Wojna światów/Księga I/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna światów |
Wydawca | Nakładem Redakcyi „Gazety Polskiej“ |
Data wyd. | 1899 |
Druk | Druk J. Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Wentz'l |
Tytuł orygin. | The War of the Worlds |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdyby synowie Marsa mieli na celu tylko zniszczenie, to mogli byli już w poniedziałek zniweczyć całą ludność Londynu rozproszoną po jego okolicy. Nigdy jeszcze przedtem podobna masa ludzi nie poruszała się i nie cierpiała razem. Legendowe zastępy Gotów i Hunnów, największe armie, jakie Azya kiedykolwiek wydała, byłyby tylko kroplą w tym potopie. A nie był to marsz zorganizowany, lecz dowolna ciżba, olbrzymia, straszna, bez porządku i celu. Sześć milionów ludzi bezbronnych, bez zapasów żywności, pędzących na oślep. Była to rzeź ludzkości.
Gdyby kto tak wówczas uniósł się balonem i z góry spojrzał na będący w dole krajobraz, to ujrzałby naprzód całą sieć ulic, domów, kościołów, placów, ogrodów — już opustoszałych — rozpostartych na południu nakształt olbrzymiej mapy. W Ealing, Richmond i Wimbledon wydałoby się, że jakieś olbrzymie pióro poplamiło mapę tę atramentem. Stale i ciągle każda czarna plama rosła i rozszerzała się, wyciągając ramiona w tę i ową stronę, to opierając się o jakieś wywyższenie gruntu, to znów natrafiwszy na niespodziewany spadek, przelewając się w dolinę, zupełnie tak, jak kleks atramentu rozlewa się na bibule.
Dalej, po za niebieskiemi wzgórzami, uwijali się błyszczący synowie Marsa, spokojnie i systematycznie rozścielając swoją trującą chmurę, to na ten kawałek kraju, to znów na inny, lub usuwając ją strumieniami pary, gdy dokonała zamierzonego dzieła. Celem ich było nie tyle zniszczenie, ile kompletne rozprzężenie istniejącego porządku i zniweczanie wszelkiego oporu. Każdą napotkaną prochownię wysadzali w powietrze, przecinali druty telegrafów i przerywali tory kolejowe. Obezwładniali ludzkość, lecz nie mieli widocznie zamiaru rozszerzać pola swej działalności, gdyż nie wkraczali w środkową część miasta przez cały ten dzień. Być może, że w Londynie znaczna część osób pozostała przez poniedziałek rano w domu. To pewna, że wiele z nich umarło w domach swych, uduszeni Czarnym Dymem.
Do południa przystań przedstawiała widok ciekawy. Parowce i wszelkiego rodzaju łodzie stały tam znęcone olbrzymiemi sumami ofiarowywanemi przez uciekających. Mówią nawet, że wiele osób, które wpław puściło się ku okrętom, odepchnięto i utopiono. Około pierwszej rzedniejąca resztka czarnej chmury ukazała się pomiędzy arkadami mostu Black‑Friars. Wtedy przystań stała się widownią szalonej walki, a kiedy w godzinę potem jeden z przybyszów z Marsa ukazał się nad wieżą zegarową i szedł z biegiem rzeki, około Limchouse widać już tylko było same szczątki rozbitych łodzi i statków.
O spadnięciu piątego i szóstego cylindra pozostaje mi jeszcze opowiedzieć. Kiedy brat mój czuwał na łące obok śpiących w powoziku kobiet, widział zielonawy błysk spadającego ciała daleko za wzgórzami.
We wtorek mała nasza gromadka, wciąż jeszcze marząca o przedostaniu się za morze, udała się, rojącym się od zbiegów krajem, do Colchester. Wieść o tem, że mieszkańcy Marsa opanowali już teraz cały Londyn, potwierdzała się. Widziano ich w Highgate, a nawet w Neasdon. Lecz brat ujrzał ich dopiero nazajutrz.
