Wrażenia z Ameryki/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wrażenia z Ameryki |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wczesnym rankiem pięknego jesiennego dnia wyruszyliśmy z naszego poselstwa w Washingtonie dwoma samochodami na wojskowe lotnisko. Leży ono za miastem nad rzeką Potomak i droga doń prowadzi dość zawiła, tak, że na dojezdnem troszeczkę zbłądziliśmy: wjechaliśmy nie w ten koniec olbrzymiego pola, gdzie oczekiwał nas wielki wojenny, dwupłatowiec: „Sikorski, A. 8286“. Błąd naprawiliśmy łatwo i wkrótce przyłączyliśmy się do posła Stetsona i francuskiego morskiego attache, mr. Sable’a, już oczekujących nas przed olbrzymim samolotem, ledwie co wytoczonym z pobliskiego garażu. Piękny „ptak“, wsparty na ogonie, dumnie wznosił ku niebu swe dwa potężne silniki podobne do dwóch wielkich mitraljez. Jego błyszczące „propelery“ jeszcze spały spokojnie zawieszone wpoprzek tarczy silnikowych, choć już przy maszynach uwijali się zaszyci w zatłuszczone „overdressy“ mechanicy.
Samolot był „amfibją“ — miał podwozia, w kształcie łodzi na kółkach.
Wybrano ten rodzaj aparatu, choć był cięższy, dlatego, że mogła nam przytrafić się konieczność opuszczenia na wodę. Część drogi przebiegała nad oceanem Atlantyckim oraz, co gorzej, okolice Savannah były jeszcze podobno zalane powodzią. Ta właśnie okoliczność zmusiła całe dyplomatyczne przedstawicielstwo, nie wyłączając ministra Stetsona, zastępcy prezydenta Hoovera, do udania się na uroczystość K. Pułaskiego drogą powietrzną.
Już parę dni przedtem doniesiono, że wylew zepsuł tory kolejowe, że uszkodził tu i ówdzie mosty. W oczekiwaniu ich naprawy opóźniono czas odjazdu; był 9 października, a uroczystości miały rozpocząć się 11-go; od Savannah oddzielało nas 1000 kilometrów, trzeba się było śpieszyć.
Zawarczały nareszcie śmigła. Samolot obstąpiła gromada „spychaczy“, należało żegnać się z pozostającymi i wsiadać. Pierwszy wszedł na strome schodki żelazne nasz poseł Filipowicz, za nim monsieur Sable, poczem mr. Stetson, sekretarz naszego poselstwa p. Podoski i ja. Pięć osób — było więc w kajucie dość luźno, gdyż miała miejsc sześć.
Zawarczały jeszcze mocniej niewidzialne już od szybkiego obrotu śmigła, z pod kół wyjęto drewniane podstawki, aparat potoczył się po porośniętem trawą polu. Zataczamy ogromne koło. Aparat podskakuje coraz mocniej... Ee, doprawdy — to o wiele gładziej idzie na naszem Mokotowskiem polu!... Jesteśmy już na peryferjach lotniska, mijamy jakieś skromne drewniane budowle, podobne do naszych garaży... Nawracamy przeciw wiatrowi. W tem: stop!... Aparat stanął, nawet ogon jego uniósł się cokolwiek ku górze... Pilot niespokojnie wygląda na jedną stronę, jego pomocnik na drugą... Silniki już nie ryczą ale wyją poprostu... Płatowiec drży jak w febrze, ale stoi... Piloci jeszcze raz wyglądają...
— Niema rady!... Trzeba wyłazić!...
Minister Stetson jest widocznie rozgniewany, wychodzi pierwszy, za nim my gęsiego... „Spychacze“ już biegną ku nam z oddala. Przednie koła „amfibji“ utknęły w jakiejś dziurze pełnej czarnego błota.
— Padały duże deszcze! — tłumaczy się pilot.
Odchodzimy na stronę, aby nie przeszkadzać manewrom samolotu.
