Wspólny przyjaciel/Część pierwsza/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspólny przyjaciel |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1914 |
Druk | L. Bogusławski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Our mutual friend |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pogrążony zawsze w zawiłych sprawach upadającego cesarstwa rzymskiego, mister Boffen nie zapominał przecież o własnych interesach. lnteresa te powierzone były, jak wiadomo, Mortimerowi Lightwood, którego gazety nazywały teraz „naszym znanym“, jakkolwiek sprawa Boffenów była dosłownie pierwszą, którą ów młody adwokat miał w ręku. Szedł więc dnia pewnego mister Boffen do swego adwokata, mając jeszcze głowę, nabitą nieszczęściami szlachetnego Pertinaksa, zamordowanego przez pretoryanów, w chwili właśnie, gdy zamierzał uporządkować sprawy wyżej wymienionego cesarstwa.
Dochodząc do mieszkania Lightwooda, spostrzegł pan Boffen już z daleka ponure okna, wychodzące na cmentarz, a w nich ponurą twarz ponurego młodzieńca, który był jedynym pisarzem tego adwokata.
— Dzień dobry panu — rzekł wesoło spadkobierca, w chwili, gdy ponury, młody dżentelmen otwierał mu drzwi mieszkania. — Mecenas w domu?
— Pan mecenas Lightwood wyznaczył panu, jak się zdaje, godzinę.
— Nie potrzebuje mi nic wyznaczać — zapr0testował spadkobierca — zapłacę mu przecie i tak.
— Nie miałem zamiaru podawać w wątpliwość pańskiej punktualności, proszę, racz pan usiąść.
— Bardzo chętnie.
— A ja zajmę się wyszukaniem pańskiego nazwiska w książce, w której zapisuję alfabetycznie nazwiska naszych klientów.
Tu ponury młodzieniec, który nosił bardzo stosowne dla siebie nazwisko Blight[1], wydobył pompatycznie wąską i długą książkę i czytać zaczął, pomagając sobie wskazującym palcem. Aggs, Baggs, Caggs, Daggs, Faggs, Gaggs. A! tu jest Boffen.
Były to zmyślone nazwiska, które pisarz Mortimera Lightwood wciągnął do książki w nadziei, że prędzej, czy później znajdzie się jakiś prawdziwy klient, który uzmysłowi własną osobą realność tej fikcyi.
— Znalazłem już — objaśnił Blight — pan mecenas nadejdzie za chwilę,
— Mnie nie pilno.
— A teraz pozwoli pan, że zanotuję nazwisko pańskie w książce, w której mam spis dziennych klientów.
Wydobył z biurka drugą książkę i powtórzył ten sam proceder, co poprzednio, czytając na głos:
— Alleg, Balleg, Calleg, Dalleg. Tu pana zapiszę, na piątem miejscu.
— I zawsze tak pan porządnie zapisuje nazwiska?
— Zawsze panie. Bez tegobym nie wytrzymał.
Należało rozumieć przez to, że bez tego fikcyjnego zajęcia pisarz Mortimera Lightwood nie wytrzymałby srogości odosobnienia, na jakie skazany był, spędzając życie w kancelaryi swego pryncypała. Nie miał możności lepienia figurek z chleba, cyzelowania puharków, lub piłowania łańcuszków i krat, jak to czynią więźniowie, prowadził więc książki alfabetyczne.
— Jak dawno pan już służysz w adwokaturze?
— Trzy lata, panie.
— To prawie jakbyś się w niej urodził.
— Teraz to mi już wszystko jedno — odrzekł Blight, jakby się już oswoił z naturalną goryczą swego stanu.
— Ileż pan zarabia?
— Połowę tego, cobym chciał.
— A ileżbyś pan chciał?
— Piętnaście szylingów na tydzień — odparł młody pomocnik.
— A czy prędko pan zostanie sędzią?
— Nie wiem, nie obliczyłem tego jeszcze.
— Mam nadzieję, że niema poważnych przeszkód.
Blight odpowiedział na to, że, mając zaszczyt być Anglikiem, nie zna wyrazu nigdy i nie wątpi z tego powodu, iż zajmie kiedyś miejsce w magistraturze.
— Ale parę funtów szterlingów nie zawadziłoby przedtem, co?