Dnia tego rozproszone tłumy odczuwały już potrzebę żywności. W miarę zwiększającego się głodu zapominano o prawie własności. Farmerzy bronić musieli swego bydła, śpichrzów i roślin okopowych z bronią w ręku. Pewna liczba osób, podobnie jak brat, zawracała teraz na wschód, a byli nawet tak odważni, którzy powracali do Londynu po żywność. Byli to wszakże wszystko mieszkańcy północnych przedmieść, którzy znali „Czarny dym“ tylko ze słyszenia. Brat słyszał wtedy, że przedstawiciele rządu zebrali się w znacznej liczbie na naradę w Birmingham i że przygotowywano wielkie ilości materyi wybuchowych, które miały być użyte w automatycznie działających minach. Słyszał również, że Kolej Wewnętrzna zapełniła już braki w personelu służbowym i przywróciła ruch na linii, wysyłając pociągi z St. Albans, aby trochę zmniejszyć panujący tam natłok ludności. W Chipping Ongar rozlepiono wielkie plakaty, ogłaszające, że w miastach północnych znajdują się wielkie zapasy mąki, a w przeciągu dwudziestu czterech godzin rozpocznie się rozdawnictwo chleba pomiędzy zgłodniałych ludzi w okolicy. Wiadomość ta wszakże nie powstrzymała wcale brata od zamiaru ucieczki i cały dzień wszyscy troje śpieszyli ku wschodowi, nie widząc nic z rozdawnictwa chleba ponad daną obietnicę. Nikt inny też faktycznie tego nie widział. Tejże nocy spadła siódma gwiazda w Primrose Hill. Zjawisko to widziała panna Elphinstone, która, na przemian z bratem moim, strzegła w nocy ogólnego bezpieczeństwa.
We środę trzej zbiegowie — po przebytej nocy w polu w niedojrzałej pszenicy — dotarli do Chelmsford, gdzie kilku ludzi, zowiących się Komitetem dostaw publicznych, schwyciło im kuca jako prowizyę i nie dało nic w zamian, tylko przyrzeczenie udziału w ogólnych zeń korzyściach. Tutaj mówiono, że przybysze z Marsa są już w Epping, i że wielka prochownia w Waltham, napróżno usiłując zniszczyć jednego z najeźdźców, sama wyleciała w powietrze.
Na wieżach kościelnych ludzie wyglądali zbliżenia się synów Marsa. Pomimo jednak, że wszyscy troje byli bardzo głodni, brat na szczęście postanowił, nie zatrzymując się, pośpieszać ku wybrzeżu morskiemu. W południe — przeszli przez miasteczko Tillingham, gdzie nie było już nikogo, z wyjątkiem kilku maruderów poszukujących żywności. W pobliżu Tillingham ujrzeli też niebawem morze i wielką liczbę różnych łodzi, statków i okrętów wszelkiego rodzaju.
Kiedy bowiem marynarze nie mogli się już przybliżyć do lądu od strony Tamizy, wtedy podpłynęli na wybrzeże Essex, aby zabierać uciekających. Rozwinęli się tam wielką flotyllą, która, ustawiwszy się w kształt sierpa, sięgała daleko aż do Naze. Bliżej lądu było całe mnóstwo łodzi rybackich angielskich, szkockich, holenderskich i szwedzkich, parowców z Tamizy, jachtów i statków elektrycznych, a po za niemi większe okręty węglowe handlowe, przewozowe i pasażerskie.
Na jakie dwie mile od lądu, kołysał się na falach, dość głęboko w wodę zanurzony, pancernik pod nazwą „Dziecko piorunu!“ Był to jedyny widoczny tu okręt wojenny; dalej dopiero na prawo ponad gładką powierzchnią morza (które, dnia tego było wyjątkowo ciche) unosił się wąż dymu, oznaczający położenie innych statków wojennych, należących do Floty kanału La Manche. Wszystkie one czuwały gotowe do boju przez cały ciąg zdobywczego postępu Marsyjczyków, a jednak nie mogące stawić im oporu.
Na widok morza, p. Elphinstone, pomimo uspokających zapewnień siostry, zupełnie straciła odwagę. Ona nigdy jeszcze nie wyjeżdżała z Anglii. Woli umrzeć niż puszczać się sama w obce kraje i t. d. Biedaczka wyobrażała sobie, że Francuz i goście z Marsa są do siebie bardzo podobni. Przez całe ostatnie dwa dni biedna kobieta stawała się coraz bardziej wystraszoną i przygnębioną. Wciąż tylko chciała wracać do Stamnore. „W Stamnore odnaleźliby George’a!“
Z największą trudnością udało się nakłonić ją do zbliżenia się do zatoki, gdzie niebawem udało się bratu zwrócić na siebie uwagę jakiegoś parowca z Tamizy. Załoga wysłała łódź i po niejakim targu zgodzono się wziąć ich na pokład za cenę trzydziestu sześciu funtów od trojga osób. Parowiec jechać miał do Ostendy.
Około czwartej, zapłaciwszy za przejazd, brat i jego towarzyszki znaleźli się na pokładzie. Była tam żywność, jakkolwiek po nader wygórowanych cenach, tak, że udało im się posilić się nieco.
Na pokładzie było już kilkudziesięciu pasażerów, z których niektórzy wydali cały swój zapas gotówki na opłacenie przejazdu; lecz kapitan wciąż jeszcze zwlekał z podniesieniem kotwicy Blackwater’u, aż do piątej zabierając podróżnych tak, że pokład stawał się już niebezpiecznie natłoczonym. Pozostałby sam zapewne jeszcze i dłużej, gdyby nie odgłos wystrzałów, które dały się słyszeć na południu. Jakby w odpowiedzi na to pancernik na morzu wystrzelił z małego działa i wywiesił cały rząd chorągiewek a strumień dymu wystrzelił z jego kominów.
