Wilczyce/Tom IV/Rozdział XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.
W którym Courtin dotyka się nareszcie czubkiem palca pięćdziesięciu tysięcy franków.

Marya przybywszy na schadzkę z Michałem, przyniosła mu wieść radosną: Petit-Pierre nakłonił ją do opuszczenia go i przysłania wzamian Berty, której chciał sam wyjaśnić położenie i naprawić błąd popełniony. Michał, nie posiadając się z radości, postanowił udać się z ukochaną do Banloeuvre, nie zaś do Logerie, ku wielkiej zgryzocie Courtin’a, który na razie, skutkiem tego ch wyjazdu, stracił możność wykrycia schronienia Petit-Pierre’a.
Marya miała wręczyć siostrze bilecik, w którym Petit-Pierre wzywał ją do siebie. Ponieważ jednak, udając się z Michałem do Banloeuvre, nie byłaby mogła oddać bileciku Bercie, przeto baron polecił to Courtin’owi, którego obdarzał niesłabnącem zaufaniem.
Bilecik ten, który Courtin oczywiście przeczytał, zawierał tylko be słowa:
„Przybądź do mnie jak najspieszniej. Hasło znasz.

„Szczerze oddany
PETIT-PIERRE“.

Dzierżawca dowiedział się zatem, tylko, że Petit-Pierre jest w Nantes i że czeka na Bertę; nadto wykrył, że dom, z którego wychodził Michał a potem Marya, a który on naznaczył krzyżem, miał dwa wyjścia. Z jednej strony wychodził na uliczkę bez nazwy, na którą prowadziliśmy już niejednokrotnie czytelnika, z drugiej zaś na ulicę du Marché. Courtin zastanawiał się tedy, czy dom ten jest zamieszkany? kto w nim mieszka? czy przez tego mieszkańca nie możnaby dotrzeć do Petit-Pierre’a. Chcąc mieć odpowiedź na te pytania, powinienby zostać w Nantes; tak też uczynił dzierżawca, choć zrazu zamierzał udać się do Berty, oddać jej bilecik i, szpiegując ją, dojść nareszcie do upragnionego celu.
Nazajutrz rano o godzinie dziesiątej Courtin pukał do tajemniczego domu, wszelako nie od uliczki, do drzwi, które naznaczył, ale od ulicy du Marché. Był to jedyny sposób ostatecznego przekonania się, że przez te obie bramy można było dostać się do jednego i tego samego domu. Gdy ten, którego sprowadził odgłos kołatki, przekonał się, że przybysz jest sam, drzwi się uchyliły.
— Skąd przybywacie? — spytał głos z wewnątrz domu.
— Skądżeby? — odparł Courtin, zaskoczony tem pytaniem.
— Z Touvois.
— Nie oczekujemy nikogo z tamtych stron — odparł człowiek z wewnątrz i pchnął drzwi.
Niełatwo wszelako było je zamknąć. Courtin bowiem uczepił się ich silnie. W tejże chwili przypomniał sobie słowa, jakie wypowiedział Michał do właściciela zajazdu pod „Świtem“, żądając koni dla siebie i Maryi, by udać się do Banloeuvre. Teraz odgadł, że te słowa, których na razie nie zrozumiał, były hasłem.
— Poczekajcie-no, poczekajcie — odezwał się do człowieka, który koniecznie chciał drzwi zamknąć. — Jeśli powiedziałem, że przybywam z Touvois, to dlatego, iż chciałem się przekonać, czy jesteście wtajemniczeni... nie można być zanadto ostrożnym, do dyabła! A więc nie, nie przybywam z Touvois, tylko z południa.
— A idziecie dokąd?
— Dokąd-że mam iść, przybywając z Touvois, jeśli nie do Rośsny?
— Hm! tem lepiej — odpowiedział człowiek z wnętrza, otworzył drzwi i wpuścił Courtin’a, a ten ujrzał przed sobą człowieka, który, rozmawiając z nim, przesuwał paciorki różańca, okręconego dokoła ręki. Człowiek ten, Bretończyk rodem, wprowadził wójta z Logerie do małego pokoiku i, wskazując mu krzesło, rzekł:
— Pan jest zajęty; jak tylko skończy interes z osobą, która jest u niego w gabinecie, wprowadzę was do niego. Siadajcie tymczasem.
Courtin zajechał tedy dalej, niż mniemał. Spodziewał się, że dom jest zamieszkany przez jakiego podrzędnego agenta, od którego będzie mógł, bądź podstępem, bądź przekupstwem wydostać wskazówki, jakich potrzebował. Wobec tego zaś, że człowiek, który mu drzwi otworzył, powiedział iż zaprowadzi go do swego pana, Courtin zrozumiał, że sprawa jest poważna i że należy obmyślić bajkę, by stawić czoło ewentualnościom, mogącym wyniknąć z położenia. Jednocześnie zaniechał wypytywania służącego, którego oblicze ponure i surowe wskazywało jednego z tych zakamieniałych fanatyków, jacy istnieją jeszcze na półwyspie celtyckim.