Młody Blight nie miał pod tym względem żadnych wątpliwości, wobec czego mister Boffen wręczył mu kilka funtów, jako honoraryum za trud, poniesiony w jego sprawie. Następnie spadkobierca starego Harmona obejrzał ciekawie urządzenie kancelaryi. Zobaczył małą biblioteczkę na półce, zawierającą książki prawnicze, okno, wychodzące na cmentarz, stół, a na nim pudełeczko pieczątek, laskę czerwonego laku, pióro, jabłko, podstawkę i arkusz papieru, pokryty kleksami, wreszcie oko jego zatrzymało się na blaszanem pudełku, zaopatrzonem etykietą z napisem akta Harmon. W tej chwili właśnie Mortimer Lightwood wszedł do pokoju.
— Wychodziłem właśnie z pańskiej sprawy.
— Bardzo panu dziękuję, ale też zmordował się pan, panie mecenasie.
Mortimer Lightwood nie próbował wmówić w swego gościa, że jest chronicznie zmordowany, z powodu nawału pracy, lecz oświadczył, że jest mu bardzo miło mieć zaszczyt i przyjemność powinszowania panu Boffen ostatecznego wejścia w posiadanie przeszło milionowego spadku.
— A co jest najlepszem w tej fortunie — dodał jeszcze Lightwood — to, że nie zada ona pono żadnych kłopotów. Jest tak ulokowana, że mógłbyś pan ją włożyć do szkatułki i udać się z nią w każdej chwili na koniec świata, choćby na góry skaliste.
— Nie wiem co na to odrzec — odparł pan Boffen, — ale mnie się zdaje, że to wielki kłopot zajmować się takim majątkiem.
— To się pan nie zajmuj.
— Jakto?
— Zwracam uwagę pana — rzekł na to Lightwood, — że mówię w tej chwili nie jako prawnik, lecz jako zwykły sobie człowiek. Otóż jeśli obawiasz się pan dużego majątku, to pociecha dla pana może być w myśli, że możesz go pan łatwo umniejszyć i że mnóstwo ludzi chętnie panu w tem dopomoże.
— Nie, nie, panie, ja to nie tak rozumiem — odrzekł z rosnącym niepokojem spadkobierca, — to, coś pan powiedział, nie jest zadowalające.
— A cóż na świecie jest zadowalające? — zauważył melancholijnie Mortimer.
— Dla mnie wszystko było dawniej zadowalające — rzekł z namysłem Boffen. — Gdy służyłem u nieboszczyka Harmona, pracując od świtu do nocy, czułem się zupełnie zadowolony z mego położenia. Harmon, świeć Panie nad jego duszą, miał co prawda przykry charakter, ale przecie żyło się jakoś wcale nieźle, A wiecie, panowie, co wam powiem — dodał jakby tknięty nagle nową myślą. — Dla niego także byłoby daleko lepiej, gdyby zarabiał był mniej pieniędzy, jemu także ciężył ten wielki majątek.
Lightwood zakaszlał zlekka, wcale nie przekonany.
— Ależ tak, mówię panu. Jakąż pociechę miał z tego majątku. Syna własnego wygnał z domu precz. O! ja i moja stara lady, stawaliśmy zawsze w obronie młodego, to też stary nagadał nam nieraz mnóstwo brzydkich rzeczy, że i powtórzyć ich bym nie śmiał. A raz żona moja, jak ją pan znasz, panie Lightwood, powiedziała mu prosto z mostu, co myśli o nim i co winien ojciec synowi podług praw boskich i ludzkich, to wie pan, co zrobił wtedy? Strącił kapelusz z głowy pani Boffenowej, czarny słomiany kapelusz, który zawsze nosiła i rzucił go w śmiecie. Dostałby za to odemnie, ale żona moja rzuciła się między nas tak, że zamiast niego, trafiłem w nią i pani Boffenowa padła na ziemię, jak długa, tak jest, panowie, jak długa.
— Przynosi to zaszczyt zarówno głowie, jak sercu pani Boffen — mruknął Mortimer.
— Tak jest, moi panowie, stawaliśmy zawsze po stronie dzieci i ja i moja stara, choć nieraz powtarzaliśmy sobie, że pewnego pięknego dnia stary wyrzuci nas za to za drzwi. A nawet powiem panu pod sekretem, bo pani Boffenowa jest już dziś damą i nie chciałaby, aby wiedziano, jakich słów dobierała dawniej, ale tak, jak mnie tu panowie widzicie, nazwała raz w mojej obecności starego Harmona starym łajdakiem i dziadem bez serca.
— Szlachetna krew saksońska, Przodkowie pani Boffen musieli być z tych, co to walczyli pod Crecy i pod Azincourt.