Niektórzy z pasażerów utrzymywali, że strzały te pochodzą z Shoeburgness, aż stały się coraz głośniejszemi. Jednocześnie na południowym wschodzie ukazały się maszty i górne części trzech pancerników, spowite w chmury dymu. Uwagę brata wszakże szybko odwróciło dalekie strzelanie w stronie południowej i zdawało mu się, że widzi kolumnę dymu, unoszącą się nad daleką szarą mgłą.
Mały parowiec posunął się już znacznie ku wschodniemu ramieniu półksiężyca okrętów, a nizkie wybrzeże Essex stawało się coraz niewyraźniejszem, kiedy ukazał się jeden z Marsyjczyków. Z początku mały i niedostrzegalny posuwał się coraz wyraźniej od strony Foulness. Na ten widok kapitan zaczął kląć na całe gardło, zły na siebie za swą opieszałość, a koła parowca zdały się przejęte jego strachem. Wszystko co żyło na statku stało przy bulwarku lub na krzesłach i wytężało wzrok ku tej dziwnej postaci, wyższej niż drzewa i wieże i posuwającej się niby leniwa parodya chodu ludzkiego.
Był to pierwszy mieszkaniec Marsa, którego brat mój widział. Stał więc raczej zdumiony niż wystraszony, przypatrując się temu Tytanowi, który śmiało szedł w wodę pomiędzy okręty. Potem dalej za Crouch ujrzano drugiego, potem trzeciego. Wszyscy kierowali się ku morzu, jak gdyby mieli zamiar przeciąć ucieczkę wielu okrętom zebranym pomiędzy Foulness a Naze. Pomimo gorączkowego działania swych machin i kipiącej piany, którą koła jego rozrzucały na wsze strony, mały parowiec nasz nadzwyczaj wolno odsuwał się od złowrogiego niebezpieczeństwa.
Patrząc na północny zachód brat zauważył już wzrastający coraz bardziej niepokój pomiędzy stojącymi w półkole okrętami. Jeden wymijał drugiego, słychać było gwizdania i strumienie wyrzucanej pary, rozwijano żagle, szalupy uwijały się tu i owdzie.
Był tak zajęty tym widokiem i zbliżającem się na lewo niebezpieczeństwem, że nie zważał na nic innego. Wtem, gwałtowny obrót parowca, który się nagle wykręcił, aby uniknąć najechania, zrzucił go z krzesła na podłogę. Dały się słyszeć okrzyki, posuwanie nogami i wołania radosne, na które nieśmiało odpowiadano; potem znów parowiec zakołysał się, a on potoczył się po pokładzie.
Podniósł się czemprędzej i ujrzał przed sobą olbrzymie żelazne kształty prujące wodę nakształt pługa i rozrzucające ją na prawo i lewo wielkiemi bałwanami, które podchodziły pod parowiec i to podnosiły go w górę to zrzucały w dół, jak bezsilną łupinę.
Deszcz piany oślepił brata na chwilę, a gdy oczy znowu otworzył, widział, że potwór ominął ich i śpieszył ku lądowi. Wielkie żelazne okute boki wznosiły się wysoko ponad wodę nad niemi, zaś dwa kominy wyrzucały wciąż w powietrze dym pomieszany z iskrami. Był to torpedowiec „Dziecko piorunu“, który całą siłą pędził na ratunek zagrożonych okrętów.
Trzymając się silnie na nogach na kołyszącym się pokładzie i trzymając za bulwark, brat widział starcie tego Lewiatana z trzema Marsyjczykami, którzy teraz posunęli się tak daleko w morze, iż trójnogi, stanowiące ich podstawę, były prawie zupełnie ukryte w wodzie. Tak zanurzeni i widziani zdaleka, wydawali się daleko mniej groźni, niż wielkie żelazne cielsko, po za którem nasz mały parowiec tak bezsilnie się rzucał na wsze strony. Zdawało się, że przypatrują się temu nowemu przeciwnikowi ze zdziwieniem. Dla ich umysłu pancernik był zapewne również olbrzymem takim, jak oni dla nas.
„Dziecko piorunu“ nie strzelał wcale, lecz tylko pędził ku nim całą siłą i temu zapewne zawdzięczał to, iż mógł podsunąć się tak blizko nich. Jedna bomba, a byliby go natychmiast wysłali na dno morza swoim „Gorącym promieniem“.