Courtin usiadł na wskazanem krześle, przy kominku a gdy został sam, zaczął się rozglądać po pokoju. Był to pokoik niewielki, mogący mieć z dwanaście stop kwadratowych, oddzielony od pokoju sąsiedniego przepierzeniem, w którem były drzwi. Meble w pokoiku były skromne, orzechowe, okno miał jedno; wychodziło ono na dziedziniec, a dolne szyby zaopatrzonę były w bardzo gęstą siatkę drucianą, malowaną na zielono, która nie pozwalała widzieć z zewnątrz, kto znajdował się w pokoju.
Courtin nasłuchiwał, czy nie dosłyszy jakich głoóow, ale, prawdopodobnie, przedsięwzięto wszelkie możliwe środki ostrożności, bo, jakkolwiek czcigodny wójt nastawiał ucha, to w stronę drzwi, to w stronę kominka, nie dosłyszał najlżejszego dźwięku. Pochylając się jedna nad tym kominkiem przy podsłuchiwaniu, dostrzegł w ognisku, śród popiołów, niewielki stos zwiniętych papierów, widocznie przygotowanych do spalenia. Te papiery skusiły go: ostrożnie, powoli wyciągał raz po raz rękę powybierał papiery, rozkładał je na kolanie i czytał — ale zawierały tylko notatki nic nie znaczące, składał je tedy napowrót do kominka, gdy naraz na jednej z tych kartek dostrzegł kilka wierszy napisanych charakterem drobnym i wytwornym i przeczytał te wyrazy: „Jeśli będą Pana niepokoili, proszę przybywać niezwłocznie. Nasz przyjaciel polecił mi oznajmić, że w naszem schronieniu jest pokój, którym Pan może rozporządzać“.
Bilecik był podpisany: M. de S. Litery te wskazywały najoczywiściej, że pisała go Marya de Souday. Courtin schował bilecik do kieszeni; przebiegły chłop w jednej chwili odgadł całą korzyść, jaką mogła mu przynieść ta wiadomość. Poczem powrócił do przeglądania reszty papierów, z których wywnioskował, na mocy wysokich rachunków, że właściciel czy też lokator tego domu załatwiał wydatki Petit-Pierre‘a.
W tej chwili rozległ się na korytarzu odgłos rozmowy i kroków. Courtin wstał żywo, zbliżył się do okna i ujrzał przez szyby mężczyznę, którego służący odprowadzał do drzwi; mężczyzna ten trzymał w ręku wielką sakwę pustą, a zanim wyszedł, złożył tę sakwę i wsunąt ją do kieszeni surduta. W chwili, gdy mężczyzna wyprzedził służącego, by wyjść drzwiami ogrodowemi, dzierżawca poznał notaryusza Loriot’a.
— Oho! — mruknął — i ten tutaj! i przynosi im pieniądze! Stanowczo dobre przeczucie przywiodło mnie do tego domu!
I Courtin powrócił na miejsce przed kominkiem, domyślając się, że nadeszła dla niego godzina posłuchania. Jakoż niebawem chłop bretoński wszedł, skinął na niego i wprowadził go do pokoju, w którym Pascal przyjmował Michała pierwszego wieczora. Tym razem Pascal siedział za stołem, zasłanym papierami i Courtin’owi zdawało się, że widzi blask złotych monet pod listami otwartymi, jakby umyślnie rozłożonymi, by to złoto ukryć.
Pan Pascal pochwycił badawcze spojrzenie dzierżawcy i przypisał je uczuciu ciekawego zdumienia, z jakim wieśniacy przyglądają się zawsze monecie złotej i srebrnej. Wszelako nie chciał, żeby ta ciekawość się spotęgowała, i, udając, że szuka czegoś w szufladzie, zarzucił na papiery serwetę zieloną, która okrywała stół i zwieszała się do ziemi. Poczem, zwracając się do przybysza, zapytał ostrym tonem:
— Czego chcecie?
— Spełnić zlecenie — odparł Courtin.
— Kto was przysyła?
— Pan de la Logerie; jestem jego dzierżawcą i powiernikiem.
— Mówcie zatem.
— Ale bo kiedy nie wiem, czy mogę — rzekł Courtin z całą pewnością siebie.
— Jakto?
— Bo to nie do pana przysyła mnie pan de la Logerie.
— A do kogo? — spytał Pascal, marszcząc brwi z niepokojem.
— Do innej osoby, do której pan ma mnie zaprowadzić.
— Nie wiem, co chcecie powiedzieć — odparł Pascal, nie mogąc ukryć zniecierpliwienia wobec takiej nierozwagi Michała.
