Wrażenia z Ameryki/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Wrażenia z Ameryki | |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ | |
Data wyd. | 1931 | |
Druk | Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“ | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
OPŁATA POCZTOWA RYCZAŁTEM
Nr. 154. Nr. 154
BIBLJOTECZKA
HISTORYCZNO-GEOGRAFICZNA
CYKL „POLACY NA SZLAKACH ŚWIATA“
WACŁAW SIEROSZEWSKI
WRAŻENIA Z AMERYKI
T-WO WYD. „RÓJ“ S. Z O. O.
WARSZAWA, KREDYTOWA 1. P. K. O. Nr. 9880
Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska”, Warszawa.
|
Wyruszamy z Warszawy do Paryża pośpiesznym pociągiem bezpośredniej komunikacji z Głównego dworca o 9 min. 50.
Wagony sypialne oraz wagony I-ej i II-ej klasy gęsto zapchane jakimiś jegomościami o zażywnych ciałach i wschodnich rysach. Dźwięki azjatyckiej mowy gardłowej przeplatają słowa rosyjskie, angielskie, francuskie. Jedzie również garść Polaków. Wśród nich nas dwóch, delegatów na amerykańskie uroczystości 150-ej rocznicy zgonu generała Kazimierza Pułaskiego: pan Kazimierz Pułaski, b. minister, obecnie bibljotekarz i opiekun Muzeum Mickiewicza w Paryżu, stryjeczny prawnuk bohatera poległego pod Savannach i ja. Reszta delegacji już wyjechała wcześniej, a prof. R. Dyboski wyjeżdża za parę dni. Mamy się stawić 25-go września W Cherbourgu na „Majestic“.
Prócz wagonów uprzywilejowanych, wiezie pociąg również wagony mniej uprzywilejowane III-ej klasy, oraz II-ej, ale jakieś... gorsze. Wszystkie są przepełnione przepełnione. Jadą kobiety, dzieci, nawet niemowlęta karmione piersią. Pełno waliz, tłumoków, imbryków, koszyczków... Trudno przejść... Wśród bagaży i ludzi uwijają się mniej lub więcej zamorusani „szprynce“, rozmawiając między sobą po angielsku lub francusku... Ale poznać odrazu, że są to nasze rodzime dzieciaki...
— Dokąd to jedziecie? — pytam jasnowłosej kobiety, odciągającej od moich spodni zatłuszczone rączki swojej pociechy.
— Do Francy-i!...
— A skąd?
— A z domu... My już byli we Francy-i...
— Ten, to już Francuz urodzony... Odwiedzaliśmy krewnych, tera wracamy...
— W jakich okolicach pracujecie? Czy na roli?
— Nie, my górnicy przy węglu... My niedaleko „Lihna“... Takie miasto, że trudno wymówić... — zakłopotała się.
— A syn to już po francusku mówi?!...
— A mówi!... — uśmiechnęła się.
— Bawi się na ulicy z drugiemi „dzieciami“, to się nauczył.
— W domu z rodzicami krótka rozmowa... — wtrącił poważnie stojący obok mężczyzna.
— Gdzie nam do gadania. Zaharowani my tacy pod wieczór, że nie daj Boże... Bo i ja pracuję — dodała żywo kobieta.
— Ciężko we Francyi... — wstawia ktoś trzeci.
— A jednak wracacie!...
— Ha, cóż robić, kiedy Polska chleba nie daje!...
Rozmowa zaczyna wszystkich żywo interesować. Nie mam jednak czasu, żeby ją długo prowadzić. Obiecuję wrócić i przepycham się dalej ku restauracyjnemu wagonowi.
Po drodze mijam klasę drugą — tę pośledniejszą. Wagony zdrożone, odrapane, zaśmiecone. Również pełne Polaków. Wśród nich poznaję dwóch młodych ludzi, których witałem w Gdyni, gdy przyjechali z wycieczką Związku Narodowego z Ameryki, prowadzoną przez p. Hinkelmana. Przyjazne uśmiechy, uścisk dłoni, okrzyki zadowolenia.
— Już wracacie?
— A wracamy... Pan Hinkelman i inni już dawniej wrócili. Ale my byli dwa razy na wystawie, raz z wycieczką, a drugi raz to my zawieźli na nią naszych krewniaków. Udała się ta wystawa, oj, udała... My szczerych angielskich Amerykanów tam widzieli, co się jej bardzo dziwowali. Za rok będziemy mieli „ichnią“ wystawę w Chicago... Już się szykują... Zapowiadają, że ma kosztować wielkie miljony... Już teraz miejsce po tysiąc dolarów za metr sprzedają... Ano, zobaczymy co będzie...
— Na jakim okręcie jedziecie?
— Na „Majestic“.
— To się zobaczymy, bo i ja na „Majestic“. A gdzie was szukać?... W jakiej kajucie?
— My jedziemy w kajucie wycieczkowej!... Przychodźcie, radzi będziemy pogadać!...
Rozstajemy się. Kiedy wracam, już moich znajomych niema, śpią w swoim przedziale. Tu wszyscy wciąż śpią we dnie i w nocy. Jedzą, albo śpią, strasznie pomęczeni... Niektórzy jadą jednym ciągiem z Małopolski, z Podlasia, nawet z Wołynia. Dzieci na rękach matek leżą, jak nieżywe. — A jednak — nigdzie kłótni, swarów, lub obelżywych wyrazów, nawet oznak zniecierpliwienia na szorstkie, często wyzywające zachowanie się służby kolejowej, celników, żandarmów...
Nieskończenie łagodny jest lud polski!
Wszystkie przykrości przebywania granicy spadają w wagonach sypialnych na przewodnika. Śpimy więc wybornie całą noc i budzimy się dopiero pod Berlinem. Niemcy przywitały nas bardzo niegościnnie. Zimnisko, wiatr, pluchota. Wszędzie oznaki głębokiej jesieni; porudziałe lasy i pola, rozkopane kartofliska, powiędłe kwiaty... W porównaniu z naszą „złotą“ tegoroczną jesienią, kompletna zima. — Ołowiane obłoki, szarpane wichurą, suną nad widnokręgiem, wlokąc za sobą sine płachty deszczu. — Twarze ludzi kwaśne i posiniałe, dachy i mury miast mokre i szpetne.
W Berlinie uderzyła mnie jedna rzecz: na czyściuchno wymiecionych ulicach, mokrych od tylko co spadłego deszczu, niema wcale przechodniów. Przejeżdżaliśmy prawie środkiem miasta koło ogrodu zoologicznego, gdzie dawniej roiło się od ludzi i widzieliśmy co najwyżej setkę osób i parę dziesiątków samochodów.
— Wszyscy pracują, wszyscy są w tej chwili zajęci w biurach i fabrykach! — Tem tylko można to objaśnić...
— Tak tu pracują!... Nie mają czasu na spacery!... — przytakuje mój towarzysz.
W innych miastach, nawet w godzinach wolnych, zauważyłem to samo zjawisko: osłabienie ulicznego ruchu. Widziałem te miasta, a w Berlinie nawet mieszkałem kilka dni, w czasie wojny i przed wojną. Ruch był na ulicach szalony. Teraz zrobiły Niemcy na mnie wrażenie przyczajonego do skoku skupionego w sobie... tygrysa. Rzadko widzi się uśmiech, na twarzach posępna troska i zamyślenie, a znów gdy wybucha wesołość, to ma charakter awantury... Może na to moje obrzydliwe wrażenie wpłynęła pogoda, a może wiadomość z Genewy. Dość, że widziałem tym razem Niemcy zachmurzone.
Westfalja jednak po staremu ziała dymem i ogniem, jak w czasach wojny i w Essen huczał jak podziemny grzmot warkot potężnych warsztatów Kruppa.
Lecz na drugi dzień rano budzimy się już w granicach Francji. Z bladych mgieł wstaje cudowne słońce. Zieleń i tu ma już bursztynowe odcienie jesieni, ale wszędzie jeszcze pełno nietkniętych zimnem kwiatów, murawa połyskuje żywym szmaragdem, gałęzie drzew obciążone owocami. Tu i ówdzie widnieją na polach spóźnione resztki zbóż, zresztą w większości dawno sprzątnięte. Urodzaj we Francji w tym roku niesłychany; powiadają, że starczy jej żywności, bez postronnego dowozu, na dwa lata...
Wśród zielonych wzgórków zarysowuje się gdzieś w dole blada linja Paryża... Pierwsze promienie słońca zapalają w tysiącznych jego oknach złote iskry... Jak gdyby uśmiech rozjaśnia oblicze zbudzonej ze snu wspaniałej stolicy. Miło mieć taką „aljantkę“, bo bądź co bądź, nawet twardej polityce dodaje uroku... artystyczna oprawa. Dużo widziałem ślicznych miast na świecie, ale z nich wszystkich Paryż jest bezwarunkowo najpiękniejszy. Nie zasłonią go najwyższe drapacze New–Yorku, nie gnębi bogactwo Londynu, bezmierny obszar starożytności Pekinu, ani egzotyczna wytworność Tokio... I nie wiem doprawdy, kiedy to miasto piękniejsze, czy wczesną wiosną ledwie przysnute puchem zieleni, rozświecone białemi i liljowemi płomykami kasztanowych kwiatów, czy późną jesienią w szafranowo-purpurowych wieńcach mierzchnącego listowia? Co dorówna rozmaitości tonów Lasku Bulońskiego jesienią? Płonie w słońcu jak zwiewna koronka, wykuta z bronzu, miedzi i złota przez samego boga Wulkana? Albo mgły poranne na Sekwanie oglądane z pod łuków Notre-Dame! Ledwie — ledwie przebijają się przez nie po jednej stronie białe arkady mostu, a do drugiej rumienią się one w promieniach wschodu, jakby wstydziły się, że kryły niegdyś przed oczami św. Genowefy Hunnów, którzy od tamtej strony szli do stolicy...
A w nocy!...
Każda ulica ma swój własny świateł koloryt, to zimno–błękitny, jak iskry lodu, to ciepło–żółty, to mieniący się wszystkiemi barwami malarskiej palety, jak np. na wielkich bulwarach...
Straszliwa jest powódź światła na New-York’skiej Brodway w nocy, ale na paryskich bulwarach jest ona tylko piękna... Mają Francuzi w duszy ten umiar i smak przyrodzony, który przebija z każdej ich pracy, nawet chaotycznej, żywiołowej, pozornie nieprzemyślanej... Tego nie można się nauczyć, ani nie sposób naśladować...
To też zrozumiałą jest rzeczą, że znowu zbiegają się tu z całego świata rzesze ludzi, pragnących dać odpoczynek myślom i zmysłom, udręczonym kołowrotem interesów...