Wkrótce wytoczono go na równe suche miejsce, zwrócone przeciw wiatrowi. Śmigi puszczono w ruch, pilot zaprasza nas uprzejmie do zajęcia zpowrotem miejsc. Wtem dzieje się rzecz jaką obserwowałem tylko w pustyniach Środkowej Azji oraz w Ameryce. Mała, czarna chmurka przysłania słońce i lekki wiatr w mgnieniu oka zamienia się we wściekłą wichurę... Nagłe jej uderzenie odrzuca nas w tył... Poły naszych palt, szaliki i kapelusze fruwają... Z głębi pola lecą ku nam liście, piasek, kamienie i samo pole dygocące we mgle i kurzu, zda się gotowe za chwilę zerwać się i ulecieć w przestworze wraz z rozwichrzonemi w przerażeniu drzewami, wraz z garażami, wraz z samolotem i uczepionymi doń kurczowo ludźmi...
Ale wszystko to trwa mgnienie oka. Czarny obłoczek przepływa, słońce znów świeci jasno i wesoło, ziemia uspokaja się, orkan zamienia w wietrzyk...
Rozbawieni przygodą siadamy ze śmiechem do aeroplanu. Śmigła poruszają się coraz szybciej. Silniki zaczynają ryczeć jak para spuszczonych ze smyczy lwów... Płatowiec biegnie czas jakiś po polu, poczem lekko odrywa się od lotniska i płynie w powietrzu... Dziwne uczucie ogarnia człowieka, gdy po raz pierwszy porzuca ziemię, jest w nim trochę niepokoju, lecz o wiele więcej jakiejś beztroskiej, dumnej wesołości... Nic go nie wiąże, szybuje wolny jak ptak w niedostępnych dlań dotychczas dziedzinach...
Okrążyliśmy miasto, przelecieliśmy nad szeroko rozlaną rzeką i zawróciliśmy wprost na południe, mając po lewej stronie słońce.
Lecimy niewysoko, najwyżej 300 — 400 metrów nad ziemią. Na zachodzie ogranicza horyzont łańcuch zamglonych wzgórz, ale na wschodzie i przed nami otwiera się olbrzymia jasno-brunatna płaszczyzna, pocętkowana równomiernie ciemnemi plamami lasów i podlasków jak skóra pantery. Poprzez przejrzystą błękitną toń pogodnego dnia, widać wszystko pod nami do najdrobniejszego szczegółu. Oto po wąziutkich szynach pełznie maluchny pociąg, ciągniony przez zabawną lokomotywę, wyrzucającą kłębuszki białego dymu i pary. Oto toczy się po nikłej tasiemce drogi drobniuchny żuczek samochodu... Muchy parochodów uwijają się po srebrnych żyłach rzek, przecinających płaszczyznę. Szare kubiki farm tkwią wśród ogrodów i pól, to jasno zielonych od runi wzeszłych już ozimin, to brunatnych i lśniących od świeżo zoranych skib, to wreszcie żółtych od ściernisk...
Na tych ostatnich rozpoznajemy bez trudu kupki schnącej jeszcze kukurydzy. Dostrzegamy nawet mrówcze postacie pracujących ludzi, stada bydła, gromady owiec podobnych do drobniuchnych kłębuszków waty... Mijamy większe miasta fabryczne pokryte szarą chmurą własnych oddechów...
Tych miast początkowo jest dużo, ale w miarę posuwania się na południe liczba ich maleje, cętki lasów i uprawnych pól rozkładają się jeszcze bardziej miarowo...
Nie wiem dla jakich powodów płatowiec nasz wzleciał wyżej na jakieś 1000 metrów i mknie równo i wspaniale wśród złotych promieni słońca... Między nami a ziemią przepływają małe srebrzysto-szare obłoczki i ćmią na chwilę drobny, czarny cień naszego statku, wlokący się za nami po mijanej płaszczyźnie...
Obserwując ten cień poznaję dopiero, że ta płaszczyzna nie jest tak równą, jak się na pierwszy rzut oka wydaje, że jest sfalowana, pocięta jarami i wpadlinami.
Badamy uważnie mapę naszej drogi, dostarczoną nam uprzejmie przez pilotów — jedzie ich dwóch. Wzamian częstujemy ich przekąskami i owocami, zabranemi przewidująco na drogę przez naszego miłego posła... Bardzo się przydały, gdyż na tych wyżynach, w powietrzu pozbawionem wszelkich mikrobów, wdali od jakichkolwiek jadłodajni, przekorny głód dokucza ze szczególną siłą... Właśnie zajadaliśmy z wielkim zapałem bułki z szynką, gdy para orłów zwabiona gdzieś zdala widokiem naszego aparatu okrążyła nas parękroć, dziwując się zapewne niezwykłemu pobratymcowi... Rychło jednak płatowiec zostawił ich w tyle. — Lecimy z szybkością 150 kilometrów na godzinę.
