój; wszelako pewnością tylko zdradzał cierpienia moralne, jakie go dręczyły; nigdy zaś słowem, albo obejściem. Spod tego życia pełnego niepokojów i trwogi zachował błyski humoru, podobnie jak margrabia Souday, który wraz z Maryą należał do orszaku. Ścigani zbiegowie nie mieli ani jednej nocy spokojnej, a skoro nadchodził dzień, niebezpieczeństwo i zmęczenie budziło się wraz z nimi. Towarzysze Petit-Pierre’a zaczynali się niepokoić, że to życie, z nieustających wzruszeń i ciągłego znużenia złożone, mogłoby odbić się fatalnie na jego zdrowiu; zaczęli tedy rozważać najpewniejsze sposoby ukrycia go przed wszelkiemi poszukiwaniami. Zdania były podzielone: jedni chcieli, żeby udał się do Paryża, gdzie znikłby sród olbrzymiej ludności stolicy; inni mówili o odprowadzeniu go do Nantes, gdzie zapewniono mu schronienie; inni wreszcie radzili, żeby co prędzej wsiadł na pokład statku, uważając, że będzie bezpieczny dopiero wtedy, gdy opuści kraj.
Margrabia Souday należał do tych ostatnich; ale ci, którzy byli zdania przeciwnego, zauważyli słusznie, że nad wybrzeżem ustanowiono bardzo surowy nadzór i w najmniejszym nawet porcie morskim niepodobna jest wsiąść na statek, nie mając paszportu. Petit-Pierre przerwał rozprawy oświadczeniem, że uda się do Nantes, że wejdzie do miasta w biały dzień, przebrany za chłopkę.
Ponieważ przygnębienie Maryi, którą trawił niepokój o siostrę, tęsknota za Michałem, niepewność, gdzie się znajduje, i która bardzo pobladła i wychudła, nie uszło uwagi Petit-Pierre’a, ponieważ przypuszczał, podobnie, jak margrabia, że przyczyną były jedynie trudy życia koczującego, jakie od pewnego czasu prowadziła; ponieważ margrabia musiał w dalszym ciągu prowadzić taki tryb życia, dopóki nie zdołałby znaleźć bezpiecznego schronienia, przeto Petit-Pierre zaproponował panu de Souday, by mu dał córkę do towarzystwa.
Margrabia przyjął propozycyę z wdzięcznością. Marya jednak nie tak łatwo pogodziła się z tą myślą; czyż w mieście dotrą do niej wieści o Bercie i o Michale, których z taką trwogą oczekiwała lada chwila? Wszelako odmowa była niemożliwa i młoda dziewczyna przystała.
Nazajutrz, a była to sobota i dzień jarmarku, Petit-Pierre i Marya około szóstej rano ruszyli w drogę w przebraniu chłopskiem. Naraz, nieopodal Soriniéres, ujrzeli naprzeciwko karczmy przydrożnej dwóch żandarmów, rozmawiających z chłopem, który, jak oni, siedziai na koniu. Petit-Pierre i Marya szli w tej chwili w gronie kilku chłopek, a żandarmi nie zwracali na nie najmniejszej uwagi; wszelako Maryi zdawało się, że ów chłop przyglądał jej się bacznie. Gdy zaś w kilka chwil później odwróciła głowę, zobaczyła, że chłop opuścił żandarmów i jechał kłusem, zbliżając się do wieśniaczek.
— Niech się księżna pani strzeże — szepnęła Marya Petit-Pierre’owi — człowiek, którego nie znam, a który przyglądał mi się bardzo bacznie, jedzie za nami; niech pani oddali się ode mnie i udaje, że mnie nie zna.
— Dobrze; a jeśli cię zaczepi, Maryo?
— Odpowiem mu ostrożnie, niech księżna pani będzie spokojna.
— W razie, gdybyśmy musiały się rozstać, wiesz, gdzie mamy się znów spotkać.
— Wiem; ale baczność! przestańmy rozmawiać.
Marya odłączyła się od towarzyszek i pozostała kilka kroków za niemi. Nie mogła jednak pohamować drgnienia, gdy usłyszała głos chłopa.
— Idziemy tedy do Nantes, śliczna dziewucho? odezwał się, powstrzymując konia obok Maryi i przyglądając jej się ciekawie.
— Jak widzicie — odparła, siląc się na wesołość.
— A no, to wam zrobię propozycyę — rzekł.
— Jaką?
— Wsiadajcie na konia za mną.