Paryż już dał sobie radę z najściem wojennych barbarzyńców... Już nie widać ani na bulwarach, ani na Montmartre tych „cowbojów“ w dziwacznych strojach, zwycięsko żujących gumę, potrącających przechodniów łokciami, nadeptujących na nogi sąsiadom i bombardujących dusze ich szrapnelami dolarów... Anglików jest dużo. Cały hotel „Lutecia“, gdzie zatrzymałem się, jest przez nich zajęty. Mowę angielską najczęściej słyszy się na ulicach. Są to jednak Anglicy już inni, niż ci, których widziałem tutaj wkrótce po zawarciu Traktatu Wersalskiego. Są o wiele grzeczniejsi, mniej dumni, mniej nadęci... Może w ten sposób pragną złagodzić ostatnie wystąpienia swoich dyplomatów!? Mniej też widać ludów kolorowych, choć słyszałem, że na wyższych uczelniach paryskich napływ ich jest o wiele większy, niż przed wojną. Ale już pokrywa ich widocznie ten genjusz francuskiej kultury i języka, który wydostał się straszliwym wysiłkiem z pod ruiny wojennej i promiennym swym blaskiem przepaja wszystko...
Pierwszego zaraz dnia poszedłem złożyć hołd Mickiewiczowi pod jego pomnik na placu d’Alma. Robi wrażenie. Mimo, że wokoło wznoszą się ogromne kamienice, a za Sekwaną podpiera niebo wieża Eifel. Kolumna z postacią pielgrzyma, lecącego w przyszłość na barkach Narodowego Genjusza, nie daje się stłumić, zwraca uwagę, ba, od mostu d'Alma nawet ją przykuwa. Widać tu nieraz przechodniów, nietylko Polaków, jak stoją z wzrokiem utkwionym w posąg... Tylko Francuzi potrafią zdobyć się na to, aby pomnikowi cudzoziemca dać tak piękny plac i wznieść na nim tak wspaniały monument... Czy możemy wyobrazić sobie coś podobnego w Londynie, Berlinie, Rzymie, w Wiedniu? Każde z tych miast poczułoby się obrażone podobnym widokiem!
Dlatego ci co bliżej poznali Paryż nie mogą nie lubić tego wspaniałego siedliska wzniosłych myśli, szlachetnych uczuć, dobrego smaku, niezmiernej ofiarności... Miasta, które w chwilach niebezpieczeństwa umiało wystawiać armję z konduktorów, dorożkarzy, kupczyków, z konsierżów, z rekonwalescentów, z całej męskiej ludności, pozostawionej z tych czy innych powodów w stolicy poza szeregami walczących nad Marną — armję zbieraną, źle wyćwiczoną, której bohaterska egzaltacja zdołała jednak zwyciężyć doskonałe wojska v. Klucka!...
A przypomnijmy sobie też, ile to razy Paryż skąpany był we łzach i krwi wielkich przewrotów i wielkich doświadczeń!
Niegdyś „Bismark“ dziś „Majestic“ — największy okręt pasażerski świata — 56.551 ton, zabrany Niemcom przez Anglję wzamian za zatopione przez nich: „Lusitania“, oraz inne handlowe i pasażerskie statki. Parowiec ogromny, jakiś „drapacz oceanów“ wskutek swej wielkości nie mógł przybyć do przystani w Cherbourgu, stał o dwa kilometry na redzie i pakunki oraz pasażerów dostarczano nań na czterech parowych transportowcach. Zdala „Majestic“ stojący samotnie wśród błękitnej toni, nie wydawał się nam duży, choć ma 300 zgórą metrów długości, 30 — szerokości i 30 m wysokości. Dopiero kiedyśmy przybili do jego boku — odczuliśmy jego rozmiary. Nasze wielkie transportowce wydawały się przy nim małemi szalupami. Biało-czarna, gęsto nitowana jego ściana wznosiła się nad naszemi głowami na trzy piętra, a wyżej jeszcze sterczały żółte kominy tak wysokie i grube, jak wielkie piece hutnicze. Nie potrzebowaliśmy się drapać na trzecie piętro po okrętowych „trapach“, jak na innych parowcach, gdyż „Majestic“ ma schodzień żelazny na wysokości górnego pokładu transportowców, tak, że pasażerowie i ich bagaże przechodzą poprostu z pokładu na pokład. We wnętrzu statku trafiamy w labirynt schodów, korytarzy, sal!... Ponieważ jedzie nas zgórą 3000 (statek może pomieścić 4100 — całe miasteczko) i ponieważ z nami dużo jest pań i dzieci, więc tłum jest barwny i niespokojny. Wypełnia w jednej chwili pustego dotychczas olbrzyma. Słychać nawoływania przeważnie w angielskim języku, choć w trzeciej klasie dużo jedzie Polaków, wracających z wystawy. Podróżni dopominają się o bagaż, żądają wskazówek, zapytują o kolację... Liczna, doskonale wytresowana służba cicho i szybko spełnia wszystkie żądania. Tragarze pokazują wielkie, do szaf podobne kufry, oklejone licznemi frachtowemi kwitami, głoszącemi o krajach i hotelach dalekich, — Egipcie, Indjach, Chinach, nawet Australji. Bagaże ręczne, na których zawczasu kazano nam przyklejać karty ze wskazówkami pokładu, klasy i kajuty — już zostały zaniesione; znaleźliśmy je w naszej kabinie. Wszystko zręcznie i spokojnie, jak w wojsku. — Trąbią na kolację.
— Dziś wyjątkowo można się nie przebierać do stołu! — objaśnia starszy steward. — Mają panowie zamówiony 150 numer stołu.
Po wspaniałych schodach (są i windy), z cudnego hall’u wchodzimy do przepięknej sali, jasno oświetlonej tysiącami lamp elektrycznych, pod kolorowemi abażurami. Stoły nakryte śnieżno-białemi obrusami, srebrną i kryształową zastawą, ubrane kwiatami... Dużo powietrza, światła i przyciszonego gwaru, gdyż wygłodzona publiczność rojem obsiada stoły. Kelnerzy w smokingach ze złotemi guzami snują się wszędzie poza plecami jedzących, jak czarne cienie, w mig podając żądane potrawy i przedmioty. Przy każdym stoliku jest jeden, — czasem dwóch. Jedzenie doskonałe i wielka jego obfitość. Kuchnia mieszana francusko–angielska... Ktoby zliczył proponowane potrawy?! Menu przebogate!... Czego tam niema: owoce, ryby, mięsne dania, sałaty, jarzynki, dziczyzna, ptactwo, puddingi, lody, ciastka, sery, słodycze i znowu owoce. Wspaniałe owoce — danina całego świata poczynając od bananów, migdałów, świeżych fig, orzechów — kończąc na winogronach, gruszkach i jabłkach!... Jest tego taka ilość, że dość każdej rzeczy dotknąć, aby się poczuć najedzonym... Są jednak tacy, co wszystkiego próbują, ba, nawet jedzą! Jakże dużo jedzą!... Nieraz patrzałem ze zdumieniem na chudą i długą, laskonogą miss, jak jadła potrawę za potrawą, nawet dobierając... Boże mój, gdzie ona to wszystko mieści?... I to nie raz, ale trzy razy, bo jest: śniadanie, — wielkie jak obiad, „lunch“ — wspaniały obiad i kolacja obfitsza od lunch’u. Prócz tego można mieć małe śniadanie w łóżku, a przed lunch’em podają buljon; o 5-ej sakramentalna „herbata“, no i do łóżka można mieć owoce... Razem: 7 razy!
Są chwaty, którym i tego mało. Stoliki w prywatnej restauracji, gdzie za jedzenie płaci się osobno, gęsto zajęte w ciągu dnia, a palarnia, gdzie nie tyle palą, co piją — zawsze pełna.
Anglicy i Amerykanie są stanowczo największymi żarłokami i opojami świata... Nie należy się dziwić, że rak, straszliwa choroba sfer zamożnych, — obrał sobie przeważnie ich ciała za siedlisko... Ma czem się tam pożywić!
Wnętrze „Majesticu“, ozdobione malowidłami i bronzami, draperjami, ma zresztą inne przyjemności prócz jadła, ma przedewszystkiem pośrodku przepiękny basen z wodą morską do pływania. Zrana „gentlemeni“, a potem „ladies“, a po południu, „mixt“ — panowie i panie razem. Wtedy jest najweselej i panie przychodzą w najpiękniejszych swoich kostjumach. Jeżeli kto chce po kąpieli użyć gimnastyki, może udać się na najwyższe piętro, gdzie obok stacji radjowej mieści się „gimnazjum“. Tam może jeździć na mechanicznym koniu, na drepczącym w miejscu welocypedzie, gimnastykować się na przyrządach i otrzymać kąpiel elektryczną, — słowem pozbyć się skutków zbyt obficie spożytego jedzenia w rozmaity sposób. Do tego używa się też gier, których pełno na górnym pokładzie i które mają wśród obu płci zagorzałych zwolenników wszelakiego wieku. Do tego też służy kąpiel w wannie z ciepłej morskiej wody, do której każdy pasażer ma codzień prawo, ale której wielu używa nietylko rano, ale i wieczór.
To są fundamentalne zajęcia dnia. Resztę czasu leży się z nogami owiniętemi pledem na otwartej werandzie najwyższego, spacerowego pokładu, albo szybkiemi krokami dąży się po nim, aby wzbudzić apetyt przed zbliżającym się „lunch’em“... czy „dinerem“.
Jest też na „Majesticu“ piękna bibljoteka, zresztą mało odwiedzana, no i cudna sala balowa, odwiedzana często w pewnych godzinach i wypełniona po brzegi. Tu się pija czarną kawę po obiedzie i kolacji, tu pijają swoją herbatę o 5-ej, ci, co nie lubią robić tego dorywczo — na pokładzie. Gra wtedy zwykle w sali ładne kawałki dobra orkiestra. Po 5-ej — kinematograf, albo „kroniki“ (petits cheveaux). — W obu wypadkach ogromna sala wprost zapchana, ale „kroniki“, któremi są zawsze najładniejsze panny, wzbudzają o wiele gorętsze zainteresowanie. Zakłady dochodzą dziesiątków dolarów, lecz nie przechodzą, jak zauważyłem w hazard... Na to istnieją inne zupełnie pokoje: jeden zastawiony zielonemi stolikami do gry; drugi schowany skromnie z boku, gdzie na wielkiej tablicy kredą co godzina zapisuje w odpowiednich rubrykach „clark“ wiadomości z giełdy, otrzymane drogą radjową.
Spaśli panowie, o tępych twarzach i chciwych oczach, godzinami siedzą w głębokiem skupieniu przed czarodziejską tablicą, przenoszącą z kieszeni jednego do drugiego, w mgnieniu oka, wcale duże sumy.
