Wspólny przyjaciel/Część pierwsza/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX.
Narada małżonków.

Powróciwszy do domu bez żadnych przeszkód, pan Boffen zastał już tam swoją żonę, która powróciła także niedawno ze spaceru, w czarnej, aksamitnej sukni i kapeluszu z białem piórem, czyli w stroju, który przypominał żywo ubiór karawaniarzy. Jako dobry mąż, pan Boffen opowiedział dokładnie żonie wszystko, co mu się zdarzyło od śniadania i rzekł na zakończenie:
— A teraz powiedz mi, moja stara, co jeszcze mamy zrobić, aby stać się modnymi.
— Chciałabym widywać towarzystwo — odparła pani Boffen, gładząc ręką swą aksamitną suknię.
— Eleganckie towarzystwo?
— Rozumie się, że eleganckie. Muszę bywać w świecie i nie myślę się marynować w domu, jak woskowa figura.
— Ależ moja droga — zauważył mąż. — Chcąc oglądać figury woskowe, zapłacić trzeba bilet wstępu, podczas, gdy twoi sąsiedzi mogą cię widywać darmo.
— Sąsiedzi? — zawołała wesoło dama — to było dobre dawniej, gdy pracowaliśmy, jak oni, teraz wszystko się zmieniło i nie przystajemy już do siebie. Jesteśmy teraz bogaci — mówiła dalej pani Boffen — i musimy prowadzić życie, stosowne do naszego majątku.
Mister Boffen, który żywił najgłębszy szacunek dla mądrości życiowej swojej żony, odrzekł na to, że podziela w zupełności jej zdanie.
— Nie zrobiliśmy jeszcze nic z tego, co jest potrzebne — mówiła dalej pani Boffen — i dlatego nie wynikło jeszcze nic dobrego z naszego spadku.
— Tak, tak, ale z czasem to jakoś przyjdzie — odparł pan Boffen, siadając na ławce. — Powiedz więc, moja stara, czegobyś jeszcze chciała?
Rozkoszna niewiasta, prosta duchem, a potężnie otyła ciałem, uśmiechnęła się szeroko i skrzyżowała ręce na piersiach, poczem wyliczać zaczęła swoje życzenia, których małżonek jej słuchał, wpadając w coraz to głębsze zamyślenie,
— A więc najpierw musimy kupić sobie, albo wynająć, ładny dom na pięknej, eleganckiej ulicy. Musimy przyjmować gości i wydawać smaczne obiady. — Nie będziemy, rozumie się, popełniali szaleństw, ale musimy być szczęśliwi, skoro nas na to stać.
— Z pewnością — potwierdził zawsze równie zamyślony spadkobierca — i ja także chcę być szczęśliwym.
— Gdy pomyślę — zawołała pani Boffen, cała rozpromieniona — gdy pomyślę, że będę miała wkrótce żółtą karetę,
— Jakto, ty chcesz mieć karetę?
— Ależ naturalnie, karetę, zaprzężoną we dwa konie — z lokajem z tyłu i furmanem na przedzie. Lokaj musi być bardzo duży, a furman mały, tak, żeby się prawie schował w siedzeniu na koźle. Kareta wybita zielonym atłasem z białymi szlakami a we środku my oboje, rozparci na miękkich poduszkach, a jednak prości i sztywni jak kręgle. Pomyśl tylko, jak to będzie ślicznie. Konie nasze będą ogromne, karogniade i stąpać będą, podnosząc wysoko nogi.
Skreśliwszy ten obraz przyszłej pomyślności, pani Boffen klasnęła w dłonie z uciechy i zaśmiała się rozkosznie, kołysząc się na swych potężnych biodrach.
Mister Boffen zaśmiał się także, ale jedynie przez sympatyę dla żony.
— A teraz, moja stara, powiedz mi, co zrobimy z naszą willą, z domem Harmona?
— Wyniesiemy się stąd, ale domu nie sprzedamy, o nie! Znajdziemy kogoś, co nam go będzie pilnował.