Nie zdążymy jednak przed nocą dostać się do Savannah, tembardziej, że musimy po drodze brać benzynę. Niebardzo nam się to podobało, ale wyjazd opóźniony czekaniem na jakieś papiery w Washingtonie a następnie przygoda podczas odlotu, wpłynęły na termin odjazdu.
Zresztą pilot nie mówi stanowczo „nie“, wypowiada jeno wątpliwości, gdyż wiatr zmienił niepomyślnie kierunek. Benzynę mamy brać na lotnisku fortu Bragg, części poligonu stacjonowanej tam ciężkiej artylerji. Znaleźliśmy się tam o godzinie 4-ej po południu.
Lotnisko obszerne, piaskowate, ale garaży wcale nie było; a budynki stacyjne tak małe i skromne, że o przenocowaniu w nich mowy być nie mogło. Zresztą natychmiast prawie po naszem wylądowaniu, przyjechał autem major z drugim oficerem i zaprosił nas w imieniu generała do kasyna na kolację i nocleg, pilot bowiem otrzymał wskazówki ze stacji meteorologicznej, aby dalej nie leciał, gdyż w nocy spodziewają się nad Oceanem mgły.
Ponieważ był jeszcze dzień i do kolacji zostało parę godzin, postanowiliśmy zwiedzić pobliskie miasteczko o dziwnej nazwie „Fayettville“.
— Pewnie było dawniej „Lafayette“, lecz że to czysto murzyńskie miasteczko, więc straciło „la“ — objaśniał nam major. — Oni przypuszczali, że to jest „article“!
Byliśmy bardzo ciekawi tego egzotycznego miasta i zostaliśmy zawiedzeni. Miasto, jak miasto, niczem nie różniło się od tysiąca prowincjonalnych amerykańskich miasteczek. Ulice szerokie, czyste, dobrze wybrukowane, domy porządne, w tym samym niezgrabno-nudnym amerykańskim stylu. Wszędzie wodociągi, elektryczność, samochody...
„Drapacze nieba“ tu jeszcze nie dotarły, zato pokazywano nam z dumą jakiś nieduży budyneczek z czerwonej cegły jako zabytek „odległej starożytności“, — hale targowe z XVIII wieku.
Na ulicach istotnie sami murzyni — czarni lub czarniawi, — metysi; ale ubrani często bardzo elegancko i zachowujący się z wytworną grzecznością. Podział na klasy ten sam co wśród białych: w tłumie przechodniów obok prawdziwych „ladies“ i „gentlemen’ów“ zwykli robotnicy i przekupnie w zwykłych, jeno bardziej południowych ubraniach. Gołych nie widziałem nawet wśród dzieci.
Zwrócono na nas natychmiast uwagę i gromadki gapiów w przyzwoitej odległości śledziły za nami. Kiedy wszedłem do sklepu kupić pocztówkę i napisać list, gromadka dzieci wypełniła drzwi.
— Z jakiego kraju będziecie? — spytał mię czarny sprzedawca...
— Z Polski…
— Poland... Poland... Gdzie to jest?... — mruczał zakłopotany.
Użyłem wyjaśnienia, które już wypróbowałem kilkakroć w innych miejscach Ameryki; a nawet we Francji i Anglji.
— Jestem z kraju, gdzie Piłsudski...
— Okay!... Piłsusski... Warsaw!... Bardzo zimno... Wiele lód... Biała niedźwiedź!... — ucieszył się kupiec, zwracając do słuchaczy...
— Wiele lod... Biała niedźwiedź — powtórzyli chórem.
— Biała niedźwiedź... niezupełnie!... Trochę dalej — odpowiedziałem.
Wywołało to ogromną radość.
— Biała niedźwiedź niezupełnie!... Trochę dalej! — powtarzano ze śmiechem i bardzo przyjaźnie, nawet przyjacielsko odprowadzono „białego niedźwiedzia“ aż na ulicę, gdzie już czekali na mnie towarzysze podróży...