Co wieczór, z wyjątkiem niedzieli, którą obchodzą wielkiem nabożeństwem, w wielkiej sali — bal. Co za stroje!!... Ale uroda nieszczególna. Amerykanki coprawda wymalowane na anioły, lecz daleko im do obrazów Tintoretta. Angielki są mniej malowane, lecz i to, co mają, wystarcza im do zeszpecenia. Tańczą i starsze osoby i siwowłosi panowie i panie, tańczą powoli, sztywno i brzydko... Najgorzej, gdy trafi się jaka leciwa lady z twarzą trupa i krwawo umalowanemi ustami, w objęciach grubego gentlemana, z trudem fikającego nogami. Widok wprost makabryczny, jak na rysunkach Ropsa. I tak codzień całe pięć dni, gdyż w tym czasie „Majestic“ przepływa Ocean.
Dokoła kołysze się bezmiar żywiołu, to przeświecający na słońcu nefrytowemi grzbietami spienionych fal, to ginący w ciemnościach nocy — stapiających niebo i wodę w jedną czarną otchłań. Nasze jarzące się światłami elektrycznemi pokłady i luki, ledwie że oświecają najbliższe piany, wymyte z głębin wielkiem cielskiem okrętu, płynącego z szybkością kolejowego pociągu... Czujemy wszyscy, że w mgle i ciemnościach oceanu błyska on słabiuchno, jak blada, nikła iskierka...
W tysiącu dwustu kabinach statku pasażerowie już śpią. Z tysiąca dwustu ludzi obsługi część krząta się jeszcze po salach i korytarzach, robiąc porządek. W kuchni pieką bułeczki na dzień jutrzejszy, przygotowują mięsiwo, rybę, jarzyny na karmienie tego wpływającego miasteczka... Zaiste zadanie ministerjalne. Nastaje jednak pewien moment, kiedy i służba skłania na poduszki skołatane głowy.
Nie śpi jedynie ten ktoś ukryty na samem dnie statku, pod którego wprawną ręką i czujnem okiem olbrzym, niosący tysiące istnień, miljony dolarów i interesów, drga nieustannie i drąży nieustannie bezludne przestworza.
Po wąskich, stromych, żelaznych drabinach spuszczamy się do tajemniczego wnętrza. Bucha stamtąd nieznośny żar, przepojony zapachem przegorzałej oliwy, smoły, nafty, benzyny i ludzkiego potu... Przed nami biała ściana, zalana oślepiającem światłem, na niej chaos cyferblatów z nieruchomemi lub skaczącemi wskazówkami na wydłużonych rurkach z kolorowemi, wciąż poruszającemi się cieczami... Widać tam liczne manometry, aeroidy, termometry... Stojący nieopodal oficer nie spuszcza z nich oczu. Idziemy dalej wąskiemi szparami przejść wśród splotów rur, rureczek, drgających wiązadeł i ścięgien maszyny. Zbliżamy się do ziejących straszliwem gorącem potwornych kotłów, opalanych rozpyloną ropą. Zaglądamy przez kolorowe okienko do rozżarzonego jak samo słońce paleniska. Ale ja patrzę na twarze palaczy, blade, zlane potem, wyczerpane, na ich cierpiące od zapalenia oczy pełne czujnej trwogi, na ich półnagie, zasmolone młode ciała... Dalej, idźmy dalej, bo długo tu w tem piekle wytrzymać niepodobna!
Przechodzimy przez jakiś maluchny pokoik, gdzie zmieścić się może tylko dwóch ludzi i gdzie ciężkie żelazne drzwi zamykają się automatycznie wcześniej — nim można otworzyć drugie. Jesteśmy w źródlisku tego światła, co tak ślicznie oświetla nam stoły jadalne i sale balowe. Potężny turbogenerator w zamkniętym bębnie wiruje bezdźwięcznie. Znowu biała zalana światłem tablica rozdzielcza z nieskończoną ilością strzałek i numerów; przed nią znów człowiek z twarzą nieruchomą i skupioną. Wiązanka piorunów — 2.000 wolt! Turbiny zaś maszyn rozwijają 100,000 koni parowych.
Dalej dostajemy się w zwoje ruchliwych i stukających korb, kół, trybów... Tłoki cicho ślizgają się tam i napowrót, błyskając suto oliwą, migają korby i ekscentryki... Ale musimy zejść jeszcze niżej, aby zobaczyć samo serce statku, jego potężne ramiona, jego wały poruszające popędowe śruby. Jesteśmy już głęboko pod powierzchnią wody... W razie uszkodzenia — tu morze wtargnie przedewszystkiem. Nasz przewodnik podprowadza nas do jakiegoś wylotu, przez który widać w górze niby przez ogromny teleskop maluchny kawałeczek nieba, a na nim błyszczące gwiazdy.
Jesteśmy już niedaleko dna statku.
W innem miejscu dostrzegamy nad sobą kwadratową, otoczoną żelaznemi balustradami studnię. Tu można oglądać odrazu wszystkie dziewięć pięter „Majesticu“.
Nareszcie jesteśmy w najczulszem miejscu parowca. Po obu stronach długiego korytarza obracają się z niezmierną szybkością dwa potężne, polerowane wały. Na końcach ich nazewnątrz statku sieką toń Oceanu dwa ogromne, miedziane, ułożone śrubowo, propelery. Ich praca posuwa statek naprzód. Zwolniona lub wstrzymana praca jednego z nich — pomaga rudlowi do kierowania parowcem. Pęknięcie wału powoduje paraliż olbrzyma, częściowy lub zupełny. Przewidzieć takiej katastrofy prawie niepodobna. Metal jednak ma też swój wiek pracy i życia. Ale życie takiego wału, określone drogą doświadczeń na pewną ilość lat, może być — jak życie człowieka — skrócone przydarzającemi się wypadkami.
W czasie gwałtownej burzy, gdy śruby te wynurzają się z bałwanów, to znowu gwałtownie zanurzają w toń, szarpanina, pochodząca z różnicy oporu, jakie daje kolejno to powietrze, to woda, stwarza groźne wstrząsy, które osłabiają spoistość włókien żelaza, oraz zmieniają ich budowę. Żelazny wał dostaje artretyzmu.
Jak daleko takie zmiany zaszły nikt nie jest w stanie poznać po zewnętrznym wyglądzie wału, który pozostaje jak dawniej równie błyszczącym i potężnym. Kto zresztą wie, co za tajemnicze procesy odbywały się w milczącej duszy tego żelaznego kolosa — na służbie człowieka... Nagle umiera on w milczeniu, jak żył, a z nim może zginąć i wielki „Majestic“ o ile jego wołania „S. O. S.“ nie zostaną usłyszane przez bliźnich...
Jedynie On, ten „bliźni“, jest naszą oporą, nadzieją i pomocą we wszelkich potrzebach. On stworzył wał żelazny, zastępujący pracę dawnych galerników. On zastąpił niezdrowy węgiel w paleniskach kotłów — ropą naftową, On rozwidnił ciemności światłem ujarzmionej błyskawicy, On nauczył chować i przyrządzać strawę, oraz słodką wodę, tak, że podróż po słonych pustyniach wodnych nie grozi już pragnieniem i szkorbutem...
O niego więc troszczyć się powinny i muszą zarówno bawiące się i używające szczyty, jak i pracujące obok niego niziny... Ginący statek naszego życia pociągnie bezwarunkowo na dno zarówno jednych, jak drugich. Przekonała nas o tem dobitnie — ostatnia wojna i rewolucja...
Gdym opuścił trujące, niezdrowe podziemia „Majesticu“ i stanął na górnym pokładzie, aby zaczerpnąć świeżego powietrza, panowała noc — i statek sypiąc iskrami odbitych ogni na rozkołysane przez siebie fale, biegł uparcie ku niewidzialnemu celowi...
Wczesnym rankiem pięknego jesiennego dnia wyruszyliśmy z naszego poselstwa w Washingtonie dwoma samochodami na wojskowe lotnisko. Leży ono za miastem nad rzeką Potomak i droga doń prowadzi dość zawiła, tak, że na dojezdnem troszeczkę zbłądziliśmy: wjechaliśmy nie w ten koniec olbrzymiego pola, gdzie oczekiwał nas wielki wojenny, dwupłatowiec: „Sikorski, A. 8286“. Błąd naprawiliśmy łatwo i wkrótce przyłączyliśmy się do posła Stetsona i francuskiego morskiego attache, mr. Sable’a, już oczekujących nas przed olbrzymim samolotem, ledwie co wytoczonym z pobliskiego garażu. Piękny „ptak“, wsparty na ogonie, dumnie wznosił ku niebu swe dwa potężne silniki podobne do dwóch wielkich mitraljez. Jego błyszczące „propelery“ jeszcze spały spokojnie zawieszone wpoprzek tarczy silnikowych, choć już przy maszynach uwijali się zaszyci w zatłuszczone „overdressy“ mechanicy.
Samolot był „amfibją“ — miał podwozia, w kształcie łodzi na kółkach.
Wybrano ten rodzaj aparatu, choć był cięższy, dlatego, że mogła nam przytrafić się konieczność opuszczenia na wodę. Część drogi przebiegała nad oceanem Atlantyckim oraz, co gorzej, okolice Savannah były jeszcze podobno zalane powodzią. Ta właśnie okoliczność zmusiła całe dyplomatyczne przedstawicielstwo, nie wyłączając ministra Stetsona, zastępcy prezydenta Hoovera, do udania się na uroczystość K. Pułaskiego drogą powietrzną.
Już parę dni przedtem doniesiono, że wylew zepsuł tory kolejowe, że uszkodził tu i ówdzie mosty. W oczekiwaniu ich naprawy opóźniono czas odjazdu; był 9 października, a uroczystości miały rozpocząć się 11-go; od Savannah oddzielało nas 1000 kilometrów, trzeba się było śpieszyć.
Zawarczały nareszcie śmigła. Samolot obstąpiła gromada „spychaczy“, należało żegnać się z pozostającymi i wsiadać. Pierwszy wszedł na strome schodki żelazne nasz poseł Filipowicz, za nim monsieur Sable, poczem mr. Stetson, sekretarz naszego poselstwa p. Podoski i ja. Pięć osób — było więc w kajucie dość luźno, gdyż miała miejsc sześć.