— Aha! tylko tyle! jeszcze czego! ładnieby to wyglądało, żeby taka biedna dziewczyna, jak ja, poufaliła się z mężczyzną, który prawie wygląda na pana!
— Tembardziej, że nie jesteście wogóle przyzwyczajeni do poufalenia się z mężczyznami.
— Co chcecie przez to powiedzieć? — spytała Marya, która, zaczynała się niepokoić.
— Chcę powiedzieć, że pani może uchodzić za chłopkę; ale dla mnie jest pani panną Maryą de Souday.
— Jeśli nie macie względem mnie złych zamiarów, dlaczego wymieniacie tak głośno moje nazwisko? — spytała młoda dziewczyna, zatrzymując się. — Skoro jestem w takiem przebraniu, wymaga tego niewątpliwie moje bezpieczeństwo, a te kobiety mogłyby was usłyszeć.
— O! — odparł chłop, mrugając okiem — te kobiety, których pani niby się obawia, wiedzą potrosze, o co chodzi... przynajmniej jedna z nich...
— Ani jedna, ani kilka. Ale, po co zadajecie mi te wszystkie pytania?
— Bo jeśli pani jest istotnie sama, poproszę, żeby pani zatrzymała się ze mną przez kilka chwil; oszczędzi mi pani długiej jazdy; musiałbym jutro przebyć porządny kawał drogi, gdybym pani nie był spotkał; kazano mi pani szukać.
— Kto?
— Ci, którzy panią kochają — odparł, a zniżając głos, dodał: — Panna Berta i pan Michał.
— A więc nie umarł! — zawołała Marya. — Och! mów pan, mów! powiedz, błagam, co się z nimi stało?
Bezgraniczna trwoga, dźwięcząca w tych wyrazach, i malująca się na twarzy młodej dziewczyny, wywołały na usta Courtin’a szatański uśmiech. Umyślnie nie odpowiedział zaraz, żeby przedłużyć udręczenie Maryi.
— O, nie, nie, niech się pani uspokoi — rzekł wreszcie. — Wyleczy się!
— A więc jest raniony! Och, mój Boże, mój Boże! raniony — zawołała Marya, a oczy jej napełniły się łzami.
Courtin nie potrzebował już żadnych objaśnień, widział dosyć.
— Ba! rana nie jest znów taka groźna, do wesela nie będzie ani znaku.
Marya pobladła i drgnęła; te słowa Courtin’a przypomniały jej, że nie zapytała jeszcze o siostrę.
— A Berta? — rzekła — nic mi pan o niej nie mówi. Czy nie chora? nie zraniona?
— Trochę cierpiąca, ale to minie.
— Boże mój, Bożo! — zawołała Marya — cierpią oboje i oboje są pozbawieni opieki.
— O! co to, to nie, bo pielęgnują się wzajemnie. A trzeba widzieć, jak panna Berta, chociaż sama niezdrowa, rozpieszcza pana Michała... Będzie musiał bardzo ją kochać, jeśli nie zechce być niewdzięczny.
Widoczne zmieszanie Maryi nie uszło uwagi Courtin’a, który uśmiechnął się i dodał:
— A czy pani chce, żebym pani powiedział, co zauważyłem?
— Cóż takiego?
— Że pan baron woli blondynki od brunetek.
— Co pan chce przez to powiedzieć? — spytała Marya cała drżąca.
— Jeśli już muszę, to powiem coś, co nie będzie chyba dla pani wielką nowiną: oto, że pan Michał kocha panią, i że, jeśli Berta jest imieniem jego narzeczonej, to Marya jest imieniem wybranej jego serca.
— Myli się pan bardzo w swoich obserwacyach — odparła Marya, siląc się na spokój; baron Michel jest przyszłym mężem mojej siostry i ją tylko kocha.
— Panno Maryo, to niesłusznie, że pani nie ma do mnie zaufania; bo, czy pani wie, kto ja jestem? Courtin, główny dzierżawca pana Michała i, dodać mogę, jego powiernik, a jeśli pani chce...
— Panie Courtin, zobowiązałby mnie pan bardzo — przerwała Marya — gdyby to pan chciał...
— Co takiego?
— Zmienić temat rozmowy.
— Niech i tak będzie; ale niech pani pozwoli, że ponowię propozycyę: przecież pani idzie do Nantes, nieprawda? a więc niech pani wsiądzie na mego konia; to kawał drogi. Ja też jadę do Nantes... a może pani tam ma tylko jaki sprawunek, to ja mogę go załatwić, oszczędzi to pani trudu.
