Wspólny przyjaciel/Część pierwsza/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.
Sekretarz pana Boffena.

Pogrążony zawsze w zawiłych sprawach upadającego cesarstwa rzymskiego, mister Boffen nie zapominał przecież o własnych interesach. lnteresa te powierzone były, jak wiadomo, Mortimerowi Lightwood, którego gazety nazywały teraz „naszym znanym“, jakkolwiek sprawa Boffenów była dosłownie pierwszą, którą ów młody adwokat miał w ręku. Szedł więc dnia pewnego mister Boffen do swego adwokata, mając jeszcze głowę, nabitą nieszczęściami szlachetnego Pertinaksa, zamordowanego przez pretoryanów, w chwili właśnie, gdy zamierzał uporządkować sprawy wyżej wymienionego cesarstwa.
Dochodząc do mieszkania Lightwooda, spostrzegł pan Boffen już z daleka ponure okna, wychodzące na cmentarz, a w nich ponurą twarz ponurego młodzieńca, który był jedynym pisarzem tego adwokata.
— Dzień dobry panu — rzekł wesoło spadkobierca, w chwili, gdy ponury, młody dżentelmen otwierał mu drzwi mieszkania. — Mecenas w domu?
— Pan mecenas Lightwood wyznaczył panu, jak się zdaje, godzinę.
— Nie potrzebuje mi nic wyznaczać — zapr0testował spadkobierca — zapłacę mu przecie i tak.
— Nie miałem zamiaru podawać w wątpliwość pańskiej punktualności, proszę, racz pan usiąść.
— Bardzo chętnie.
— A ja zajmę się wyszukaniem pańskiego nazwiska w książce, w której zapisuję alfabetycznie nazwiska naszych klientów.
Tu ponury młodzieniec, który nosił bardzo stosowne dla siebie nazwisko Blight[1], wydobył pompatycznie wąską i długą książkę i czytać zaczął, pomagając sobie wskazującym palcem. Aggs, Baggs, Caggs, Daggs, Faggs, Gaggs. A! tu jest Boffen.
Były to zmyślone nazwiska, które pisarz Mortimera Lightwood wciągnął do książki w nadziei, że prędzej, czy później znajdzie się jakiś prawdziwy klient, który uzmysłowi własną osobą realność tej fikcyi.
— Znalazłem już — objaśnił Blight — pan mecenas nadejdzie za chwilę,
— Mnie nie pilno.
— A teraz pozwoli pan, że zanotuję nazwisko pańskie w książce, w której mam spis dziennych klientów.
Wydobył z biurka drugą książkę i powtórzył ten sam proceder, co poprzednio, czytając na głos:
— Alleg, Balleg, Calleg, Dalleg. Tu pana zapiszę, na piątem miejscu.
— I zawsze tak pan porządnie zapisuje nazwiska?
— Zawsze panie. Bez tegobym nie wytrzymał.
Należało rozumieć przez to, że bez tego fikcyjnego zajęcia pisarz Mortimera Lightwood nie wytrzymałby srogości odosobnienia, na jakie skazany był, spędzając życie w kancelaryi swego pryncypała. Nie miał możności lepienia figurek z chleba, cyzelowania puharków, lub piłowania łańcuszków i krat, jak to czynią więźniowie, prowadził więc książki alfabetyczne.
— Jak dawno pan już służysz w adwokaturze?
— Trzy lata, panie.
— To prawie jakbyś się w niej urodził.
— Teraz to mi już wszystko jedno — odrzekł Blight, jakby się już oswoił z naturalną goryczą swego stanu.
— Ileż pan zarabia?
— Połowę tego, cobym chciał.
— A ileżbyś pan chciał?
— Piętnaście szylingów na tydzień — odparł młody pomocnik.
— A czy prędko pan zostanie sędzią?
— Nie wiem, nie obliczyłem tego jeszcze.
— Mam nadzieję, że niema poważnych przeszkód.
Blight odpowiedział na to, że, mając zaszczyt być Anglikiem, nie zna wyrazu nigdy i nie wątpi z tego powodu, iż zajmie kiedyś miejsce w magistraturze.
— Ale parę funtów szterlingów nie zawadziłoby przedtem, co?