Zawarczały jeszcze mocniej niewidzialne już od szybkiego obrotu śmigła, z pod kół wyjęto drewniane podstawki, aparat potoczył się po porośniętem trawą polu. Zataczamy ogromne koło. Aparat podskakuje coraz mocniej... Ee, doprawdy — to o wiele gładziej idzie na naszem Mokotowskiem polu!... Jesteśmy już na peryferjach lotniska, mijamy jakieś skromne drewniane budowle, podobne do naszych garaży... Nawracamy przeciw wiatrowi. W tem: stop!... Aparat stanął, nawet ogon jego uniósł się cokolwiek ku górze... Pilot niespokojnie wygląda na jedną stronę, jego pomocnik na drugą... Silniki już nie ryczą ale wyją poprostu... Płatowiec drży jak w febrze, ale stoi... Piloci jeszcze raz wyglądają...
— Niema rady!... Trzeba wyłazić!...
Minister Stetson jest widocznie rozgniewany, wychodzi pierwszy, za nim my gęsiego... „Spychacze“ już biegną ku nam z oddala. Przednie koła „amfibji“ utknęły w jakiejś dziurze pełnej czarnego błota.
— Padały duże deszcze! — tłumaczy się pilot.
Odchodzimy na stronę, aby nie przeszkadzać manewrom samolotu.
Wkrótce wytoczono go na równe suche miejsce, zwrócone przeciw wiatrowi. Śmigi puszczono w ruch, pilot zaprasza nas uprzejmie do zajęcia zpowrotem miejsc. Wtem dzieje się rzecz jaką obserwowałem tylko w pustyniach Środkowej Azji oraz w Ameryce. Mała, czarna chmurka przysłania słońce i lekki wiatr w mgnieniu oka zamienia się we wściekłą wichurę... Nagłe jej uderzenie odrzuca nas w tył... Poły naszych palt, szaliki i kapelusze fruwają... Z głębi pola lecą ku nam liście, piasek, kamienie i samo pole dygocące we mgle i kurzu, zda się gotowe za chwilę zerwać się i ulecieć w przestworze wraz z rozwichrzonemi w przerażeniu drzewami, wraz z garażami, wraz z samolotem i uczepionymi doń kurczowo ludźmi...
Ale wszystko to trwa mgnienie oka. Czarny obłoczek przepływa, słońce znów świeci jasno i wesoło, ziemia uspokaja się, orkan zamienia w wietrzyk...
Rozbawieni przygodą siadamy ze śmiechem do aeroplanu. Śmigła poruszają się coraz szybciej. Silniki zaczynają ryczeć jak para spuszczonych ze smyczy lwów... Płatowiec biegnie czas jakiś po polu, poczem lekko odrywa się od lotniska i płynie w powietrzu... Dziwne uczucie ogarnia człowieka, gdy po raz pierwszy porzuca ziemię, jest w nim trochę niepokoju, lecz o wiele więcej jakiejś beztroskiej, dumnej wesołości... Nic go nie wiąże, szybuje wolny jak ptak w niedostępnych dlań dotychczas dziedzinach...
Okrążyliśmy miasto, przelecieliśmy nad szeroko rozlaną rzeką i zawróciliśmy wprost na południe, mając po lewej stronie słońce.
Lecimy niewysoko, najwyżej 300 — 400 metrów nad ziemią. Na zachodzie ogranicza horyzont łańcuch zamglonych wzgórz, ale na wschodzie i przed nami otwiera się olbrzymia jasno-brunatna płaszczyzna, pocętkowana równomiernie ciemnemi plamami lasów i podlasków jak skóra pantery. Poprzez przejrzystą błękitną toń pogodnego dnia, widać wszystko pod nami do najdrobniejszego szczegółu. Oto po wąziutkich szynach pełznie maluchny pociąg, ciągniony przez zabawną lokomotywę, wyrzucającą kłębuszki białego dymu i pary. Oto toczy się po nikłej tasiemce drogi drobniuchny żuczek samochodu... Muchy parochodów uwijają się po srebrnych żyłach rzek, przecinających płaszczyznę. Szare kubiki farm tkwią wśród ogrodów i pól, to jasno zielonych od runi wzeszłych już ozimin, to brunatnych i lśniących od świeżo zoranych skib, to wreszcie żółtych od ściernisk...
Na tych ostatnich rozpoznajemy bez trudu kupki schnącej jeszcze kukurydzy. Dostrzegamy nawet mrówcze postacie pracujących ludzi, stada bydła, gromady owiec podobnych do drobniuchnych kłębuszków waty... Mijamy większe miasta fabryczne pokryte szarą chmurą własnych oddechów...
Tych miast początkowo jest dużo, ale w miarę posuwania się na południe liczba ich maleje, cętki lasów i uprawnych pól rozkładają się jeszcze bardziej miarowo...
Nie wiem dla jakich powodów płatowiec nasz wzleciał wyżej na jakieś 1000 metrów i mknie równo i wspaniale wśród złotych promieni słońca... Między nami a ziemią przepływają małe srebrzysto-szare obłoczki i ćmią na chwilę drobny, czarny cień naszego statku, wlokący się za nami po mijanej płaszczyźnie...
Obserwując ten cień poznaję dopiero, że ta płaszczyzna nie jest tak równą, jak się na pierwszy rzut oka wydaje, że jest sfalowana, pocięta jarami i wpadlinami.
Badamy uważnie mapę naszej drogi, dostarczoną nam uprzejmie przez pilotów — jedzie ich dwóch. Wzamian częstujemy ich przekąskami i owocami, zabranemi przewidująco na drogę przez naszego miłego posła... Bardzo się przydały, gdyż na tych wyżynach, w powietrzu pozbawionem wszelkich mikrobów, wdali od jakichkolwiek jadłodajni, przekorny głód dokucza ze szczególną siłą... Właśnie zajadaliśmy z wielkim zapałem bułki z szynką, gdy para orłów zwabiona gdzieś zdala widokiem naszego aparatu okrążyła nas parękroć, dziwując się zapewne niezwykłemu pobratymcowi... Rychło jednak płatowiec zostawił ich w tyle. — Lecimy z szybkością 150 kilometrów na godzinę.
Nie zdążymy jednak przed nocą dostać się do Savannah, tembardziej, że musimy po drodze brać benzynę. Niebardzo nam się to podobało, ale wyjazd opóźniony czekaniem na jakieś papiery w Washingtonie a następnie przygoda podczas odlotu, wpłynęły na termin odjazdu.
Zresztą pilot nie mówi stanowczo „nie“, wypowiada jeno wątpliwości, gdyż wiatr zmienił niepomyślnie kierunek. Benzynę mamy brać na lotnisku fortu Bragg, części poligonu stacjonowanej tam ciężkiej artylerji. Znaleźliśmy się tam o godzinie 4-ej po południu.
Lotnisko obszerne, piaskowate, ale garaży wcale nie było; a budynki stacyjne tak małe i skromne, że o przenocowaniu w nich mowy być nie mogło. Zresztą natychmiast prawie po naszem wylądowaniu, przyjechał autem major z drugim oficerem i zaprosił nas w imieniu generała do kasyna na kolację i nocleg, pilot bowiem otrzymał wskazówki ze stacji meteorologicznej, aby dalej nie leciał, gdyż w nocy spodziewają się nad Oceanem mgły.
Ponieważ był jeszcze dzień i do kolacji zostało parę godzin, postanowiliśmy zwiedzić pobliskie miasteczko o dziwnej nazwie „Fayettville“.
— Pewnie było dawniej „Lafayette“, lecz że to czysto murzyńskie miasteczko, więc straciło „la“ — objaśniał nam major. — Oni przypuszczali, że to jest „article“!
Byliśmy bardzo ciekawi tego egzotycznego miasta i zostaliśmy zawiedzeni. Miasto, jak miasto, niczem nie różniło się od tysiąca prowincjonalnych amerykańskich miasteczek. Ulice szerokie, czyste, dobrze wybrukowane, domy porządne, w tym samym niezgrabno-nudnym amerykańskim stylu. Wszędzie wodociągi, elektryczność, samochody...
„Drapacze nieba“ tu jeszcze nie dotarły, zato pokazywano nam z dumą jakiś nieduży budyneczek z czerwonej cegły jako zabytek „odległej starożytności“, — hale targowe z XVIII wieku.
Na ulicach istotnie sami murzyni — czarni lub czarniawi, — metysi; ale ubrani często bardzo elegancko i zachowujący się z wytworną grzecznością. Podział na klasy ten sam co wśród białych: w tłumie przechodniów obok prawdziwych „ladies“ i „gentlemen’ów“ zwykli robotnicy i przekupnie w zwykłych, jeno bardziej południowych ubraniach. Gołych nie widziałem nawet wśród dzieci.
Zwrócono na nas natychmiast uwagę i gromadki gapiów w przyzwoitej odległości śledziły za nami. Kiedy wszedłem do sklepu kupić pocztówkę i napisać list, gromadka dzieci wypełniła drzwi.
— Z jakiego kraju będziecie? — spytał mię czarny sprzedawca...
— Z Polski…
— Poland... Poland... Gdzie to jest?... — mruczał zakłopotany.
Użyłem wyjaśnienia, które już wypróbowałem kilkakroć w innych miejscach Ameryki; a nawet we Francji i Anglji.
— Jestem z kraju, gdzie Piłsudski...
— Okay!... Piłsusski... Warsaw!... Bardzo zimno... Wiele lód... Biała niedźwiedź!... — ucieszył się kupiec, zwracając do słuchaczy...
— Wiele lod... Biała niedźwiedź — powtórzyli chórem.
— Biała niedźwiedź... niezupełnie!... Trochę dalej — odpowiedziałem.
Wywołało to ogromną radość.
— Biała niedźwiedź niezupełnie!... Trochę dalej! — powtarzano ze śmiechem i bardzo przyjaźnie, nawet przyjacielsko odprowadzono „białego niedźwiedzia“ aż na ulicę, gdzie już czekali na mnie towarzysze podróży...
Zjedliśmy kolację i spędzili wieczór bardzo mile w kasynie w gronie oficerów amerykańskich. — Generał opowiadał ciekawe rzeczy z wojny i życia wojskowego, zatrąciliśmy nawet zlekka o politykę, lecz musieliśmy śpieszyć się do wypoczynku, gdyż aby trafić na południowe uroczystości w Savannah powinniśmy byli wyruszyć o świcie.
Ledwie rozedniało, już byliśmy na nogach; wypiliśmy pośpiesznie gorącą kawę, pożegnaliśmy się z uprzejmymi gospodarzami i w dwóch autach pomknęliśmy na lotnisko.
Aparat już był gotów, już warczał. Niedaleko stał mały samolot prywatny, którym w nocy przyleciał jakiś amator z żoną... Oglądaliśmy się wzajem z wielką ciekawością.
Za chwilę już bujaliśmy ponad porannemi mgłami lotniska, różowemi od zorzy...