Jakkolwiek Marya nie poczuła sympatyi do Courtin’a, niemniej nie uważała za potrzebne ukrywać celu swej podróży przed tym, który mienił się powiernikiem pana de la Logerie. Jednakże, ponieważ nikt nie powinien był wiedzieć przyczyny tej podróży, przeto uciekła się do kłamstwa.
— Nie, niepodobna — odparła. — Idę do ojca, który jest ukryty w Nantes?
— Ale panna Berta i pan Michał muszą przecież wiedzieć adres pani.
— Nie wiem go jeszcze sama — odparła Marya. — Człowiek, który na mnie czeka przy moście Rousseau, zaprowadzi mnie do domu, gdzie jest mój ojciec. Gdy będziemy już razem, napiszę do siostry. A teraz poproszę, żeby pan nie jechał obok mnie. Wszystko, co może zwrócić na mnie uwagę, trwoży mnie; muszę dogonić wieśniaczki, które wyprzedziły mnie o jakie ćwierć mili; w ich towarzystwie jestem najbezpieczniejsza.
— Ma pani słuszność — odparł Courtin tembardziej, że żandarmi zbliżają się ku nam... ale niech się pani nie boi; zatrzymam ich w poblizkim szynku. A co mam powiedzieć siostrze?
— Że myślę o niej i modlę się o jej szczęście.
— I to wszystko? — spytał.
Młoda dziewczyna zawahała się; spojrzała na dzierżawcę; ale widocznie twarz Courtin’a zdradziła najtajniejsze jego myśli, gdyż Marya spuściła głowę i rzekła tonem stanowczym:
— Tak, wszystko!
Wszelako ta odpowiedź nie zbiła z tropu Courtin’a.
Dzierżawca zatrzymał konia, Marya zaś przyśpieszyła kroku i niebawem dogoniła grono wieśniaczek. Poczem opowiedziała Petit-Piere’owi, który ciągle szedł w tem gronie, swoją rozmowę z Courtin’em, opuszczając, oczywiście, to wszystko, co dotyczyło barona de la Logerie. Petit-Pierre uznał, że rozważniej będzie usunąć się z przed oczu tego człowieka, którego nazwisko budziło w nim niejasne a smutne wspomnienia.
Pozostał tedy w tyle z Maryą, a gdy chłopki znikły na zakręcie drogi, Petit-Pierre z towarzyszką skręcili do lasu, który ciągnął się o sto kroków od gościńca, i z którego, stojąc na skraju w zaroślach, mogli widzieć, co się na drodze dzieje. W kwadrans później ujrzeli Courtin’a, który, stosownie do przyrzeczenia, zatrzymał był żandarmów w szynku, a teraz popędzał konia. Na nieszczęście, wójt z Logerie jechał za daleko od miejsca, gdzie Petit-Pierre i Marya byli ukryci, nie mógł tedy Petit-Pierre poznać, że człowiek, który wtargnął do domu Paskala Picaut’a, a potem poprzecinał popręgi u siodła Michała, był tym samym człowiekiem, który teraz zaczepił na gościńcu Maryę.
Gdy stracili z oczu Courtin’a, Petit-Pierre z towarzyszką ruszyli dalej w drogę do Nantes. Wszelako Marya była zaniepokojona przypuszczeniem, że Courtin, nie odnalazłszy ich na gościńcu, mógłby czekać przy moście Rousseau. Zamiast tedy wejść do miasta przez ten most, wsiadła wraz z Petit-Pierre’m do łodzi, która przewiozła ich na przeciwległe wybrzeże Loary.
Tu wzrok Petit-Pierre’a padł na wielki afisz, na którym widniały wielkiemi literami wydrukowane dwa wyrazy:

STAN OBLĘŻENIA.

Petit-Pierre zbliżył się do tego afisza, ogłaszającego, na mocy postanowienia ministeryalnego, wyłączenie czterech departamentów Wandei z pod prawa, i odczytał spokojnie rozkaz od początku do końca, pomimo próśb Maryi, która nagliła, by udać się co prędzej do domu, gdzie ich oczekiwano. Petit-Pierre zauważył słusznie, że sprawa ta obchodziła go tak blizko, iż powinien zapoznać się z nią dokładnie.
W kilka chwil później dwie wieśniaczki dążyły po ważkich i ciemnych ulicach starego miasta bretońskiego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.