Młody Blight nie miał pod tym względem żadnych wątpliwości, wobec czego mister Boffen wręczył mu kilka funtów, jako honoraryum za trud, poniesiony w jego sprawie. Następnie spadkobierca starego Harmona obejrzał ciekawie urządzenie kancelaryi. Zobaczył małą biblioteczkę na półce, zawierającą książki prawnicze, okno, wychodzące na cmentarz, stół, a na nim pudełeczko pieczątek, laskę czerwonego laku, pióro, jabłko, podstawkę i arkusz papieru, pokryty kleksami, wreszcie oko jego zatrzymało się na blaszanem pudełku, zaopatrzonem etykietą z napisem akta Harmon. W tej chwili właśnie Mortimer Lightwood wszedł do pokoju.
— Wychodziłem właśnie z pańskiej sprawy.
— Bardzo panu dziękuję, ale też zmordował się pan, panie mecenasie.
Mortimer Lightwood nie próbował wmówić w swego gościa, że jest chronicznie zmordowany, z powodu nawału pracy, lecz oświadczył, że jest mu bardzo miło mieć zaszczyt i przyjemność powinszowania panu Boffen ostatecznego wejścia w posiadanie przeszło milionowego spadku.
— A co jest najlepszem w tej fortunie — dodał jeszcze Lightwood — to, że nie zada ona pono żadnych kłopotów. Jest tak ulokowana, że mógłbyś pan ją włożyć do szkatułki i udać się z nią w każdej chwili na koniec świata, choćby na góry skaliste.
— Nie wiem co na to odrzec — odparł pan Boffen, — ale mnie się zdaje, że to wielki kłopot zajmować się takim majątkiem.
— To się pan nie zajmuj.
— Jakto?
— Zwracam uwagę pana — rzekł na to Lightwood, — że mówię w tej chwili nie jako prawnik, lecz jako zwykły sobie człowiek. Otóż jeśli obawiasz się pan dużego majątku, to pociecha dla pana może być w myśli, że możesz go pan łatwo umniejszyć i że mnóstwo ludzi chętnie panu w tem dopomoże.
— Nie, nie, panie, ja to nie tak rozumiem — odrzekł z rosnącym niepokojem spadkobierca, — to, coś pan powiedział, nie jest zadowalające.
— A cóż na świecie jest zadowalające? — zauważył melancholijnie Mortimer.
— Dla mnie wszystko było dawniej zadowalające — rzekł z namysłem Boffen. — Gdy służyłem u nieboszczyka Harmona, pracując od świtu do nocy, czułem się zupełnie zadowolony z mego położenia. Harmon, świeć Panie nad jego duszą, miał co prawda przykry charakter, ale przecie żyło się jakoś wcale nieźle, A wiecie, panowie, co wam powiem — dodał jakby tknięty nagle nową myślą. — Dla niego także byłoby daleko lepiej, gdyby zarabiał był mniej pieniędzy, jemu także ciężył ten wielki majątek.
Lightwood zakaszlał zlekka, wcale nie przekonany.
— Ależ tak, mówię panu. Jakąż pociechę miał z tego majątku. Syna własnego wygnał z domu precz. O! ja i moja stara lady, stawaliśmy zawsze w obronie młodego, to też stary nagadał nam nieraz mnóstwo brzydkich rzeczy, że i powtórzyć ich bym nie śmiał. A raz żona moja, jak ją pan znasz, panie Lightwood, powiedziała mu prosto z mostu, co myśli o nim i co winien ojciec synowi podług praw boskich i ludzkich, to wie pan, co zrobił wtedy? Strącił kapelusz z głowy pani Boffenowej, czarny słomiany kapelusz, który zawsze nosiła i rzucił go w śmiecie. Dostałby za to odemnie, ale żona moja rzuciła się między nas tak, że zamiast niego, trafiłem w nią i pani Boffenowa padła na ziemię, jak długa, tak jest, panowie, jak długa.
— Przynosi to zaszczyt zarówno głowie, jak sercu pani Boffen — mruknął Mortimer.
— Tak jest, moi panowie, stawaliśmy zawsze po stronie dzieci i ja i moja stara, choć nieraz powtarzaliśmy sobie, że pewnego pięknego dnia stary wyrzuci nas za to za drzwi. A nawet powiem panu pod sekretem, bo pani Boffenowa jest już dziś damą i nie chciałaby, aby wiedziano, jakich słów dobierała dawniej, ale tak, jak mnie tu panowie widzicie, nazwała raz w mojej obecności starego Harmona starym łajdakiem i dziadem bez serca.
— Szlachetna krew saksońska, Przodkowie pani Boffen musieli być z tych, co to walczyli pod Crecy i pod Azincourt.