Ta sama płaszczyzna pocętkowana plamami pól, łąk i lasów, przecięta srebrnemi żyłami rzek, ten sam daleki zamglony widnokrąg, gdzie chmury mieszały się z wypukłościami ziemi....
Z mijanych miast zwróciliśmy uwagę wczoraj na Richmond, gdzie, jak to powiedział nam minister Stetson, miały być najwcześniejsze kolonje polskie, bo już w XVII wieku. Drugiem miastem był mijany dzisiaj Charleston, duże miasto na czarnym cyplu ziemi, otoczonym dookoła szafirowemi falami Atlantyku. Tu skonał z gangreny i upływu krwi Kazimierz Pułaski.
Błyszczący olśniewającym blaskiem Atlantyk wynurzył się prawie nagle z boku i już nie opuszczaliśmy jego brzegu, a nawet miejscami przelatywaliśmy nad jego wzburzonemi zatokami... Zresztą trudno tu było rozróżnić, gdzie kończy się ziemia, gdzie zaczyna woda... Błyszczała ona w obie strony, aż po kres horyzontu. Zalane były nietylko pola, łąki, lasy, ale i drogi, domy, miasta... Przelatywaliśmy nad zburzonemi mostami i nad małemi wysepkami suszy, gdzie pod gołem niebem obozowali skupieni mieszkańcy wraz ze swemi stadami i dobytkiem, jak w czasach potopu...
Olbrzymia powódź zdawało się że połączyła wszystkie rzeki Północnej i Południowej Karoliny, że sięga do matki rzek, do wspaniałej Missisipi...
Przy przelotach nad Oceanem zrozumiałem, jak bajecznego pomocnika w samolotach zyskał marynarz, geograf i wywiadowca... Przecież z płatowca widać doskonale najmniejszą mieliznę, kamień, rafę głęboko pod wodą, przecież przed aparatem fotograficznym lotnika nie ukryje się nic na ziemi... Widok ziemi i morza z samolotu jest tak inny, tak niesamowity, że trzeba się do niego dobrze przyzwyczaić, aby piękności jego uchwycić i ocenić...
Do Savannah przybyliśmy w sam czas; z samolotu wprost do samochodu, z samochodu na mównicę przed biało-czarny tłum.
Miasto Savannah jest już miastem południowem, rosną tam palmy i oleandry w gruncie; uprawiana jest bawełna i trzcina cukrowa.
Uroczystości były wspaniałe: dużo muzyki, dużo przemówień, kwiatów, wieńców, pochodów, defilad...
Delegacja polska wyjechała na kanonierce „Pułaski“ na pełne morze, aby rzucić czerwono-biały wieniec w te fale, na których przed 150 laty ociekając krwią umierał na francuskim wojennym okręcie nasz bohaterski ziomek. Trzy krążowniki amerykańskie towarzyszyły nam, wioząc dostojników francuskich i amerykańskich.
Wieczorem miasto iluminowane; przy dźwiękach wojskowej muzyki obywatele tańczyli na ulicach do późnej nocy południowym obyczajem...
Nazajutrz wróciliśmy do Washingtonu w jednym dniu. Z początku wiatr z Atlantyku rzucał naszym aparatem, jak burza małą żaglówką, ale z połowy drogi wiatr ucichł i zdążyliśmy dolecieć do kresu przed nocą.
Jeszcze dzień był w górze, jeszcze nasz aparat niósł na sobie purpurowy blask zachodu, ale miasto w dole już płonęło tysiącami ogni i to było śliczne...
Już trzy tygodnie minęło jak wspaniały nasz parowiec, największy pasażerski statek świata, minął olbrzymią figurę Wolności, trzymającą płonącą pochodnię nad zatoką New Yorku. Wdali w porannych mgłach rysowała się i błyskała tysiącznemi skrami okien gromada potwornych „drapaczy nieba“. Te potężne budowle, wyłaniające się tajemniczo z opalowych tumanów jutrzenki, lub rozpływające się niejasno w księżycowej poświacie nocy, czynią najsilniejsze, już pewnego rodzaju artystyczne wrażenie. Zdaje się, że dopiero w nich Amerykanie znaleźli zaczątek architektonicznego wyrazu swej duszy, gdyż pozatem miasta amerykańskie są brzydkie i nie mają stylu. Szeregi ich pudełkowatych domów, wśród których znajdują się pojedyńcze nawet bardzo ładne, nie tworzą jednak wcale miejskiego krajobrazu, czynią raczej wrażenie jakieś bezładnej zbieraniny kanciastych kształtów i krzyczących kolorów, jakiś ogromny podwórzec rozległej fabrycznej osady, dymiącej setkami niebosiężnych kominów. Nie zacierają tego wrażenia przygodnej, wznoszonej pośpiesznie, tymczasowej, nie trwałej, fabrycznej przybudówki, ani wykwintne i drogie marmury niektórych pałacyków, ani ciosowe ściany tu i ówdzie wznoszących się kościołów oraz gmachów publicznych, ani śliczna zieleń skwerów i bulwarów, ani wielowodne rzeki, ujęte w piękne granitowe obrzeża, ani mocarne, równe morzom jeziora...
Miasta amerykańskie są brzydkie a ich położenie, często bardzo malownicze, nie jest wyzyskane. Dopiero „drapacze nieba“ a szczególnie ich skupiska przemawiają do wyobraźni europejskiego widza swą odrębną, niesamowitą urodą.
Widok nowojorskich „Sky‑Scrapers“ z morza znany jest powszechnie z ilustracyj i był już wielokroć pomyślnie zużytkowany jako motyw malarski. Przyznać należy, że potężne artystyczne wrażenie robi taki wiszar budowli, często spiętrzony w śródmieściu, lub wyciągnięty długą linją na wybrzeżach oceanu, na krawędzi wielkiej rzeki, albo większego jeszcze jeziora. Smugi zieleni parków i szeroka na kilkaset metrów wstęga bulwaru, oddzielająca jakby szmaragdową nicią lustro ogromnego jeziora Michigan od wysokiego łańcucha szarych skał, ludzką ręką wzniesionych, wewnątrz wygodnie zamieszkałych, sprawiają naprawdę niezrównany, prometejski prawie efekt. Jednocześnie na bryłach tych budynków powstają zupełnie nowe kombinacje światła, cieni i barw, załamujących się czy też odbitych od wielkich płaszczyzn regularnie pociętych smugami kamienia i zwierciadłami szyb.
Nawet pojedyńcze drapacze nieba, wyklinione na skrzyżowaniu ulic — nawet ich kubistyczne wieżyce, strzelające jak starożytne świątynie Egiptu ponad nizinami miejskich dachów — przykuwają spojrzenie swem odrębnem, nacechowanem pewną grozą pięknem. Wobec tych tworów zbiorowej potęgi pojedyńczy człowiek czuje się równie marnym i słabym, jak wobec łańcuchów gór, fal oceanu, lub ryczących wód wodospadów.
Zrozumiałem patrząc na nie, że tu tkwi ziarno swoistego, amerykańskiego stylu i szukałem go w innych dziełach sztuki.
Przebłyski jej są rozsypane w literaturze amerykańskiej; znajdujemy ją choćby w słynnej powieści „Moby Dick“ Mellville’a a nawet już w fantastycznych obrazach Edgara Poego. Lecz w literaturze nie są one jeszcze wyzwolone z wpływów europejskich i niewiadomo czy będą w stanie kiedykolwiek się wyzwolić w tym stopniu, co w architekturze.
W malarstwie i rzeźbie panuje całkowicie naśladownictwo szkół i prądów europejskich. Z rzeźbiarzy, którzy najbliżej stoją architektury i najsilniej odczuwają jej wpływ — jedynie genjalne rzeźby Szukalskiego noszą piętno amerykańskiej tęsknoty do rozmachu i nieskończoności. Rzecz dziwna, iż rzeźby te zrodziły się w polskiej duszy i że widziałem je w Polsce.
Muzykę amerykańską opływa jeszcze mgławica „Jazz-bandu“. Ameryka dotychczas nie stworzyła własnej melodji, tak charakterystycznej dla szkół francuskich, włoskich, niemieckich, rosyjskich lub polskich. Tam z kilku akordów odrazu poznajemy, w jakich te dźwięki narodziły się duszach. Ameryka takiej melodji jeszcze nie ma, — odnajdziemy ją dopiero w przyszłości.
Wyznaję, iż bardzo mię zajmowało amerykańskie poszukiwanie własnej syntezy w dziedzinie sztuki i przekonałem się, że dążenie to istnieje w silnym stopniu. Zastanawiałem się nad możliwemi tej syntezy cechami i zestawiałem ją nieraz w swej wyobraźni ze sztuką Europy oraz Wschodu. Czułem jej odrębność krystalizującą się powoli w głębinach zbiorowego amerykańskiego życia. Wszechwładny pozornie „business“ jest według mnie powierzchownem jeno łuszczeniem się amerykańskiego, życiowego oceanu. Nieraz zadawałem sobie pytanie do czego tęskni i co wielbi w swoich najtajniejszych głębinach ta dziwna, jeszcze zagadkowa dla samej siebie, dusza potężnego narodu, który wszakże z niezmiernie różnorodnej mieszaniny ludów stwarza zwolna, lecz nieubłaganie odrębny, jednolity amerykański stop.
Wpatrując się w śmiałe łuki ich mostów, w urwiska ich budowli, wsłuchując się w okrzyki uwielbienia tłumów dla wszystkiego co niezwykłe, wyzywające, śmiałe, — przypatrując się życiu miljarderów, których osobiste wydatki są malutką zaledwie drobinką posiadanych bogactw, siliłem się odgadnąć, jakie namiętności poruszają i spajają podświadomie w jedną całość miljony tych różnorodnych interesów i pragnień; bo spójnia taka już istnieje, bo amerykanie szybko przeistaczają się z państwa w naród...
Spostrzegłem przedewszystkiem, że tłumy amerykańskie entuzjazmuje i porusza nie walka człowieka z człowiekiem, nie współzawodnictwo narodu z narodem, tem mniej klasy z klasą, co było istotą historji europejskiej. Z nich to przecie sztuka europejska czerpała tematy, drgające po dziś dzień bólem i rozkoszą.
Ameryka zna wszystkie te rzeczy i wzrusza się niemi niemniej od europejczyków, lecz wzruszenia te są jak gdyby wzruszeniami niższego rzędu.
Społeczność amerykańska sprawia na mnie wrażenie dalekowidza, którego teleskopiczny do pewnego stopnia wzrok, przyuczony do nieprzejrzanych przestworzy, nie dostrzega dość wyraźnie zjawisk powszedniego dnia, ich dźwięku, ich barwy. Wzrok tej dziwnej społeczności jak gdyby sięga w jakąś dal prawie mistyczną, szuka chciwie samej istoty wszechświata. Stąd ta mnogość sekt religijnych i ich żywotność.
