Wilczyce/Tom IV/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
Co się stało z Janem Oullier’em.

Jeśli nieprawdopodobne było, by żołnierze wykryli Jana Oullier’a w kryjówce, jaką mu wytworzyły piły herkulesowe Trigaud’a, to wzamian, skoro ten nieborak i towarzysz jego, Krótka-Radość, nie żyli, stary Wandejczyk zamienił tylko więzienie, do którego wtrącić go mogli błękitni, gdyby wpadł w ich ręce, na wiezienie straszniejsze jeszcze, a śmierć, jaką zadałaby mu ich kula, na śmierć stokroć okropniejszą. Został pogrzebany żywcem, a nie było nadziei, żeby na tem pustkowiu ktokolwiek usłyszał krzyki jego, wzywające pomocy.
O północy, Jan Oullier, widząc, że żebracy nie powracają, zaczął przypuszczać, iż obu zaaresztowano, albo zastrzelono. Polecił tedy duszę Bogu w krótkiej lecz gorącej modlitwie i zabrał się do roboty z równym zapałem, jak śród ruin zamku Pénissiére, pragnąc ocalić życie. Dotychczas siedział skulony, z podbródkiem na kolanach opartym; była to jedyna postawa, jaką w ciasnocie lochu mógł przybrać. Teraz, po długich wysiłkach, zdołał uklęknąć i, opierając się na rękach, usiłował podnieść ramionami ciężki głaz. Ale to, co było dla Trigaud’a dziecinną zabawką, stanowiło dla każdego innego człowieka trudność do przezwyciężenia niemożliwą.
Jan Oullier nie mógł nawet poruszyć olbrzymiego głazu. Obejrzawszy dokładnie jego położenie, postanowił wysiłki swoje skierować w stronę, gdzie żebrak pozostawił między łożyskiem strumyka a kamieniem niewielką szparę, przez którą powietrze przedostawało się do wnętrza. Złamał w szczelinie skały ostrze swego noża, który mu posłużył za dłuto, gdy kolby pistoletu użył jako młotek i przez dwadzieścia cztery godziny, z niezachwianą wytrwałością, pracował nad powiększaniem otworu, pokrzepiając się tylko kiedy niekiedy kilku łykami wódki, którą miał przy sobie w butelce myśliwskiej.
Wreszcie nad wieczorem drugiego dnia zdołał wysunąć głowę przez otwór, jaki wyżłobił, potem ramiona, a w końcu wydobył się cały z lochu. Czas był już wielki siły starego Wandejczyka wyczerpały się zupełnie. Wstał z trudnością i próbował chodzić. Ale zwichnięta noga obrzmiała przerażająco w ciągu trzydziestu sześciu godzin skutkiem niewygodnej pozycyi i strasznej pracy i, zaledwie oparł się na niej, krzyknął przeraźliwie z bólu i padł na ziemię. Wieczór nadchodził; znikąd nie dobiegał najlżejszy odgłos. Jan Oullier, przypuszczając, że ten wieczór, który mrokiem swoim spowijał ziemię, będzie ostatni w jego życiu, polecił duszę Bogu i powlókł się na rękach w stronę, gdzie słońce zaszło, na pagórek, skąd dostrzegał światła samotnych domostw, otaczających równinę. Tam czekało go zbawienie, ale, pomimo wysiłków nadludzkich, dalej powlec się już nie mógł. Od sześćdziesięciu godzin blizko nic nie jadł. Czołgając się, poranił sobie ręce i pierś o krzaki cierniste, o sterczące łodygi ściętego sitowia, a krew, która sączyła się z tych ran, wyczerpywała ostatki jego sił.
Stoczył się w rów przydrożny. Trawiony nieznośnem pragnieniem, wypił trochę wody z kałuży w głębi rowu. W głowie miał pustkę, w uszach szum potężny, jak huk bałwanów morskich, oczy przesłaniała mu coraz gęściejsza mgła, wreszcie utracił zupełnie świadomość tego, co się dokoła niego działo. Odrętwienie to, w którem leżał czas jakiś, zaczynało jednak mijać, zmysły odzyskiwały powoli swoją bystrość i naraz Jan Oullier dosłyszał wyraźny odgłos kroków, a po chwili odczuł głośny oddech psa, który wysunął łeb z krzaków nad rowem. Wandejczyk zwrócił nie głowę, lecz oczy w tę stronę i ujrzał zwyczajnego kundla, który patrzył na niego inteligentnemi, przerażonemi ślepiami.
Po chwili pies cofnął się i zaczął szczekać, a niebawem Jan Oullier dosłyszał szelest spódnic i ujrzał przed sobą chłopkę. Przypadek, a raczej Opatrzność zrządziła, że była to wdowa Picaut. Spostrzegłszy w rowie, nad którym szczekał jej pies, człowieka, pochyliła się i poznała Jana Oullier’a.