— Stoi mi, jak żywy, przed oczyma ten mały John, syn naszego pana. Miał zaledwie siedm lat, gdy go ojciec wyprawił do tej szkoły w Belgii. Biedne dziecko, przyszedł się pożegnać z panią Boffen, która była wtedy młoda, jak róża rozkwitła. Tak nam było żal tego malca, którego ojciec pozbywał się z domu. Dzieciak patrzył na nas takiemi smutnemi oczyma. Długo nie schodziły mi z pamięci te oczy, a żona moja budziła się czasem w nocy i na wspomnienie o dziecku płakała.
— Pamiętasz — mówiła do mnie — naszego małego Johna, pamiętasz oczy, jakiemi patrzało na nas to dziecko, niech je Bóg ma w swojej opiece. — Z czasem to się jakoś zatarło.
— Tak panie z czasem wszystko się rozpada w szmaty — rzekł Ligthwood.
— Nie panie — zaprzeczył pan Boffen, którego draźniły odpowiedzi jego adwokata, są rzeczy których nigdy nie znalazłem w śmieciach mimo, że babrałem się w tem całe życie. Ale mówię to panu wszystko dla tego, że mam do pana jeszcze jedną prośbę. Pan się zechce tem zająć, nieprawdaż?
— Służę panu bardzo chętnie.
— Otóż ja i pani Boffen uradziliśmy wyznaczyć 10.000 funtów nagrody temu, który wykryje sprawcę ohydnej zbrodni, której ofiarą padł nasz biedny John.
— Ależ to za dużo, stanowczo za dużo.
— Dlaczego? Skoro ja i moja stara lady, korzystamy z tego morderstwa, wbrew naszej woli oczywiście, to przynajmniej, chcielibyśmy nie zaniedbać niczego, dla odnalezienia zbrodniarza.
— Nie to miałem na myśli, a to tylko, że tak znaczna kwota wywołać może chciwość ludzką i fałszywe denuncyacye.
— Nie pomyślałem o tem, ale przecież można będzie prawdę od fałszu odróżnić.
Ukończywszy naradę ze swym adwokatem, spadkobierca zabierał się już do wyjścia, gdy przy drzwiach prawie spotkał się z Eugeniuszem, który go o mało nie przewrócił.
Mortimer Lightwood przedstawił ich sobie wzajemnie.
— Bardzo mi miło poznać imć pana Boffen — rzekł Eugeniusz z miną, która wyrażała wprost przeciwne uczucia.
— A i mnie także bardzo miło — odparł z wylaniem pan Boffen. — Panowie jesteście koledzy?
— Tak jest.
— Lubisz pan swój fach?
— Niebardzo — odparł Eugeniusz.
— Rozumiem, to dla pana za suche, a przytem trzeba porządnie fałdów przysiedzieć, zanim człowiek dojdzie do czego... ale wierz mi, mój młody panie, że niema nic lepszego, jak praca, patrz pan naprzykład, na pszczoły,
— Daruje pan — odparł z przymusem Eugeniusz — ale jako „bipedus“ protestuję zawsze, ilekroć ktoś stawia mi za przykład pszczoły.
— Jakto, kto? — pytał spadkobierca, otwierając szeroko oczy.
— Jako istota dwunożna, nie życzę sobie, aby mi stawiano za przykład owady, lub czworonogi i nie mam zamiaru wzorować się na postępowaniu psa, wielbłąda lub pająka. Bo jeśli naprzykład wielbłąd odznacza się niezwykłą wstrzemięźliwością, to tylko dlatego, że posiada kilka żołądków, a w jednym z nich wyborną suchą piwnicę, w której przechowuje trunki, a człowiek nie może się czemś podobnem pochlubić.
— Ależ ja mówiłem o pszczołach — zauważył mister Boffen, cokolwiek oszołomiony wywodem, który usłyszał.
— Przyznaję to, ale niemniej przeto porównanie pańskie nie było szczęśliwe. Bo gdyby nawet (na co się w gruncie nie zgadzam) zachodziło jakieś podobieństwo pomiędzy człowiekiem w spodniach i kamizelce, a pszczołą, to jeszcze nie wynika z tego, aby się człowiek miał czegoś nauczyć w szkole pszczół. Cóż robią właściwie pszczoły? Zaprzątnięte są aż do zawrotu głowy najdrobniejszymi wypadkami, związanymi z losem ich monarchini, czy mamy to uważać jako zachętę do płaszczenia się przed wielkimi tego świata? Następnie pszczoły robią miód, dużo miodu, daleko więcej, niż potrzebują. Pytam, poco? Miód jest z pewnością bardzo smaczny, zwłaszcza przy śniadaniu, ale cóż z tego pszczołom. — To też stawianie na piedestale cnót pszczoły, jest mistyfikacyą, chyba, że stosunki, panujące w ulu, uważać trzeba jako satyrę naszych dworów. — No! ale to wszystko nie przeszkadza mi mieć dla pana najgłębszy szacunek, panie Boffen.