Zdziwią się pewnie sami Amerykanie, ci pozornie ultra trzeźwi i wyrachowani ludzie, gdy im powiem, iż często robili na mnie wrażenie największych w świecie marzycieli. Tylko na Dalekim Wschodzie spotykałem podobną napozór obojętność dla cierpienia i walk osobistych, połączoną z dziwną tkliwością dla ofiar tych walk, ale traktującą je jako coś nieuniknionego, jak śmierć, choroba, kataklizmy przyrody... Amerykanie pomagają nieszczęśliwym, ale się nimi nie interesują... Dopiero walka z kosmosem, z materją — wzrusza ich i przejmuje do głębi.
Przelot przez Ocean, pokonanie mrozów i zamieci polarnych, zwyciężenie przestrzeni i czasu, wydarcie nieznanemu dotychczas światu nowych dźwięków, barw, świateł, nowych substancyj na użytek ludzkiej świadomości i ludzkiego panowania, oto rzeczy, które roznamiętniają tłumy Ameryki. Owacje dla Lindbergha, uroczystości Edisona, cześć dla Curie-Skłodowskiej, zainteresowanie telewizją, samolotem rakietowym — dają powody do manifestacyj, zaćmiewających siłą i rozmiarami wszelkie podobne przejawy gdzie indziej.
Noszą oni religijny niemal charakter, stają się eleuzyjskiem świętowaniem zdobycia nowej tajemnicy, czemś w rodzaju greckich procesyj na cześć Boskiego Piękna.
Stanowczo na dnie duszy Amerykanów, którzy obecnie posiadają najpiękniejsze drogi, najszybsze koleje, gdzie aeroplan stanie się niedługo tak powszechnym, jak dziś jest samochód, — w tym kraju wielkich wygód, w państwie usianem gęsto miastami i farmami, w ojczyźnie radja i telewizji tai się niezatracone po dziś dzień wspomnienie o walkach, jakie prowadzili ich przodkowie — pielgrzymi z dziewiczemi lasami, z bezludnemi pustyniami, z łańcuchami niebotycznych gór, z orkanami, z powodziami, z piorunami... w rozmiarach nieznanych gdzie indziej.
Tęsknota do tych walk tytanicznych i pamięć o nich śpią w najgłębszem podłożu duszy amerykańskiej, są jej legendą i marzeniem.
Zrozumiałem to, patrząc na przepiękne budowle tak „businessowej“ pozornie spółki, jak Towarzystwo Elektryczne „Niagara Power Company“.
Doprawdy, że te blanki, baszty, zębate mury, dźwignięte wysoko ku niebu z kamiennych bloków, te ich budynki, przyczepione na samym skraju przepaści, gdzie na dnie ryczy jeden z największych wodospadów świata, te nowoczesne fortyfikacje przemysłu — wywołały w pamięci warowne zamki drapieżnych rycerzy, czających się na drogach i przesmykach średniowiecza, aby brać łup z kupców lub przechodniów...
Ta jest jednak różnica, że te amerykańskie warownie biorą teraz łupy z kosmosu na rzecz ludzkości...
To też dziwne wzruszenie ogarnia wędrowca, gdy w ciemną, pogodną noc widzi tęczowe światła, rzucone na spieniony ekran lecącej w otchłań Niagary przez potężne reflektory, czerpiące swój blask z tegoż wodospadu...
Barwny obraz gwiaździstego sztandaru Stanów Zjednoczonych, utkany na mgłach odwiecznych wodospadu, napełnia na skutek tych rozważań dumą już nietylko Amerykanina, ale wogóle człowieka, — i to jest podstawowy motyw przeszłej sztuki amerykańskiej i jej prometeizmu...
Gdy przed dziesięciu laty znalazłem się po raz pierwszy w Ameryce, wydało mi się, że wstąpiłem w jakieś zaczarowane koło wzniosłej polskiej egzaltacji. Na stacjach spotykały mnie tłumy z chorągwiami, na odczytach gromadziły się tysiące. W niektórych, głuchych zakątkach, dokąd dosięgłem, zwabiony gorącemi zaklęciami, — tkacze, górnicy lub giserzy przychodzili wprost z fabryk, zasmoleni, w brudnej roboczej odzieży, nieskończenie zmęczeni, a jednak spragnieni zobaczyć własnemi, przekrwionemi od wysiłku oczyma, usłyszeć uszami jeszcze pełnemi warkotu maszyn człowieka co bił się w Legjonach, co był żołnierzem Piłsudskiego. Filmy, przedstawiające fragmenty legjonowych bitew, i przemarsze naszych kolumn witane były burzliwemi oklaskami, opisy dramatyczne niebezpieczeństw, jakim podlegała w swem zaraniu nasza niepodległość, słuchane były z zapartym oddechem... Mówiłem nieraz dwie, trzy godziny, a wciąż mi się zdawało, że jeszczem nie nasycił tych dusz prostych, bezpośrednich, które nagle uniosły w górę swe czoła, pochylone zazwyczaj nad warsztatami, ciężkiej, szarej, codziennej pracy i spojrzały wysoko wdal olśnione, złotą jutrzenką wolności Ojczyzny... Czułem, że mam przed sobą fanatycznych wyznawców tej samej dziwnej, wygnańczej religji, którą poznałem na Sybirze — religji tęsknoty za utraconym krajem...
Mnogie rzesze emigranckie gotowały się lecieć zpowrotem do Polski; nie żałowano datków, nie skąpiono ofiar, nie cofano się przed żadną pracą i zachodem. Wszystko co szło z kraju — było dobre, szlachetne, piękne, godne zaufania... Można sobie wyobrazić, ile nadużyć popełniano wśród tych oczarowanych, pijanych cudnym entuzjazmem tłumów...
Nic podobnego nie znalazłem obecnie.
Wprawdzie obchody ku czci Pułaskiego były liczne i wspaniałe... Wprawdzie delegatów naszych zarówno wojskowych, jak i cywilnych wszędzie spotykano serdecznie, często owacyjnie; przemówień ich słuchano uważnie, na odczyty i bankiety uczęszczano licznie... Wprawdzie wystąpienia naszej ekipy zgromadziły tysiączne tłumy, a zwycięstwo jej wywołało szaloną radość... ale to już nie był ten wulkan ofiarności i miłości, jaki szalał dawniej. Czuło się w stosunkach pewne opanowanie, dostojną wstrzemięźliwość serc, — może zawiedzionych w swoich marzeniach, ale kochających. Nadewszystko jednak czuło się troskę, troskę ludzi mężnych i czynnych, jasno widzących idące ku nim niebezpieczeństwo...
Pewien stary, doświadczony działacz emigracyjny tak mi o tych rzeczach mówił.
„Dawniej, co rok przypływała do nas wielotysięczna fala rodaków i troska o wcielenie jej w szeregi naszych organizacyj, zabiegi o zachowanie jej polskości, starania o podniesienie jej kultury, dobrobytu, oświaty i świadomości narodowej — narzucały nam się przedewszystkiem i pochłaniały wszystkie nasze siły. Tworzyliśmy szkoły, ochrony, domy ludowe, niebardzo dbając o ich poziom, byle były polskie, byle mogły przytulić coraz nowych i nowych przybyszów... Budowaliśmy przedewszystkiem kościoły i zakładali parafje, jako te pierwsze, elementarne fundamenty własnych organizacyj... Stworzyliśmy potężne stowarzyszenia, jak n. p. Związek Narodowy Polski, który ma dziś zgórą pół miljona członków i dwadzieścia dwa miljony dolarów majątku, który założył całą sieć szkół ludowych, bibljotek, klubów sportowych, utrzymuje polskie gimnazjum w Cambrige Springs, dom emigracyjny w Nowym Yorku, zakłady wydawnicze w Chicago, wypłaca rocznie kilka miljonów dol. ubezpieczeń i więcej niż pół miliona zapomóg bezrobotnym...
Obok Związku Narodowego stanęło mniej liczne i mniej bogate, ale zawsze potężne „Zjednoczenie Rzymsko-Katolickie“ oraz inne pomniejsze organizacje, o najróżnorodniejszych hasłach i najrozmaitszych celach...
Zdawało się nam, że opanowaliśmy zupełnie nasze życie zbiorowe, że skutecznie możemy czuwać nad jego rozwojem, kierunkiem i polskością...
Tymczasem odniedawna jak gdyby zachwiała się ta pewność. Zaczęło się to od dnia, kiedy ogłoszono prawa ograniczające emigrację.
Ożywcza rzeka przypływających co rok rodaków zmalała do małego strumyka. Z początku wydało się nam, że to lepiej, że dobrobyt pozostałych wzrośnie. Istotnie dobrobyt ten w ciągu ostatnich lat wzrósł i to znacznie... Ale jednocześnie zaczynamy odczuwać coś, jakby... pewien „luz“... Ubywa nas, choć mnożymy się, jak dawniej, choć jak dawniej nierzadkie są wśród nas rodziny z czworgiem i pięciorgiem dzieci. Ubywa nas w kościołach, w szkołach, na zebraniach... Czujemy to i strach nas ogarnia... Zwolna pożera nas straszliwy Malström amerykańskiego życia... Żadne organizacje nie oprą się mu“, — zakończył smutnie.
Istotnie niebezpieczeństwo jest groźne.
Bo piękny i zajmujący jest ten Ocean amerykańskiego życia, o „niagarowym“ impecie i mieniących się barwach nieskończonej rozmaitości. Szturmuje on nieustannie do zamkniętych w sobie drobnych i ubogich wysepek polskości, nęcąc urodzone tam młode dusze perspektywami walk, wysiłków i prób własnej mocy, pełnych nadziei zwycięstwa...
Czyż można się oprzeć przed taką pokusą-!...
