Wilczyce/Tom IV/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.
Co się działo w dwóch domach niezamieszkanych.

Kula, którą Courtin posłał, na chybił trafił, w zarośla, przedziurawiła pierś Janowi Qullier’owi i, gdy wdowa Picaut powróciła z wózkiem, zastała, jak mniemała, już tylko trupa. Uczuciem miłosierdzia wiedziona, nie chciała pozostawić zwłok Wandejczyka na pastwę drapieżnych ptaków i zwierząt, chciała, żeby spoczęły w ziemi poświęconej, złożyła je tedy na wózku, by je zawieźć do siebie.
Tylko, zamiast ukryć martwego Jana Oullier’a pod podściółkę, jaką przywiozła dla żywego, ułożyła go na wierzchu i kilku chłopców, których spotkała po drodze, widziało zbroczoną krwią postać starego sługi margrabiego Souday’a. W ten sposób wieść o zgonie Jana Oullier’a rozeszła się po całym kantonie; dobiegła do uszu margrabiego Souday’a i jego córek, zmyliła Courtin‘a, jak zmyliła innych.
Wdowa Picaut przewiozła Jana Oullier’a do domu, w którym mieszkała za życia męża, a który, wkrótce po zgonie biednego Paskala, opuściła, przenosząc się do zajazdu w Saint-Philbert-de-Grand-Lieu, utrzymywanego przez jej matkę. Dom ten stał bliżej Machecoul’u, parafii Jana Oullier’a, i równiny Bouaimé, gdzie go Maryanna znalazła, niż zajazd, w którym, gdyby był żywy, zamierzała go ukryć.
W chwili, gdy wózek przejeżdżał przez dobrze nam znane rozdroże, minął się z mężczyzną, jadącym konno drogą do Machecoul’u. Mężczyzna ten, a był to nasz stary znajomy, pan Roger, lekarz z Légé, zapytał, co zaszło, jednego z chłopaków, którzy, z wytrwałością i ciekawością wiekowi swojemu właściwą, szli za wózkiem, a dowiedziawszy się, że na wózku spoczywał Jan Oullier, doktór towarzyszył mu do mieszkania Picaut’ów. Wdowa ułożyła Jana Oullier’a na tem samem łóżku, na, którem umieściła niegdyś obok Paskala Picaut’a, biednego hrabiego Bonneville’a. Poczem zabrała się do obmycia twarzy Wandejczyka z krwi z kurzem zmieszanej i w tej to chwili spostrzegła lekarza.
— Niestety! panie doktorze — rzekła — nieborakowi już pańska opieka nie potrzebna, a szkoda! Tylu ludzi, którzy nie są go warci, pozostaje na ziemi, że podwójnie trzeba go opłakiwać, bo odszedł przedwcześnie.
Lekarz kazał wdowie opowiedzieć, co wiedziała o śmierci Jana Oullier’a, ale, wobec gromadki wieśniaków, którzy przez ciekawość zebrali się w izbie, Maryanna powiedziała tylko, że, wracając do domu, znalazła zwłoki na drodze. Lekarz zbliżył się bezwiednie niemal do łóżka, wziął nieruchomą rękę Jana Oullier’a i położył mu dłoń na sercu. Zaledwie jednak dłoń ta dotknęła ciała starego Wandejczyka, lekarz drgnął i szepnął wdowie Picaut, która stała około niego:
— Wyprawcie tych wszystkich ludzi.
Ponieważ dobiegała już północ, przeto nie było to rzeczą trudną. Pocztem, gdy zostali sami, doktór rzekł do Maryanny:
— Jan Oullier nie umarł.
— Jakto! nie umarł? — zawołała.
— Nie; a jeśli milczałem wobec tych wszystkich ludzi, to dlatego, że, mojem zdaniem, przedewszystkiem trzeba się upewnić, że nikt nie przeszkodzi wam pielęgnować go; bo wy go pielęgnować będziecie, jestem tego pewien.