— Stoi mi, jak żywy, przed oczyma ten mały John, syn naszego pana. Miał zaledwie siedm lat, gdy go ojciec wyprawił do tej szkoły w Belgii.
Biedne dziecko, przyszedł się pożegnać z panią Boffen, która była wtedy młoda, jak róża rozkwitła. Tak nam było żal tego malca, którego ojciec pozbywał się z domu. Dzieciak patrzył na nas takiemi smutnemi oczyma. Długo nie schodziły mi z pamięci te oczy, a żona moja budziła się czasem w nocy i na wspomnienie o dziecku płakała.
— Pamiętasz — mówiła do mnie — naszego małego Johna, pamiętasz oczy, jakiemi patrzało na nas to dziecko, niech je Bóg ma w swojej opiece. — Z czasem to się jakoś zatarło.
— Tak panie z czasem wszystko się rozpada w szmaty — rzekł Ligthwood.
— Nie panie — zaprzeczył pan Boffen, którego draźniły odpowiedzi jego adwokata, są rzeczy których nigdy nie znalazłem w śmieciach mimo, że babrałem się w tem całe życie. Ale mówię to panu wszystko dla tego, że mam do pana jeszcze jedną prośbę. Pan się zechce tem zająć, nieprawdaż?
— Służę panu bardzo chętnie.
— Otóż ja i pani Boffen uradziliśmy wyznaczyć 10.000 funtów nagrody temu, który wykryje sprawcę ohydnej zbrodni, której ofiarą padł nasz biedny John.
— Ależ to za dużo, stanowczo za dużo.
— Dlaczego? Skoro ja i moja stara lady, korzystamy z tego morderstwa, wbrew naszej woli oczywiście, to przynajmniej, chcielibyśmy nie zaniedbać niczego, dla odnalezienia zbrodniarza.
— Nie to miałem na myśli, a to tylko, że tak znaczna kwota wywołać może chciwość ludzką i fałszywe denuncyacye.
— Nie pomyślałem o tem, ale przecież można będzie prawdę od fałszu odróżnić.
Ukończywszy naradę ze swym adwokatem, spadkobierca zabierał się już do wyjścia, gdy przy drzwiach prawie spotkał się z Eugeniuszem, który go o mało nie przewrócił.
Mortimer Lightwood przedstawił ich sobie wzajemnie.
— Bardzo mi miło poznać imć pana Boffen — rzekł Eugeniusz z miną, która wyrażała wprost przeciwne uczucia.
— A i mnie także bardzo miło — odparł z wylaniem pan Boffen. — Panowie jesteście koledzy?
— Tak jest.
— Lubisz pan swój fach?
— Niebardzo — odparł Eugeniusz.
— Rozumiem, to dla pana za suche, a przytem trzeba porządnie fałdów przysiedzieć, zanim człowiek dojdzie do czego... ale wierz mi, mój młody panie, że niema nic lepszego, jak praca, patrz pan naprzykład, na pszczoły,
— Daruje pan — odparł z przymusem Eugeniusz — ale jako „bipedus“ protestuję zawsze, ilekroć ktoś stawia mi za przykład pszczoły.
— Jakto, kto? — pytał spadkobierca, otwierając szeroko oczy.
— Jako istota dwunożna, nie życzę sobie, aby mi stawiano za przykład owady, lub czworonogi i nie mam zamiaru wzorować się na postępowaniu psa, wielbłąda lub pająka. Bo jeśli naprzykład wielbłąd odznacza się niezwykłą wstrzemięźliwością, to tylko dlatego, że posiada kilka żołądków, a w jednym z nich wyborną suchą piwnicę, w której przechowuje trunki, a człowiek nie może się czemś podobnem pochlubić.
— Ależ ja mówiłem o pszczołach — zauważył mister Boffen, cokolwiek oszołomiony wywodem, który usłyszał.
— Przyznaję to, ale niemniej przeto porównanie pańskie nie było szczęśliwe. Bo gdyby nawet (na co się w gruncie nie zgadzam) zachodziło jakieś podobieństwo pomiędzy człowiekiem w spodniach i kamizelce, a pszczołą, to jeszcze nie wynika z tego, aby się człowiek miał czegoś nauczyć w szkole pszczół. Cóż robią właściwie pszczoły? Zaprzątnięte są aż do zawrotu głowy najdrobniejszymi wypadkami, związanymi z losem ich monarchini, czy mamy to uważać jako zachętę do płaszczenia się przed wielkimi tego świata? Następnie pszczoły robią miód, dużo miodu, daleko więcej, niż potrzebują. Pytam, poco? Miód jest z pewnością bardzo smaczny, zwłaszcza przy śniadaniu, ale cóż z tego pszczołom. — To też stawianie na piedestale cnót pszczoły, jest mistyfikacyą, chyba, że stosunki, panujące w ulu, uważać trzeba jako satyrę naszych dworów. — No! ale to wszystko nie przeszkadza mi mieć dla pana najgłębszy szacunek, panie Boffen.