Zjedliśmy kolację i spędzili wieczór bardzo mile w kasynie w gronie oficerów amerykańskich. — Generał opowiadał ciekawe rzeczy z wojny i życia wojskowego, zatrąciliśmy nawet zlekka o politykę, lecz musieliśmy śpieszyć się do wypoczynku, gdyż aby trafić na południowe uroczystości w Savannah powinniśmy byli wyruszyć o świcie.
Ledwie rozedniało, już byliśmy na nogach; wypiliśmy pośpiesznie gorącą kawę, pożegnaliśmy się z uprzejmymi gospodarzami i w dwóch autach pomknęliśmy na lotnisko.
Aparat już był gotów, już warczał. Niedaleko stał mały samolot prywatny, którym w nocy przyleciał jakiś amator z żoną... Oglądaliśmy się wzajem z wielką ciekawością.
Za chwilę już bujaliśmy ponad porannemi mgłami lotniska, różowemi od zorzy...
Ta sama płaszczyzna pocętkowana plamami pól, łąk i lasów, przecięta srebrnemi żyłami rzek, ten sam daleki zamglony widnokrąg, gdzie chmury mieszały się z wypukłościami ziemi....
Z mijanych miast zwróciliśmy uwagę wczoraj na Richmond, gdzie, jak to powiedział nam minister Stetson, miały być najwcześniejsze kolonje polskie, bo już w XVII wieku. Drugiem miastem był mijany dzisiaj Charleston, duże miasto na czarnym cyplu ziemi, otoczonym dookoła szafirowemi falami Atlantyku. Tu skonał z gangreny i upływu krwi Kazimierz Pułaski.
Błyszczący olśniewającym blaskiem Atlantyk wynurzył się prawie nagle z boku i już nie opuszczaliśmy jego brzegu, a nawet miejscami przelatywaliśmy nad jego wzburzonemi zatokami... Zresztą trudno tu było rozróżnić, gdzie kończy się ziemia, gdzie zaczyna woda... Błyszczała ona w obie strony, aż po kres horyzontu. Zalane były nietylko pola, łąki, lasy, ale i drogi, domy, miasta... Przelatywaliśmy nad zburzonemi mostami i nad małemi wysepkami suszy, gdzie pod gołem niebem obozowali skupieni mieszkańcy wraz ze swemi stadami i dobytkiem, jak w czasach potopu...
Olbrzymia powódź zdawało się że połączyła wszystkie rzeki Północnej i Południowej Karoliny, że sięga do matki rzek, do wspaniałej Missisipi...
Przy przelotach nad Oceanem zrozumiałem, jak bajecznego pomocnika w samolotach zyskał marynarz, geograf i wywiadowca... Przecież z płatowca widać doskonale najmniejszą mieliznę, kamień, rafę głęboko pod wodą, przecież przed aparatem fotograficznym lotnika nie ukryje się nic na ziemi... Widok ziemi i morza z samolotu jest tak inny, tak niesamowity, że trzeba się do niego dobrze przyzwyczaić, aby piękności jego uchwycić i ocenić...
Do Savannah przybyliśmy w sam czas; z samolotu wprost do samochodu, z samochodu na mównicę przed biało-czarny tłum.
Miasto Savannah jest już miastem południowem, rosną tam palmy i oleandry w gruncie; uprawiana jest bawełna i trzcina cukrowa.
Uroczystości były wspaniałe: dużo muzyki, dużo przemówień, kwiatów, wieńców, pochodów, defilad...
Delegacja polska wyjechała na kanonierce „Pułaski“ na pełne morze, aby rzucić czerwono-biały wieniec w te fale, na których przed 150 laty ociekając krwią umierał na francuskim wojennym okręcie nasz bohaterski ziomek. Trzy krążowniki amerykańskie towarzyszyły nam, wioząc dostojników francuskich i amerykańskich.
Wieczorem miasto iluminowane; przy dźwiękach wojskowej muzyki obywatele tańczyli na ulicach do późnej nocy południowym obyczajem...
Nazajutrz wróciliśmy do Washingtonu w jednym dniu. Z początku wiatr z Atlantyku rzucał naszym aparatem, jak burza małą żaglówką, ale z połowy drogi wiatr ucichł i zdążyliśmy dolecieć do kresu przed nocą.
Jeszcze dzień był w górze, jeszcze nasz aparat niósł na sobie purpurowy blask zachodu, ale miasto w dole już płonęło tysiącami ogni i to było śliczne...