— Niechaj Bóg pana wysłucha! — zawołała, Maryanna radośnie. — Jeśli zdołam się przyczynić do jego wyzdrowienia, będę szczęśliwa; nie zapomnę nigdy, że nieboszczyk mój mąż był mu bardzo życzliwy; zawsze pamiętać będę, że owej nocy, kiedy naprowadziłam żołnierzy na zamek Souday, Jan Oullier nie dopuścił, żebym padła od kuli morderców.
I, zamknąwszy starannie okiennice i drzwi swojej chaty, wdowa rozpaliła wielki ogień, zagrzała wody, poczem, gdy doktór sondował ranę, badając, czy który z organów, do życia niezbędnych, nie został naruszony, wyszła i pożegnała kilka stojących jeszcze przede drzwiami kumoszek, udając, że powraca do Saint-Philbert. Wszelako na zakręcie drogi weszła w las, wróciła przez sad i weszła do chaty drzwiami od dziedzińca.
Doktór skończył był właśnie opatrunek, a objawy, że ranny żyje, stawały się coraz wyraźniejsze. Biło nietylko serce, ale bił już i puls, a trzymając dłoń przed ustami, można było wyczuć oddech. Wdowa nie posiadała się z radości.
— Czy pan doktór sądzi, że go ocali? — spytała.
To jest w ręku Boga — odparł lekarz. Ja mogę tylko zapewnić, że żaden z organów głównych nie został naruszony, ale utrata krwi jest olbrzymia, nadto zaś nie zdołałem wydobyć kuli.
— Ale — odważyła się zauważyć Maryanna — słyszałam, że ludzie lata całe mogą żyć zdrowi z kulą w ciele.
— To bardzo możliwe — odparł lekarz. — Ale teraz co z nim zrobicie?
— Miałam zamiar początkowo zawieźć nieboraka do Saint-Philbert i ukryć go tam, dopóki nie umrze, albo nie wyzdrowieje.
— Ale teraz niepodobna — rzekł doktór — każde wstrząśnienie mogłoby dla niego być fatalne. Zresztą w Saint-Philbert, w zajeździe waszej matki, śród nieustającego ruchu, nie zdołalibyście ukryć jego obecności.
— Boże wielki! czy pan przypuszcza, że zaaresztowaliby go w tym stanie?
— Nie wsadziliby go do więzienia, oczywiście, ale przewieźliby go do szpitala, skąd wyszedłby tylko, żeby w lochach czekać na wyrok, skazujący go, jeśli nie na śmierć, to na wieczną hańbę. Jan Oullier jest jednym z tych wodzów wandejskich ukrytych, ale niebezpiecznych przez swój wpływ na lud, a rząd jest dla takich bez litości... Czy nie możecie ukryć go tutaj?
— Tutaj? Owszem, byłby tu może nawet bezpieczniejszy, niż gdzieindziej, bo i moja bratowa wyniosła się stąd z dziećmi po ostatnich wypadkach i wszyscy dokoła wiedzą, że dom jest pusty. Ale kto będzie go pielęgnował?
— Jan Oullier nie jest człowiekiem zniewieeciałym — odparł lekarz — za kilka dni, gdy gorączka się uspokoi, będzie mógł pozostać sam przez cały dzień. Ja zaś przyrzekam wam, że odwiedzę go co noc.
— Dobrze! a ja będę przy nim, ilekroć tylko zdołam, nie budząc podejrzeń.
Maryanna przy pomocy doktora przeniosła rannego do obory, która przylegała do izby; zamknęła starannie drzwi na zasuwę, położyła swój materac na stos słomy, poczem, umówiwszy się z lekarzem na noc następną, rzuciła się na wiązkę słomy obok chorego. Nazajutrz pokazała się w Saint-Philbert, a zapytana, co się stało z Janem Oullier’em, odpowiedziała, że, w obawie, by jej władze nie niepokoiły, odwiozła trupa tam, gdzie go znalazła. Poczem wróciła do domu pod pozorem, że zrobić musi porządek w izbie, a gdy wieczór nadszedł, zamknęła ostentacyjnie drzwi chaty i powróciła do Saint-Philbert, tak, żeby ją wszyscy widzieli.