Ze wzrostem dobrobytu obudziły się w rzeszach polskich wyższe ambicje. Niepodległość i rozwój mocarstwowy naszej Ojczyzny — jeszcze je wzmocnił. „Dość już byliśmy mierzwą cudzego dobrobytu, fundamentem cudzej władzy, podnóżkiem cudzego powodzenia... Sami chcemy również być wśród szczytów!...“ — mówi śmiało młodzież polska. Nie czują się wcale gorszymi, owszem większa żywość wyobraźni, niż u germanów i anglosasów, większa ilość i rozmaitość uczuć, przepływająca przez serca polskie, większa szybkość myślenia dają jej w wielu wypadkach przewagę... To też rodzice polscy, często ubodzy i niewykształceni, wysilają się, aby dać dzieciom możliwie staranne wychowanie... Ale cóż, szkoły polskie, te szkółki i ochronki parafjalne, które były dobrodziejstwem dla przybywających z Polski analfabetów i skuteczną twierdzą ich polskości, są ubogie, źle obsłużone, źle zaopatrzone, dają o wiele mniej wiedzy i wyćwiczenia umysłowego, niż państwowe szkoły amerykańskie... Tak, że uczeń z tych szkół naszych, jeżeli pójdzie do wyższych zakładów naukowych (highschool) nie może za towarzyszami nadążyć, czuje swą niższość... Dla jego rozbudzonej ambicji — jest to ból tak dotkliwy, że często zniechęca go do polskości... Wszystko co amerykańskie staje się dla niego wzorem i ideałem, przechodzi przez okres małodusznego wstydu za swą narodowość! — Pod jego wpływem niektórzy skłaniają rodziców, albo sami amerykanizują swoje nazwiska, nie chcą w domu mówić po polsku i zmuszają rodziców do mowy angielskiej, tak, że polski język potoczny staje się coraz gorszy wśród Polaków amerykańskich, oraz bardziej zabagniony amerykańskiemi wyrazami i zwrotami. Czyż można mówić rodzicom, aby kaleczyli swe dzieci umysłowo i oddawali je do gorszych szkół polskich? Rzeczy pogorszyły się jeszcze od kiedy rząd amerykański przeprowadził prawo, że wszystkie szkoły, chcące korzystać z publiczności, to jest z prawa przesyłania uczniów ze szkół niższych do wyższych bez egzaminów, — muszą prowadzić wykłady w języku angielskim. Jedynie język polski, historja Polski i geografja mogą być wykładane po polsku. W rezultacie, jak mi powszechnie mówiono, uczniowie naszych ubogich szkół parafjalnych i nawet związkowych, nie umieją dobrze ani po polsku, ani po angielsku i wogóle umieją mniej niż wychowańcy szkół amerykańskich...
Przedewszystkiem brak w naszych szkołach dobrych nauczycieli. Wprawdzie nasze organizacje społeczne starają się temu brakowi zapobiec, sprowadzają inspektorów szkolnych i nauczycieli z Polski, urządzają kursa dokształcające dla wykładowców, wysyłają zdolniejszych do Polski na przeszkolenia, lecz wszystko to nie wystarcza. Wprawdzie mamy w Cambridge Springs bardzo przyzwoite własne gimnazjum z wykładowym językiem angielskim oraz kursami polskiego, lecz i tam brak nauczycieli polonistów i kierownik kolegjum prof. Mierzwa usilnie ich szuka w Polsce, ofiarując wcale dobrą pensję.
Wprawdzie widziałem w Buffalo prześliczny zakład dla dziewcząt „Villa Marja“ z wszelkiemi nowoczesnemi urządzeniami, a oprowadzająca mnie po zakładzie siostra–zakonnica chwaliła się, że mają już siostry nauczycielki, które skończyły kurs polonistyki i metodyki w Krakowie, ale wszystko to jest kroplą w morzu... w morzu rozgorzałego pragnienia wiedzy, pierwszorzędnej wiedzy wśród młodego pokolenia polskiej emigracji. Tej wiedzy łatwo i obficie dostarcza im szkoła amerykańska — suto zaopatrzona we wszelkie pomoce naukowe, oraz najlepsze siły nauczycielskie.
Drugą biedą jest brak dobrych, polskich podręczników. W szkółkach parafjalnych wykładają podług przestarzałych podręczników, wydanych przez wydział szkolny Związku Narodowego w Chicago. Potrzebny jest nagwałt dobry, nowoczesny podręcznik z historji, geografji i języka polskiego, przystosowany do potrzeb amerykańskich.
Trzecią bolączką są bibljoteki, jest ich wszystkiego paręset o bardzo niewystarczających kompletach przeważnie przy szkółkach. Może ta rzecz się poprawi, gdy tu u nas w Polsce będzie uchwalone prawo bibljoteczne i bibljoteczki rozmaitych typów staną się dostępne dla mas... Wtedy rozpowszechnią się one z łatwością i w Ameryce. Brak książek, szczególniej powieści, podróży, poezyj... przy silnej konkurencji amerykańskich książek, popieranej przez obfitość i dostępność bezpłatnych bibljotek publicznych — wywołuje zjawisko zaniku pisemności polskiej nawet wśród tych, co skończyli szkoły polskie parafjalne. Tam w Ameryce polacy oprócz dzienników nie mają co czytać po polsku!
Jest jeszcze jedna okoliczność, powiększająca grozę położenia: stosunki kościelne.
Polskich kościołów w Ameryce jest dużo i są bogate, mają ładne dochody i wygodne plebanje; należą do nich często rozmaite zakłady społeczne, ochronki, przytułki, domy katolickie i t. d. — wszystko to zbudowane zostało za pieniądze polskie i polskiem staraniem. Ale wszystko to według praw amerykańskich należy nie do parafjan — lecz do biskupa. Biskupami są wyłącznie prawie Niemcy lub Irlandczycy. Cała polityka wyższego kleru amerykańskiego — odwożącego świętopietrze do Rzymu, jest w rękach wrogich polskości, choć znaczna część świętopietrza z polskich pochodzi pieniędzy. Ten wyższy amerykański kler systematycznie dąży do zamerykanizowania polskich kościołów, do wprowadzenia kazań i modłów w języku angielskim. Irlandzkim i niemieckim księżom bardzo się uśmiechają tłuste polskie prebendy. To też biskupi używają wszelkich sposobów, żeby polskość w kościołach osłabić. Polskich księży opornych — gnębią, wysyłają na gorsze „zgniłe probostwa“, do głuchych kątów, a lepsze miejsca oddają posłusznym...
Oto co podaje o tych sprawach poważne pismo emigracyjne „Wiadomości Codzienne“ z Cleveland (Luty r. 1930):
Toledo O. — Znowu znalazł się jeden kapłan polski, który wprowadził język angielski do kościoła i szkoły parafjalnej. Jest nim ks. Franciszek S. Łęgowski, proboszcz parafji św. Antoniego, przy Nebraska i Junction Aves.
Dnia 22-go stycznia r. b. w „Toledo Blade“ pojawił się artykuł o działalności ks. Łęgowskiego, zawierający następujący ustęp:
Kościół św. Antoniego „jest jedynym katolickim kościołem w Toledo, utrzymywanym przez osoby polskiego pochodzenia w którym kazania są wygłaszane po angielsku. Katechizm, począwszy od stopnia szóstego, jest również nauczany po angielsku“.
Do szkoły parafjalnej św. Antoniego uczęszcza około 1000 dzieci. Uczą je siostry Felicjanki.
Ks. Łęgowski gospodarzy w tej parafji od roku 1922.
Widocznie z własnej inicjatywy wprowadził on angielszczyznę do kościoła i szkoły, skoro inne parafje polskie w Toledo i diecezji utrzymują nadal język polski. Jest to tem boleśniejsze, że parafja św. Antoniego jest najstarszą polską parafją w Toledo, założoną przez pionierów wychodźczych około pół wieku temu.
Anglikanizacja polskich kościołów dawnoby się dokonała, gdyby nie opór parafjan, którzy grożą odpadnięciem, przejściem do niezależnego Kościoła Narodowego... Kościół ten z dnia na dzień rośnie w liczbę — jest postrachem nietylko biskupów, lecz i zbyt uległych, zmaterjalizowanych proboszczów. Powiadają niektórzy, że sprawa anglikanizacji kościoła zostałaby wstrzymana, gdyby wyznaczono więcej biskupów Polaków, lecz inni twierdzą, iż proces ten nie da się wstrzymać, gdyż biskupi Polacy też ulegną naciskowi potęg wyższych politycznych, mających dostęp do Rzymu, a wrogich polskości. Jako dowód przytaczają mowę biskupa Plagemsa, jaką ten miał w Waszyngtonie na akademji ku czci gen. Pułaskiego...
Ja również jestem skłonny przypuszczać, że ratunek nie przyjdzie stamtąd...
Przyjdzie on zupełnie skądinąd... z tego dziwnego serca polskiego, w którem gorąca i tajemnicza miłość Ojczyzny budzi się, choć pozornie nieraz wydaje się już umarłą.
Bo oto prof. R. Dyboski i ja otrzymaliśmy cały szereg zaproszeń od grup studentów Polaków z rozmaitych uniwersytetów, abyśmy powtórzyli im nasze odczyty po angielsku, gdyż oni na nieszczęście po polsku już nie rozumieją, Polskę jednak kochają i wiedzieć o niej chcą wszystko. Te to koła studenckie są głównemi odbiorcami miesięcznika „Poland“. Oni to wraz z inną młodzieżą inteligentną tworzą kluby artystyczno-literackie, gdzie z zapałem starają się zapoznać nietylko z polskim językiem, lecz i z polską kulturą i sztuką. Dla nich to przedewszystkiem potrzebna jest na początek polska powieść w dobrem tłumaczeniu angielskiem, powieść, którą mogliby się pochlubić przed swoimi amerykańskimi kolegami, i która podnieciłaby w nich uczucie zaciekawienia i dumy, budzące się w stosunku do starej Ojczyzny.
To odrodzenie się polskości wśród zamerykanizowanej młodzieży oraz wśród starszych ludzi obserwowałem ze szczególnem wzruszeniem na tak zwanych kursach dokształcających wieczorowych, które odwiedziłem w paru miastach. Na skutek starań organizacyj polskich władze Stanów Zjednoczonych pozwoliły przy gimnazjach rządowych urządzać raz, albo dwa razy w tygodniu, zazwyczaj w sobotę wykłady języka polskiego, historji polskiej (z wkluczeniem Polski współczesnej) oraz śpiewów polskich, polskich gier i zabaw.
Specjalna komisja szkolna opracowała dokładny program, który jest wprost małym podręcznikiem pedagogicznym. Sieć takich szkół dokształcających rozrasta się niebywale szybko we wszystkich ośrodkach polskich, jak w Chicago, w Nowym Yorku z przyległościami, w Cleveland, w Buffalo, Detroit, Filadelfji, Bostonie, Pitzburgu... Przed rokiem było tych szkół 35 — teraz jest 64 i wciąż ich przybywa.
To jest najlepsza forma dla powstrzymania amerykanizacji polaków w Stanach Zjednoczonych... Nagwałt jednak trzeba tam wysłać dobrych nauczycieli i dużo dobrych podręczników.