W pierwszej chwili mniemała, że nie żyje, ale spostrzegła, że patrzy na nią szeroko rozwartemi oczyma. Postawiła spiesznie na ziemi koszyk, który trzymała w ręku, przyklękła nad rowem, położyła dłoń na sercu starego gajowego, a czując, że bije, podniosła go, zwilżyła mu twarz wodą, wlała kilka jej kropel między zaciśnięte zęby. Wówczas, jak gdyby przez to zetknięcie się z człowiekiem żywym powracał do zetknięcia się z życiem samem, Jan Oullier odczuł, że zsuwa się z niego stopniowo olbrzymi ciężar, który go przygniatał; ciepło wracało do odrętwiałego ciała, a łzy wdzięczności napłynęły pod powieki i stoczyły się po zapadłych policzkach. Stary Wandejczyk pochwycił dłoń wdowy Picaut i, zwilżając ją łzami, poniósł do ust.
— A to co, a to co, Janie Oullier? — spytała Maryanna, sama do głębi wzruszona. — Przecież to całkiem naturalne. Zrobiłabym to samo dla pierwszego lepszego chrześcijanina, a cóż dopiero dla takiego człowieka, jak wy... Ale — dodała przerażona, spostrzegając teraz dopiero, że jest krwią zbroczony — jesteście ranni?
— Nie — odparł słabym głosem Jan Oullier — to tylko zadraśnięcia... Najgorzej, że mam nogę zwichniętą, i że nie jadłem nic od sześćdziesięciu godzin przeszło. Zabijało mnie osłabienie.
— Boże mój, Boże! ależ czekajcie, niosę właśnie obiad dla ludzi, którzy mi rozrzucają siano na łące; zjecie ich zupę.
To mówiąc, wdowa otworzyła koszyk, wydobyła garnuszek i dała kilka łyków ciepłej zupy Janowi, który czuł, że siły mu wracają, w miarę, jak ciepła strawa przedostawała się do żołądka.
— A!... — odetchnął wreszcie głośno.
— A teraz co poczniecie? — spytała wdowa, siadając naprzeciwko niego — bo przecież czerwone spodnie ścigają was, niema gadania.
— Niestety! — odparł Oullier — jestem zupełnie bezsilny wobec mojej biednej nogi. Mój pan z panienkami nie powróci tak prędko do Souday i będzie miał słuszność; pojadą pewnie znów za morze. Niepodobna mi z tą kulawą nogą ukrywać się w lasach. Trzebaby, widzicie — dodał z westchnieniem — dostać się do Jakóba, on dałby mi kąt w jednem ze swoich schronisk i tam mógłbym pozostać, dopóki nie wyzdrowieję.
— Ładna myśl, Janie, szukać szpitala śród tej bandy zbójów, którzy towarzyszą Jakóbowi! dobrzeby was pielęgnowali... A gdzież to ja jestem, zapominacie o mnie? to niepoczciwie, Janie.
— Wy? a czy nie wiecie, jakie to kary czekają tych, którzy dają schronienie szuanom?
— Mój Janie, te przepisy są dla łotrów a nie dla uczciwych ludzi. Niema co gadać. Skoro nie możecie chodzić, przyjadę po was wózkiem, ale dopiero, gdy noc na dobre zapadnie, a jutro pójdę po doktora do Machecoul’u i za trzy dni będziecie latali, jak królik.
— Dziękuję... bądźcie pewni, że nie oddajecie przysługi niewdzięcznikowi.
— Nie robię tego wcale, żeby zdobyć waszą wdzięczność, Janie; spełniam tylko obowiązek uczciwej kobiety.
Powiodła wzrokiem dokoła.
— Czego szukacie? — spytał Jan.
— Pomyślałam, że, gdybyście mogli ukryć się w zaroślach, bylibyście bezpieczniejsi; tutaj, choć was człowiek nie dojrzy, pies może przejść i poczuć was, jak mój. A wojna wprawdzie skończona, ale teraz nadszedł czas denuncyacyi i zemsty.
— A no, trudno, ruszyć się stąd nie zdołam odparł Jan — trzeba ufać Panu Bogu.
Wdowa dała Janowi kromkę Chleba, nacięła liści, które mu podłożyła pod głowę, ponachylała nad mm zarośla i krzaki ostrokrzewu, a upewniwszy się, że go z drogi nikt nie dostrzeże, zaleciła mu cierpliwość i odeszła.