W nocy powróciła do Jana Oullier’a i tak czuwała nad nim przez trzy dni i trzy noce, zamknięta wraz z nim w oborze, obawiając się najlżejszego szmeru, który mógłby zdradzić jej obecność. Jakkolwiek po upływie tych trzech dni Jan Oullier znajdował się jeszcze w tym stanie odrętwienia, jaki następuje po wielkich wstrząśnieniach fizycznych i obfitym upływie krwi, niemniej lekarz oznajmił Maryannie, że może przez cały dzień być w zajeździe i wracać na stanowisko tylko w nocy.
Rana Jana Oullier’a była taka ciężka, że przez dwa tygodnie był między życiem a śmiercią; kula wtłoczyła w ranę strzępy ubrania, które długo podtrzymywały zapalenie i dopiero, gdy wydzieliły się, dzięki siłom natury, doktór, ku wielkiej radości wdowy Picaut, oznajmił, że ręczy za życie Wandejczyka.
Odtąd wyzdrowienie Jana Oullier’a zbliżało się szybkim krokiem; w miarę jednak, jak wracały mu siły, zaczynał się niepokoić o tych, których kochał, a ponieważ błagał wdowę, żeby dowiedziała się, jaki los spotkał margrabiego, Bertę, Maryę, a nawet Michała, przeto Maryanna zasięgnęła języka u rojalistów, którzy, w przejeździć, zatrzymywali się w oberży jej matki, i niebawem mogła zapewnić Jana Oullier’a, że wszyscy jego przyjaciele żyją i są wolni. Nadto doniosła mu, że margrabia jest w lesie Touvois, Berta i Michał u Courtin’a, a Marya najprawdopodobniej w Nantes.
Ale zaledwie wdowa wymówiła nazwisko dzierżawcy, w obliczu rannego zaszła straszna zmiana; przesunął dłoń po czole, jak gdyby chcąc rozjaśnić myśli, i po raz pierwszy usiadł na łożu. I Maryanna, ku wielkiej swojej trwodze, usłyszała znów zdania, jakie ranny mówił w gorączce, a które brała za halucynacye; usłyszała nazwisko Courtin’a i wyrzuty za zdradę, oskarżenia o podłość i o zabójstwo; słyszała, jak mówił o bajecznych sumach, które miały być zapłatą za zbrodnię. Chory był przytem niesłychanie podniecony i z oczyma roziskrzonemi od gniewu, głosem drżącym ze wzruszenia, błagał wdowę, by poszła po Bertę i przyprowadziła ją do niego.
Maryanna, w mniemaniu, że gorączka powraca, zaniepokoiła się srodze, doktór bowiem zapowiedział, że przyjdzie dopiero za dwa dni. Niemniej przyrzekła choremu, że uczyni wszystko, czego zażądał, i Jan Oullier. uspokoiwszy się nieco, położył się i, wyczerpany doznanemi wrażeniami, zasnął.
Wdowa, siedząc przy nim na wiązce słomy, znużona, uczuła, że sen ją ogarnia, że oczy jej zamykają się mimowoli, gdy nagle usłyszała w dziedzińcu hałas niezwykły. Nastawiła uszu i dobiegł ją odgłos kroków męskich, a niebawem dosłyszała otwierającą się zasuwkę drzwi sąsiednich i głos swego szwagra, wołający: „Tędy! tędy!“
Ten nocny gość, którego Józef Picaut przyjmował w swojej pustej chacie, podniecił wielce ciekawość Maryanny; nie wątpiła, że chodzi o wykonanie jednego z tych zamachów, które szuan uprawiał tradycyjnie, i postanowiła podsłuchać rozmowy. Podniosła tedy zcicha jedną z zapadni, przez które krowy, gdy stały w oborze wysuwały łby i zjadały paszę wprost z podłogi izby, i wsunęła, się przez ten ciasny otwór do tejże izby; poczem weszła zwinnie i bez hałasu na drabinę, na której hrabia Bonneville ugodzony został śmiertelnie kulą, dostała się na strych, wspólny dla obu domów, jak sobie czytelnik przypomina, tu przyłożyła ucho do podłogi nad izbą szwagra i podsłuchiwała. Rozmowa była już rozpoczęta.