— Dziękuję panu i żegnam.
Mister Boffen wyszedł pod przykrem wrażeniem. Oprócz bolesnych wspomnień, jakie wskrzesiła w nim rozmowa o Johnie Harmen, widział przed sobą rozmaite nieprzewidziane wątpliwości. Idąc, pogrążony w myślach, czuł wszakże, że ktoś stąpa za nim krok w krok. Odwrócił się nagle i ujrzał przed sobą dżentelmena bardzo przyzwoitej powierzchowności, który mu się pilnie przypatrywał.
— Czem mogę panu służyć — zapytał go bez wahania.
— Wybacz pan, panie Boffen.
— To pan wiesz, jak ja się nazywam? A czy ja pana znam?
— Nie panie, jestem zbyt nieznaczącą osobistością, podczas kiedy pański majątek i niezwykły sposób, w jaki go pan odziedziczyłeś...
— Wiem, wiem, mówią o tem w całem mieście,
— Słowem, pokazano mi pana.
— A pan przekonałeś się, że niema na co patrzeć, bo ja nie jestem ładny do patrzenia. Ale czego pan chce odemnie. Czy pan jesteś adwokatem?
— Nie, panie.
— Może masz mi pan co do powiedzenia w tej sprawie, za którą wyznaczyłem nagrodę.
— Nie, panie — odparł nieznajomy, którego twarz zachmurzyła się przy tej wzmiance.
— Jeśli się nie mylę — mówił dalej z lekką irytacyą pan Boffen — idziesz pan za mną krok w krok od chwili, gdym wyszedł od mego adwokata.
— Tak panie, chciałbym zamienić z szanownym panem parę słów i jeśli pan niema nic przeciw temu, przejdźmy na skwer sąsiedni, gdzie lepiej nam będzie, niż na tej hałaśliwej ulicy.
Po krótkiem wahaniu pan Boffen zgodził się na to, ale był w nienajlepszem usposobieniu, szedł więc za nieznajomym, trzymając oburącz swoją sękatą laskę.
— Jestem może za śmiały — rzekł nieznajomy — i może projekt mój jest niemożliwy do uskutecznienia; ale śmiałość moja pochodzi stąd, że uważam pana za człowieka prawego, szczerego i posiadającego przytem żonę, wyposażoną w te same zalety.
— Co się tyczy pani Boffen, to święta prawda — mruknął spadkobierca trochę udobruchany.
— Prócz tego powszechny głos o panu mówi, że bogactwo wcale pana nie zepsuło.
— Ani chybi, będzie prosił o pieniądze, pomyślał pan Boffen, — ciekawy jestem, ile zażąda.
Ale nieznajomy nie prosił o pieniądze.
Zachowanie się jego było trochę sztywne, oczy miał ustawicznie spuszczone, ale mówił łatwo i płynnie, a głos jego miał dźwięk nadzwyczaj przyjemny.
— W nowem swojem położeniu zmienisz pan zapewne tryb życia — mówił dalej. — Będziesz pan zapewne zmuszony prowadzić dom na wyższą stopę, z czego wynikną nowe rachunki, korespondencye, skutkiem czego będziesz pan zmuszony mieć przybocznego sekretarza,
— Kogo? — pytał z niekłamanem zdumieniem mister Boffen.
— Sekretarza — powtórzył nieznajomy — i gdybyś pan chciał wybrać mnie na tę posadę...
— Ależ po co?
— Skorobyś pan zresztą nie potrzebował sekretarza, to mógłbyś mnie pan zrobić swoim plenipotentem lub dać mi jakie inne stanowisko w swoim domu, za to byłbym panu nieskończenie wdzięczny. A nie myśl pan, aby mną powodowała jedynie chęć zysku, gotów jestem służyć u pana cały rok bez pensyi, poczem pan sam wyznaczysz mi wynagrodzenie, które uznasz za stosowne dla moich zasług.
— Skąd pan właściwie przybywa?
— Z dalekich krajów.
Odpowiedź ta nie mogła zadowolnić pana Boffena, którego wiadomości, dotyczące dalekich krajów, były bardzo elastyczne.