Jan Oullier ułożył się, jak mógł najwygodniej, zaniósł gorące modły dziękczynne do Boga, zjadł chleb, poczem zasnął tym snem ciężkim, który następuje po wielkiem wyczerpaniu. Spoczywał tak przez kilka godzin, gdy nagle obudził go szmer głosów. Noc zapadła już zupełnie, nie taka wszelako ciemna, by Jan nie mógł odróżnić sylwetki dwóch mężczyzn, siedzących na przewróconem drzewie po przeciwnej stronie drogi.
— Dlaczego pan nie śledził jej w dalszym ciągu, skoro ją pan poznał? — zapytał jeden z nich, mówiąc akcentem wybitnie niemieckim. — Może pan być pewien, że ta, której szukamy, była w gronie chłopek razem z Maryą de Souday.
— Ma pan zupełną słuszność — odparł drugi mężczyzna. — bo, gdy spytałem tych kobiet, co stało się z młodą dziewczyną, która szła z niemi, odpowiedziały mi, że pozostała w tyle wraz z towarzyszką. Zostawiłem szkapę w oberży, ukryłem się na krańcu Pirmile i czekałem na nie przez dwie godziny, ale daremnie.
— To niedobrze; bo kto wie, czy zdarzy nam się druga taka pomyślna sposobność.
— Zdarzy się, zdarzy, niech pan będzie spokojny. Mam ja u siebie ogara, który mi jest potrzebny do tego polowania, jak powiedziałby margrabia Souday, albo mój przyjaciel, Jan Oullier, Panie, świeć nad jego duszą. Tymczasem ogar ma chorą łapę przednią, ale jak się łapa zagoi, założę mu stryczek na szyję i naprowadzi on nas na ślad właściwy... moje pięćdziesiąt tysięcy franków już teraz pewne... jakbym je miał w kieszeni... Ale... pst!
— Co takiego?
— Czy pan nic nie słyszy?
— Owszem; ktoś nadjeżdża; słyszę skrzypienie kół.
Obaj mężczyźni wstali jednocześnie, a w blasku księżyca, padającym teraz na nich, Jan Oullier, który nie stracił ani jednego słowa z tego, co mówili z sobą, ujrzał ich twarze. Jeden z nich był mu zupełnie obcy; drugi był to Courtin, którego zresztą stary Wandejczyk poznał już po głosie.
— Ukryjmy się w tych zaroślach, dopóki wóz, czy pojazd nie przejedzie, a potem znów pogadamy, bo mam panu jeszcze masę rzeczy do powiedzenia.
I obaj podeszli do zarośli. Jan Oullier zrozumiał, ze jest zgubiony; ale, nie chcąc być złapany jak zając w legowisku, powstał na kolana i wydobył z za pasa nóż któr,y chociaż ostrza pozbawiony, mógł jeszcze w walce na rękę zrobić swoje. Nie miał innej broni i mniemał, że obaj mężczyźni są bezbronni.
Ale Courtin, który widział mężczyznę podnoszącego się za krzakiem i usłyszał szelest zarośli, cofną się trzy kroki, nie tracąc z oczu cienia, jaki mu się ukazał, podniósł strzelbę, ukrytą pod leżącem drzewem złożył się do strzału i wypalił. Krzyk stłumiony odpowiedział na wybuch.
— Cóżeś pan uczynił? — spytał nieznajomy, któremu sposób Courtin’a wydał się może nadmiernie radykalnym.
— Widzi pan, widzi pan — odparł Courtin blady i cały drżący — ktoś nas szpiegował.
Nieznajomy zbliżył się do krzaka, rozsunął gałęzie.
— Strzeż się pan! strzeż się pan! — rzekł Courtin — jeśli to szuan, a nie jest zabity, nie daruje.
To mówiąc, Courtin, gotów do drugiego strzału, trzymał się z dala.
— Istotnie, to chłop — rzekł nieznajomy zdaje mi się, że nie żyje.
I wziąwszy Jana Oullier’a za rękę, wyciągnął go z rowu. Courtin, widząc, że człowiek jest martwy, jak trup, odważył się zbliżyć.
— Jan Oullier! — krzyknął, poznając Wandejczyka. — Jan Oullier! Dalibóg, nie przypuszczałem nigdy, że kogokolwiek zabiję; ale, na szatana, jeśli już tak stać się miało, lepiej ten, niż kto inny. To się nazywa strzał szczęśliwy! Ten trup wart jest dwieście tysięcy franków. Był to jedyny człowiek, mogący wyrwać mi z rąk ogara, o którym panu wspominałem. Myślałem, że nie żyje; myliłem się. Teraz, skoro jestem już pewien, że umarł, dalej na łowy!
— Tak, tembardziej, że wózek nadjeżdża.
Dwaj mężczyźni rzucili się w zarośla i znikli w ciemnościach, wdowa Picaut zaś, która powracała zabrać Jana Oullier’a, przerażona strzałem, biegnąc, przybywała na widownię sceny opowiedzianej powyżej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.