Courtin, który zauważył jego zakłopotanie, zrozumiał, że posunął się za daleko, jak na początek, ale teraz niebezpiecznie było cofać się.
— Jak się nazywacie? — spytał po chwili Pascal.
— Courtin, do usług.
— Z jakiej parafii jesteście?
— A no, z jakiej-żeby? z Logerie.
Pascal wziął notatnik, przerzucał go przez kilka chwil, poczem skierował na dzierżawcę wzrok badawczy i nieufny.
— Pan de la Logerie dał wam tylko zlecenie ustne dla osoby, do której was przysłał?
— Tak; mam ja tu przy sobie mały liścik, ale to nie dla niej.
— Czy można ten liścik zobaczyć?
— Oczywiście; niema w nim tajemnicy, skoro nie jest zapieczętowany.
Courtin podał Pascalowi bilecik, który mu Michał dał dla Berty, a w którym Petit-Pierre wzywał ją, by przybyła do Nantes.
— Czem się to dzieje, że ten bilecik jest jeszcze w waszych rękach? — spytał Pascal. — Zdaje mi się, że upłynęło już więcej niż dwadzieścia cztery godziny, jak wam go dano.
— Nie można przecież robić wszystkiego naraz. Jak powrócę do domu, oddam ten bilecik, komu należy.
Oczy Pascala, od chwili, w której nie znalazł nazwiska Courtin’a na liście tych, którzy się zameldowali jako rojaliści, nie opuszczały wójta z Logerie; ten zaś udawał idyotyzm, który już raz oddał mu takie usługi na pokładzie statku „Jeune-Charles“.
— Nie mogę wam wskazać nikogo innego — rzekł Pascal — mówcie, co macie do powiedzenia; jeśli zaś nie chcecie, wróćcie do swego pana i powiedzcie mu, żeby przyszedł sam.
— Co to, to nie — odparł Courtin — mój pan skazany jest na śmierć, nie będę więc sprowadzał go do Nantes; bezpieczniejszy jest u nas. Powiem panu zatem wszystko, a pan zrobi, jak będzie uważał; jeśli zaś mój pan nie będzie zadowolony, to mnie złaje; już ja to wolę.
Ten poryw przywiązania pogodził nieco Pascala z dzierżawcą, którego pierwszą odpowiedzią zaniepokoił się niepomału.
— Mówcie zatem, a ręczę wam, że wasz pan łajać was nie będzie.
— Już mówię. A więc pan Michał polecił mi, żebym powiedział panu, a raczej panu Petit-Pierre’owi... bo tak nazywa się osoba, do której mnie wysłał... że wykrył kto kazał statkowi odpłynąć na kilka chwil przed przybyciem Petit-Pierre’a, panny Maryi i pana Michała na miejsce umówione.
— I któż to taki? Niejaki Józef Picaut, który był niedawno chłopcem stajennym pod „Świtem“.
— Istotnie, ten człowiek, którego umieściliśmy tam znikł od wczorajszego ranka! — zawołał Pascal.
— Więc pan mój jeszcze powiedział, żeby się, strzedz tego Picaut’a w mieście i, że on każe go pilnować w Becage i na równinie. To wszystko.
— Dobrze; podziękujcie panu de la Logerie za jego wiadomości. A teraz, skoro je już mam, mogę wam zaświadczyć, że były dla mnie.
— Więcej też nie żądam — odparł Courtin, wstając.
Pascal odprowadził dzierżawcę z wielką uprzejmością aż do drzwi od ulicy. Courtin był zanadto przebiegły, żeby się łudzić co do pobudek tej grzeczności, i nie zdziwił się bynajmniej, gdy, uszedłszy zaledwie ze dwadzieścia kroków, usłyszał, jak małe drzwi domu Pascala otwierały się i zamykały. Courtin nie odwrócił się; ale, pewny, że ktoś go śledzi, szedł powoli, jak człowiek, nie mający żadnego zajęcia, zatrzymując się przed wszystkimi sklepami, czytając wszystkie afisze, unikając starannie wszystkiego, co mogłoby potwierdzić podejrzenia, jakich nie zdołał zniweczyć w umyśle Pascala.
To też służący Bretończyk, który szedł za dzierżawcą aż poza Loarę, widząc, że Courtin idzie prosto przed siebie i, jak człowiek mający sumienie czyste, nie obejrzał się nawet ani razu, niczem nie zdradzał jakiegokolwiek zaniepokojenia — powrócił do swego pana i powiedział mu, że niesłusznie posądził zacnego wieśniaka, który najwidoczniej nie miał żadnych złych zamiarów, tak, że pan Pascal nie tak surowo już obwiniał Michała za to, że obdarzył zaufaniem takiego wiernego sługę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.