— Dziękuję panu i żegnam.
Mister Boffen wyszedł pod przykrem wrażeniem. Oprócz bolesnych wspomnień, jakie wskrzesiła w nim rozmowa o Johnie Harmen, widział przed sobą rozmaite nieprzewidziane wątpliwości. Idąc, pogrążony w myślach, czuł wszakże, że ktoś stąpa za nim krok w krok. Odwrócił się nagle i ujrzał przed sobą dżentelmena bardzo przyzwoitej powierzchowności, który mu się pilnie przypatrywał.
— Czem mogę panu służyć — zapytał go bez wahania.
— Wybacz pan, panie Boffen.
— To pan wiesz, jak ja się nazywam? A czy ja pana znam?
— Nie panie, jestem zbyt nieznaczącą osobistością, podczas kiedy pański majątek i niezwykły sposób, w jaki go pan odziedziczyłeś...
— Wiem, wiem, mówią o tem w całem mieście,
— Słowem, pokazano mi pana.
— A pan przekonałeś się, że niema na co patrzeć, bo ja nie jestem ładny do patrzenia. Ale czego pan chce odemnie. Czy pan jesteś adwokatem?
— Nie, panie.
— Może masz mi pan co do powiedzenia w tej sprawie, za którą wyznaczyłem nagrodę.
— Nie, panie — odparł nieznajomy, którego twarz zachmurzyła się przy tej wzmiance.
— Jeśli się nie mylę — mówił dalej z lekką irytacyą pan Boffen — idziesz pan za mną krok w krok od chwili, gdym wyszedł od mego adwokata.
— Tak panie, chciałbym zamienić z szanownym panem parę słów i jeśli pan niema nic przeciw temu, przejdźmy na skwer sąsiedni, gdzie lepiej nam będzie, niż na tej hałaśliwej ulicy.
Po krótkiem wahaniu pan Boffen zgodził się na to, ale był w nienajlepszem usposobieniu, szedł więc za nieznajomym, trzymając oburącz swoją sękatą laskę.
— Jestem może za śmiały — rzekł nieznajomy — i może projekt mój jest niemożliwy do uskutecznienia; ale śmiałość moja pochodzi stąd, że uważam pana za człowieka prawego, szczerego i posiadającego przytem żonę, wyposażoną w te same zalety.
— Co się tyczy pani Boffen, to święta prawda — mruknął spadkobierca trochę udobruchany.
— Prócz tego powszechny głos o panu mówi, że bogactwo wcale pana nie zepsuło.
— Ani chybi, będzie prosił o pieniądze, pomyślał pan Boffen, — ciekawy jestem, ile zażąda.
Ale nieznajomy nie prosił o pieniądze.
Zachowanie się jego było trochę sztywne, oczy miał ustawicznie spuszczone, ale mówił łatwo i płynnie, a głos jego miał dźwięk nadzwyczaj przyjemny.
— W nowem swojem położeniu zmienisz pan zapewne tryb życia — mówił dalej. — Będziesz pan zapewne zmuszony prowadzić dom na wyższą stopę, z czego wynikną nowe rachunki, korespondencye, skutkiem czego będziesz pan zmuszony mieć przybocznego sekretarza,
— Kogo? — pytał z niekłamanem zdumieniem mister Boffen.
— Sekretarza — powtórzył nieznajomy — i gdybyś pan chciał wybrać mnie na tę posadę...
— Ależ po co?
— Skorobyś pan zresztą nie potrzebował sekretarza, to mógłbyś mnie pan zrobić swoim plenipotentem lub dać mi jakie inne stanowisko w swoim domu, za to byłbym panu nieskończenie wdzięczny. A nie myśl pan, aby mną powodowała jedynie chęć zysku, gotów jestem służyć u pana cały rok bez pensyi, poczem pan sam wyznaczysz mi wynagrodzenie, które uznasz za stosowne dla moich zasług.
— Skąd pan właściwie przybywa?
— Z dalekich krajów.
Odpowiedź ta nie mogła zadowolnić pana Boffena, którego wiadomości, dotyczące dalekich krajów, były bardzo elastyczne.
— Powiedz mi pan lepiej, z jakiego mianowicie miejsca pan przyjechał?