— Powiedz mi pan lepiej, z jakiego mianowicie miejsca pan przyjechał?
— Bywałem w różnych miejscach.
— A cóż pan tam robił?
— Podróżowałem dla kształcenia się.
Odpowiedź ta nie posunęła, oczywiście, ani na włos pana Baffena.
— Bardzo dobrze. Ale, bez urazy pańskiej, czem pan zarabiasz na życie?
— Wszak mówiłem już panu, jakie mam zamiary. Chciałbym zająć posadę u pana i staję właściwie u progu mej karyery.
Pan Boffen był coraz więcej zakłopotany tym szczególnym postulantem, którego nie mógł się pozbyć, z powodu, iż zachowanie się jego było nacechowane wyszukaną grzecznością.
Rzucił oczyma dokoła, jakby szukając ratunku, ale wzrok jego napotkał tylko sąsiednią zagrodę, gdzie hodowano widocznie kury, bo było ich tam mnóstwo, a żadnych natomiast wróbli. Prócz tego, znalazł tam dużo zwiędłych liści i spróchniałego drzewa, ale to wszystko nie dodało mu natchnienia.
— Wybacz pan — mówił dalej nieznajomy — że nie wymieniłem dotąd swego nazwiska. Nazywam się Rokesmith, a mieszkam w dzielnicy Holloway u niejakiego pana Wilfera.
— U ojca Belli?
— Tak, istotnie, gospodarz mój ma córkę, która nosi to imię.
Od rana już dziś to imię „Bella“ prześladowało pana Boffena i powracało mu natrętnie na pamięć. Dlatego też, usłyszawszy je w ustach Rokesmitha, zadziwił się bardzo i powtarzał, kiwając głową:
— To szczególne, prawdziwie, to bardzo szczególne.
A potem dodał:
— A więc to ktoś z Willerów skierował pana do mnie?
— Bynajmniej, nie rozmawiałem o panu z żadnym członkiem tej rodziny, przebywam zresztą wciąż w moim pokoju i nie widuję się prawie z moimi gospodarzami.
— Coraz to dziwniejsza historya. A więc, mój panie, mówiąc szczerze, nie wiem, co mam panu odpowiedzieć.
— Nie śpiesz się pan z ostatniem słowem — odparł na to Rokesmith — nie jestem przecie tak szalony, abym przypuszczał, że się pan zaraz na mnie zdecydujesz. Pozwól mi pan spędzić kilka dni w swoim domu, abyś mnie pan mógł poznać.
— Bardzo słusznie — odparł pan Boffen — zgadzam się chętnie, ale pod warunkiem, że mi pan nie będziesz wmawiał, że potrzeba mi jakiegoś sekretarza. Proszę pana bardzo, abyś mi nie wspominał o tym sekretarzu, jakgdyby mieszkał na księżycu. Nie chcę już nic zmieniać w moich zwyczajach. Prawda, że pani Boffen ma skłonności do wystawnego i eleganckiego życia, ale ma już przecie w swojej willi wszystko, czego jej potrzeba. Wszelako, kochany panie, ponieważ pan postępujesz ze mną delikatnie i nie narzucasz się, powiem panu bez ceremonii, że możesz przyjść do nas, kiedy zechcesz, za tydzień, za dwa tygodnie, a przy tej sposobności muszę jeszcze pana uprzedzić, że mam w służbie u siebie literata z drewnianą nogą, z którym niemam zamiaru się rozstawać,
— Żałuję mocno, że zostałem uprzedzony.
— O, co się tyczy mego literata — mówił poufnie Boffen — to obowiązki jego są jasne. Umówiłem go do schyłku i upadku cesarstwa rzymskiego, a prócz tego robi mi czasem po przyjacielsku trochę poezyi.
Nie troszcząc się zbytnio o to, czy Rokesmith zrozumiał dość jasno, na czem polegają funkcye nadwornego literata, pan Boffen pożegnał go dobrodusznie.
— A teraz do widzenia, przyjdź pan do nas, kiedy się panu podoba. To niedaleko od Wilferów, oni pokażą panu drogę, a tylko, ponieważ nie wszyscy wiedzą, że się to nazywa teraz willa Boffenów, pytajcie o dom Harmona.
Usłyszawszy to nazwisko, Rokesmith zadrżał zlekka i spytał, może dla pokrycia zmieszania.
— Jak się pisze to nazwisko?
— Ależ tak, jak się mówi, Harmon — powtórzył dobitnie Boffen i odszedł, nie oglądając się już za siebie.