Pancernik posuwał się tak szybko, że w minutę był już na połowie drogi pomiędzy naszym parowcem a Marsyjczykami, rysując się jak zmniejszające się wciąż czarne ciało na tle horyzontalnego wybrzeża.
Wtem nagle jeden z przybyszów Marsowych zniżył swą metalową rurę i wyrzucił w stronę pancernika lejek czarnego gazu. Trafił go w lewy bok i stoczył się czarnym strumieniem do morza, rozściełając po niem swym czarnym dymem, z pośród którego torpedowiec wysunął się nietknięty. Nam patrzącym z pokładu parowca, położonego bliżej powierzchni wody i mającym blask słońca w oczy, zdawało się, iż on już jest pomiędzy nieprzyjaciółmi.
Widziano ich dziwne postacie rozstępujące się, wychodzące ponad wodę i cofające się ku lądowi, podczas kiedy jeden z nich podniósł w górę kamerę z „Gorącym promieniem“. Trzymał ją pochyloną ku wodzie, poczem chmura pary powstała i przeszła zapewne żelazne boki pancernika, jak rozpalone żelazo papier przecina.
Przez unoszącą się parę widać było błysk płomienia; poczem Marsyjczyk zachwiał się, zatoczył i niebawem upadł, a wielki słup wody i pary uniósł się wysoko w powietrze. Działa „Dziecka piorunu“ grzmiały wśród dymu jedno po drugiem, jeden strzał plusnął w wodę niedaleko od naszego parowca, odbił się w stronę rojących się na północ okrętów i roztrzaskał jakiś mały statek na drzazgi.
Nikt jednak nie zwrócił na to uwagi. Na widok upadającego wroga, kapitan, stojący na pomoście, zawył z radości, a wszyscy pasażerowie wydawali razem radosne okrzyki. Potem krzyknęli znowu, bo z białej chmury dymu i pary wynurzyło się coś długiego i czarnego; ze środkowej części tego przedmiotu buchały płomienie, a wszystkiemi wentylatorami i kominami ogień się dobywał.
„Dziecko piorunu“ żyło jeszcze; ster widocznie był nietknięty i machiny działały prawidłowo. Kierował się prosto na drugiego Marsyjczyka i był na jakie sto kroków od niego, kiedy zastosowano „Gorący promień“. Wtedy z gwałtownym hukiem i oślepiającym błyskiem jego pokłady, kominy wyleciały w powietrze. Marsowy przybysz zachwiał się od gwałtowności wybuchu, a w chwilę potem palący się rozbitek, wciąż jeszcze pchany własnym rozpędem, uderzył weń i zgniótł jak tekturową zabawkę. Brat krzyknął pomimo woli, a słup gotującej się pary znów zakrył wszystko na chwilę.
— Już dwóch! — ryczał kapitan.
Wszyscy wydawali okrzyki radości, które przechodziły z jednego okrętu na drugi.
Para przez czas pewien zakrywała trzeciego Marsyjczyka, a tymczasem parowiec nasz odsuwał się na morze coraz dalej od pola bitwy. Kiedy zaś wreszcie para i dym opadł trochę, nie widać już było ani pancernika ani trzeciego Marsyjczyka; lecz inne pancerniki zbliżyły się teraz dużo więcej i stały znacznie bliżej lądu niż nasz parowiec.
Cała flota uciekających rozpierzchła się na północny wschód, a kilka łodzi krążyło jeszcze pomiędzy pancernikami a parowcem. Po niejakimś czasie, zanim dosięgły opadającej chmury dymu, okręty wojenne skierowały się ku północy, potem nagle zawróciły i pogrążyły w coraz gęstszym zmroku wieczornym na południu. Wybrzeże bladło powoli, aż wreszcie zupełnie znikło wśród nizko ścielących się obłoków i chmur, które zebrały się wokoło zachodzącego słońca.
Wtem ze złotego blasku zachodu dał się słyszeć huk dział i widać było poruszające się czarne kształty. Wszyscy pośpieszyli do baryery i wpatrywali się w oślepiające ognisko zachodu; lecz nie można było nic wyraźnie odróżnić. Masa dymu podniosła się zwolna, przysłaniając tarczę słoneczną, a parowiec drżał na falach, odsuwając się coraz dalej wśród nieskończenie długiego oczekiwania.
Słońce zapadło w szare chmury, niebo zarumieniło się i pociemniało, a gwiazda wieczorna zadrgała na widnokręgu. Zmrok był już gęsty, kiedy kapitan zawołał, wskazując na coś w oddali. Brat wytężył wzrok. Coś strzeliło w górę, zakreśliło łuk w powietrzu i szybko upadło w jasnej stronie nieba, coś płaskiego i bardzo dużego, co zakreśliwszy ów łuk w powietrzu, znikło w ciemnościach zapadającej nocy, a spadając rozsiewało coraz większe ciemności.