— Bywałem w różnych miejscach.
— A cóż pan tam robił?
— Podróżowałem dla kształcenia się.
Odpowiedź ta nie posunęła, oczywiście, ani na włos pana Baffena.
— Bardzo dobrze. Ale, bez urazy pańskiej, czem pan zarabiasz na życie?
— Wszak mówiłem już panu, jakie mam zamiary. Chciałbym zająć posadę u pana i staję właściwie u progu mej karyery.
Pan Boffen był coraz więcej zakłopotany tym szczególnym postulantem, którego nie mógł się pozbyć, z powodu, iż zachowanie się jego było nacechowane wyszukaną grzecznością.
Rzucił oczyma dokoła, jakby szukając ratunku, ale wzrok jego napotkał tylko sąsiednią zagrodę, gdzie hodowano widocznie kury, bo było ich tam mnóstwo, a żadnych natomiast wróbli. Prócz tego, znalazł tam dużo zwiędłych liści i spróchniałego drzewa, ale to wszystko nie dodało mu natchnienia.
— Wybacz pan — mówił dalej nieznajomy — że nie wymieniłem dotąd swego nazwiska. Nazywam się Rokesmith, a mieszkam w dzielnicy Holloway u niejakiego pana Wilfera.
— U ojca Belli?
— Tak, istotnie, gospodarz mój ma córkę, która nosi to imię.
Od rana już dziś to imię „Bella“ prześladowało pana Boffena i powracało mu natrętnie na pamięć. Dlatego też, usłyszawszy je w ustach Rokesmitha, zadziwił się bardzo i powtarzał, kiwając głową:
— To szczególne, prawdziwie, to bardzo szczególne.
A potem dodał:
— A więc to ktoś z Willerów skierował pana do mnie?
— Bynajmniej, nie rozmawiałem o panu z żadnym członkiem tej rodziny, przebywam zresztą wciąż w moim pokoju i nie widuję się prawie z moimi gospodarzami.
— Coraz to dziwniejsza historya. A więc, mój panie, mówiąc szczerze, nie wiem, co mam panu odpowiedzieć.
— Nie śpiesz się pan z ostatniem słowem — odparł na to Rokesmith — nie jestem przecie tak szalony, abym przypuszczał, że się pan zaraz na mnie zdecydujesz. Pozwól mi pan spędzić kilka dni w swoim domu, abyś mnie pan mógł poznać.
— Bardzo słusznie — odparł pan Boffen — zgadzam się chętnie, ale pod warunkiem, że mi pan nie będziesz wmawiał, że potrzeba mi jakiegoś sekretarza. Proszę pana bardzo, abyś mi nie wspominał o tym sekretarzu, jakgdyby mieszkał na księżycu. Nie chcę już nic zmieniać w moich zwyczajach. Prawda, że pani Boffen ma skłonności do wystawnego i eleganckiego życia, ale ma już przecie w swojej willi wszystko, czego jej potrzeba. Wszelako, kochany panie, ponieważ pan postępujesz ze mną delikatnie i nie narzucasz się, powiem panu bez ceremonii, że możesz przyjść do nas, kiedy zechcesz, za tydzień, za dwa tygodnie, a przy tej sposobności muszę jeszcze pana uprzedzić, że mam w służbie u siebie literata z drewnianą nogą, z którym niemam zamiaru się rozstawać,
— Żałuję mocno, że zostałem uprzedzony.
— O, co się tyczy mego literata — mówił poufnie Boffen — to obowiązki jego są jasne. Umówiłem go do schyłku i upadku cesarstwa rzymskiego, a prócz tego robi mi czasem po przyjacielsku trochę poezyi.
Nie troszcząc się zbytnio o to, czy Rokesmith zrozumiał dość jasno, na czem polegają funkcye nadwornego literata, pan Boffen pożegnał go dobrodusznie.
— A teraz do widzenia, przyjdź pan do nas, kiedy się panu podoba. To niedaleko od Wilferów, oni pokażą panu drogę, a tylko, ponieważ nie wszyscy wiedzą, że się to nazywa teraz willa Boffenów, pytajcie o dom Harmona.
Usłyszawszy to nazwisko, Rokesmith zadrżał zlekka i spytał, może dla pokrycia zmieszania.
— Jak się pisze to nazwisko?
— Ależ tak, jak się mówi, Harmon — powtórzył dobitnie Boffen i odszedł, nie oglądając się już za siebie.




  1. Blight: rdza, skaża, plama.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.