Drugim niemniej ważnym czynnikiem oddziaływania są wycieczki do Polski, szczególniej dzieci. Trzeba widzieć, jaki entuzjazm, ile legendarnych o Polsce opowieści przywożą ze sobą te małe duszyczki do Ameryki. Ich zapał podbija starszych: „zielone ich gromadki“ chodzące w zielonych czapeczkach, znane są z tego, że zajmują się namiętnie propagandą polskości. Składają po groszu już teraz na bilet przejazdu do Polski w nadziei, że ich tu przyjmą i przytulą na parę letnich miesięcy, jak to było w ubiegłym roku. Musi więc tu u nas powstać fundusz na przyjęcie tych dorocznych miłych gości, najlepszych propagatorów i konserwatorów Ojczyzny na obcym dalekim gruncie.
Mamy tam przyjaciół i serca gotowe do kochania.
Nie jest więc tak źle z polskością w Ameryce.
Inne jednak czasy innych wymagają metod. Zamiast siedzieć w zamkniętej skorupie własnych parafij, Polacy ze Stanów Zjednoczonych winni wyjść, w myśl wskazań Marszałka Piłsudskiego, z polskiego odosobnienia i rzucić się śmiało w wir otaczającego ich życia, sięgać po należne im wpływy, po urzędy, po stanowiska, we wszystkich dziedzinach nauki, twórczości i pracy... I to się już dzieje: coraz częściej Polacy zostają wybierani polskiemi głosami na „majorów“ (burmistrzów), na „kongressmenów“, na sędziów... Wśród przemysłowców, kupców, inżynierów, doktorów, prawników, profesorów i innych zawodowców — coraz częściej trafiają się Polacy, którzy chociaż źle mówią po polsku, jednak czują się Polakami, opiekują się rodakami, pomagają im, oraz starają się, aby w instytucjach, mających do czynienia z Polakami, gdzie ich jest dużo, uwzględniano polskie potrzeby obyczajowe i językowe. Za ich to pewnie staraniem powstają w miejskich bibljotekach publicznych małe działy wyłącznie polskich książek. Widziałem jedną taką małą książnicę polską w wielkiej bibljotece w Cleveland, urządzoną staraniem bibljotekarki p. E. Ledbetter; było tam wszystkiego parę półek, zastawionych książkami polskiemi, przeważnie powieściami: Żeromskiego, Reymonta, Sienkiewicza, Prusa, Kaden–Bandrowskiego, Weyssenhoffa i innych. Jest to mało, bardzo mało, ale to dopiero początek i powiadano mi, że będzie więcej, że ruch w tym kierunku dopiero co rozpoczęty. Uważam, że tworzenie takich działów polskich w publicznych książnicach amerykańskich jest najlepszym środkiem rozwinięcia czytelnictwa polskiego, jak dokształcające kursa przy gimnazjach amerykańskich są najlepszym sposobem zachowania języka polskiego, a przez język — kultury polskiej wśród wynaradawiającej się emigracji polskiej.
Wstrzymanie pochłaniania Polaków przez życie amerykańskie leży nietylko w interesie Polski, lecz również i Stanów Zjednoczonych, gdyż te właściwości nasze, o których mówiłem: — jak żywość i bogactwo wyobraźni, szybkość myślenia, większa uczuciowość, — mają jednak swoją wartość i dla Amerykanów.
Przedziwnie to wyraził Hoover w swym liście do Polonji chicagowskiej w lipcu 1928 roku:
„Wspaniałomyślnie oddawaliście (Polsce) oszczędności wasze i doświadczenia. Wielu Amerykanów–Polaków oddało swe życie na ołtarzu Ojczyzny. I dziś przez okazywanie Jej przywiązania zadzierzgacie ten nierozerwalny węzeł przyjaźni między obydwoma krajami, — jaki tak silnie zacieśnił się w ostatnich latach dziesięciu. Utrzymując tego ducha wciąż żywotnym, spełniacie obowiązek wobec naszego kraju — jak i swojej Ojczyzny!“
Tak powiedział Hoover.
— Aha, pan już drugi raz w Ameryce? Cóż, znajduje pan wielkie zmiany?
Oto pytanie, które stale słyszałem zarówno od rodaków, jak od Amerykanów.
Zewnętrznych zmian wiele nie zauważyłem. Przybyło trochę drapaczy nieba, zmieniły się dzielnice z niemieckich na polskie, z polskich na murzyńskie, powstały nowe fabryki, wybudowano dużo nowych, wspaniałych gmachów rządowych i stanowych. Za to zmiany wewnętrzne znalazłem ogromne; to co kiełkowało — wyrosło, co kryło się w podświadomości — ujawniło się i określiło.
Zaraz po wojnie czuło się w Ameryce jak gdyby dumę i radość młodego boksera z trafnie i skutecznie wymierzonego ciosu. Ani w gazetach, ani w przemówieniach „kongressmenów“, ani w nastrojach społeczeństwa nie było nic z zadumy męża stanu. Raczej lęk i zakłopotanie z osiągniętego w tak olbrzymich rozmiarach zwycięstwa... „Businessmeni“ z trwogą liczyli, czy aby nie stracą wyłożonych pieniędzy, czy zyski dosięgną skali ich marzeń. Matki i żony płakały po zabitych, ale żywi w dwójnasób cieszyli się z życia. Nagość królowała w teatrach, lecz w fabrykach już zaczynał się straszliwy kryzys. W ciągu paru miesięcy dwa miljony bezrobotnych wyrzucono na bruk. Posypały się bankructwa; obawiano się zjawisk podobnych do wywołanych w Europie przez inflację. Przedsiębiorczość kurczyła się i chowała rogi w ślimaczą skorupę. Obok rozpasanej wesołości szedł czarny cień rozpaczy i smutku...
Dziś wszystko to należy do przeszłości. Życie znów weszło w prawidłowe łożysko, przemysł pracuje z całą potęgą, dobrobyt rośnie w oczach, ludność gwałtownie zwiększa się pomimo wprowadzonych kontyngentów emigracji... Stany Zjednoczone mają już zgórą 120 miljonów mieszkańców. Organizacja jednak przemysłu i udoskonalenia techniczne wyprzedzają spożycie wewnętrznego rynku. Ameryka musi towary swe wywozić, inaczej one ją uduszą... Już dawno wyprzedziła w eksporcie Anglję, niegdyś przodowniczkę na tem polu; szachuje wciąż Niemcy, drugą zrzędu potęgę... Wywóz jej już przekracza 5 biljonów dolarów rocznie... Co będzie, jeżeli i tam na krańcach dosięgnie granic? Czy można zamknąć te tysiące fabryk, których potężne kominy zakrywają chmurą czarnego dymu pół Ameryki? Czy należy wstrzymać wynalazczość? Co stanie się z miljonami robotniczych rodzin pozbawionych nagle zarobku? Kapitał już teraz zaczyna się denerwować. Ogarnia go szalona gorączka giełdowej gry, lecz twarda rzeczywistość żelazną ręką zawraca go na zdrowe tory, zostawiając na placu niedawnych zapasów zmiażdżone miljardowe fortuny oraz wielotysięczne istnienia... Na twarzach mężów stanu coraz częściej pojawia się zaduma i troska... Nie mógł ich przezwyciężyć nawet w chwili przyjęcia naszej delegacji pogodny zazwyczaj Hoover. Szeptano, że to skutek niedawnych rozmów z angielskim premjerem... A przecież wizyta angielska była zwycięstwem Ameryki. Sprawy jednak, które się dziś ważą na szalach światowej polityki, są o wiele głębszej natury niż drobiazg „morskiego rozbrojenia“. Coraz częściej przed oczami myślących Amerykanów staje zorza nowej epoki, która może zwiastować im albo słoneczny dzień niezwykłego rozkwitu i potęgi, albo łunę straszliwego pożaru... Czuje się to w uwagach dziennikarskich artykułów, w pracach „magazines“ i nawet w poważnych książkach... Są to jednak dotychczas urywkowe i niejasne myśli, wypowiadane nieśmiało i półgębkiem... Zato posuwa się raźno inna przygotowawcza robota i mówi się o niej zupełnie otwarcie. Powtarza się głośno ideje, wypowiedziane ośmdziesiąt lat temu przez Daniela Webstera a wcielane w życie przez Lincolna[1]. Stany Zjednoczone, aby panować nad tak obszernem terytorjum, muszą mieszaninę sfederowanych prowincyj i narodów zamienić w „państwo“. I czynią to one z nieubłaganą konsekwencją, a ostatniemi czasy nawet z pewnym pośpiechem. Ograniczenie emigracji, wywołane zresztą obawą przed zbyt szybkiem przeludnieniem, ogromnie wzmocniło proces asymilacyjny; prawo wprowadzające język angielski nawet do szkół prywatnych — po polsku, niemiecku lub włosku wykładane są jedynie tam specjalne przedmioty — proces ten pogłębił. Standaryzacja życia, prowadzona energicznie we wszystkich kierunkach i dająca ogromną ekonomję energji, narzuca te same obyczaje od Atlantyku do Pacyfiku. Wszystko amerykanizuje się w oczach nieledwie; różnice rasowe i plemienne cofają się wstydliwie wgłąb serc... Rozmach życia, pogoda charakterów, wielki powszechny dostatek, wygoda, zdrowotność, dostępność oświaty, szacunek dla osobistych wartości człowieka — pociągają młode dusze obcoplemienne z niepowstrzymaną siłą... Wzrastające poczucie potęgi Państwa udziela się obywatelom... „Jestem Amerykaninem“ wymawia się obecnie z tą samą dumą, co niegdyś „Civis Romanus“. I nawet cel podobny zaczyna uświęcać w oczach świata zarysowującą się hegemonję Ameryki: pokój świata „pax universa“, jaki dawał skłóconym narodom starożytności oręż Rzymu. Dziś go niesie poprzez Oceany techniczna przewaga Stanów Zjednoczonych... Dawny Rzym posyłał w tym celu żelazne legjony, spółczesna Ameryka posyła dolary[2], ale skutek ten sam... Nie pomoże Europie poczucie kulturalnej wyższości; wszakże Grecy uważali Rzymian za barbarzyńców, a jednak, jak tego dowodzi historja, zmuszeni byli znosić ich jarzmo. Rzymianom potrzebny był pokój i praworządność ówczesnego świata, aby Rzym miał co jeść i w co się odziewać. Ameryce potrzebny jest pokój, aby świat mógł spożywać wytwory ich przemysłu i wzamian wysyłać z nadwyżką daninę swej pracy. Nadwyżka ta stale zamieniać się będzie na coraz większy przepych życia...
Czy skończy się to upadkiem jak w Rzymie? Być może, ale to są rzeczy dalekie...
Dziś ciekawym dla nas objawem jest żywiołowe dążenie zarówno tłumów jak i mężów stanu Ameryki do zabezpieczenia światowego spokoju. Tu zbiegają się interesy Ameryki i Polski.
Rzeczą polityków jest związać tożsamość celów mocnym węzłem realnych wpływów i interesów.