— I widziałeś sumę — zapytał głos, który nie był jej zupełnie obcy, a którego jednak poznać nie mogła.
— Jak was widzę — odparł Józef Picaut. — Tamten przyniósł ją w banknotach, ale on domagał się złota.
— A gdzie mają się spotkać?
— W Saint-Philbert, jutro wieczorem. Ale uprzedzam, że z wójtem rozprawię się sam — rzekł Józef Picaut.
— Jesteś wymagający. Ale będziesz go miał. Jednak, zabierzemy się do roboty, przysięgniesz, ze to, coś powiedział, jest prawdą, że to pieniądze rządowe, bo inaczej, widzisz, nie tknąłbym się tego.
— A cóż wy myślicie, że ten jegomość jest taki bogaty, żeby z własnej kieszeni robić podarki podobne takiemu nikczemnemu wieśniakowi? A to przecież tylko zaliczka; słyszałem doskonale, jak to mówił.
— I nie mogłeś skombinować, za co mu tak drogo płacą?
— Nie, ale się domyślam.
— Gadajże więc.
— Zdaje mi się, że, uwalniając ziemię od tych dwóch durniów, położymy jednym strzałem dwa ptaki; załatwimy najpierw sprawę prywatną, a potem oddamy przysługę polityczną. Ale bądźcie spokojni, jutro dowiem się więcej i zawiadomię was.
— Doskonale. A więc gdzie ci twoi ludzie mają się spotkać w Saint-Philbert?
— W zajeździe, ale tam nie pójdziemy, bo to zajazd matki twojej bratowej.
— A więc zaskoczymy ich w polu, ale gdzie? przybędą napewno różnemi drogami.
— Tak, ale odejdą razem. Chcąc powrocie do siebie, wójt będzie szedł drogą z Nantes aż do Tiercet.
— Ukryjmy się zatem na drodze do Nantes, w sitowiu, w pobliżu szosy; to dobra kryjówka, znam ją dobrze.
— Niech i tak będzie; a gdzie się spotkamy? Wyruszę stąd jutro rano, przed świtem — rzekł Jozef.
— Zejdźmy się na Odyńcowem Rozdrożu, w lesie Machecoul — odparł wódz królików.
Stary szuan oddalił się, a w izbie Józefa Picaut’a zapanowała cisza.
Maryanna powróciła do obory, gdzie zastała Jana Oullier’a pogrążonego w śnie głębokim. Czas już był wielki, żeby powróciła do Saint-Philbert. Przygotowała wszystko, czego Wandejczyk mógł potrzebować w ciągu dnia następnego i, jak zwykle, wyszła oknem obory.
Wdowa Picaut, idąc, zapadła w głęboką zadumę. Zdawało jej się, że niebo, pozwalając jej w sposób taki opatrznościowy wykryć tajemnicę nowego przestępstwa Józefa, uznaje nienawiść, jaką od zgonu męża żywiła dla szwagra; mniemała, że, nasycając swoją nienawiść, przyczyni się zarazem do spełnienia zamiarów Opatrzności, gdy przeszkodzi spełnieniu zbrodni, runie i śmierci tych, których uważała za niewinnych. Zaniechała tedy pierwotnego zamiaru zadenuncyowania Jakóba i Józefa, bądź przed władzą, bądź przed tymi, których chcieli zabić i ograbić, i postanowiła być sama pośrednikiem między Opatrznością a ofiarami ukartowanego przestępstwa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.