— I to już wszystko?
— Nie, jeszcze nie wszystko — odparła pani Boffen, opuszczając swoją pluszową kanapę i siadając na drewnianej ławie, obok swego Noddy. — Musimy zająć się tą biedną dziewczyną, która miała być żoną Johna. Myślę o niej dzień i noc. Bo pomyśl tylko, jaka się jej stała krzywda. Straciła naraz męża i bogactwo, z którego my teraz korzystamy.
— Że też mnie to odrazu na myśl nie przyszło — zawołał pan Boffen, tym razem zupełnie przekonany. — Ty jesteś nadzwyczajna kobieta, zupełnie jakbyś miała w głowie maszynę parową. Przychodzi ci tak do głowy jedno po drugiem i wyskakuje, jak z maszyny; urodziłaś się już chyba z taką mechaniką.
W zamian za ten komplement pani Boffen uszczypnęła w ucho swego starego, a potem opasała go pulchnem ramieniem.
— Poczekaj, mój drogi, to jeszcze nie koniec, mam jeszcze jedno pragnienie. Czy pamiętasz, Noddy, małego Johna Harmona. Widzę go nieraz takiego, jakim był, gdy siedział w naszej izbie, tam w dziedzińcu i grzał się przy ogniu. Otóż dziś, kiedy on, biedak, jest już pod ziemią i niczego nie potrzebuje, chciałabym znaleźć sierotę w jego wieku, nazwać go Johnem, przybrać go za swego i wychować. Może powiesz, że to kaprys?
— Nie, tego nie powiem.
— Ale pomyślisz?
— Byłbym bydlęciem, żebym coś takiego pomyślał.
— Więc zgadzasz się na dobre. Jakiś ty poczciwy, mój drogi. Pomyśl, jak to będzie przyjemnie mieć przy sobie takiego chłopaka, którego wydobędziemy z nędzy, który stanie się przy nas lepszym i będzie miał szczęśliwą dolę za pieniądze tamtego.
Poczciwa kobieta promieniała z zachwytu i gładziła wciąż ręką aksamit swej sukni. Zapomniała na chwilę o pańskich zachciankach i zamiast powrócić na swą pluszową kanapę, pozostała na ławie drewnianej obok męża. Siedzieli tak przy sobie, stanowiąc parę ludzi, pozbawionych wykwintu i beznadziejnie gminnych.
A przecież dwie te gminne istoty, powodowały się zawsze w życiu czemś, co wiodło ich szczęśliwie po przez najtrudniejsze szkopuły, a było to religijne prawie poczucie obowiązku i gorąca chęć czynienia dobrze. Prawość ich była przytem tak nieskazitelna, że ugiął się przed nią nawet nieużyty sknera i gwałtownik, który wyzyskiwał bez litości ich młodość, wyciskając z nich jak mógł najwięcej pracy w zamian za najlichszą zapłatę. Nie dał im nigdy dobrego słowa, a przecież umieścił ich w testamencie i zrobił ich wykonawcami swej woli, wiedząc, że to, czego się podejmą, spełnione zostanie tak nieomylnie, jak śmierć, która go czekała. Takie jest bowiem odwieczne prawo, że zło zatrzymuje się nieraz z tym, który był jego sprawcą, wpływ zaś i działanie dobra pozo stawia trwałe skutki i wzrasta w nieskończoność.
Siedząc więc na ławie przy sobie, spadkobiercy Johna Harmon, naradzali się nad sposobem znalezienia sieroty.
— Damy ogłoszenie do gazet — podała wniosek pani Boffen.
Ale mąż jej obawiał się zbytniego natłoku sierot, co utrudni wybór. Postanowiono zamiast tego, zwrócić się do proboszcza.
Nie zwlekając, pan Boffen kazał zaprzęgać i małżeństwo postanowiło udać się za jednym zachodem do proboszcza i do rodziców Belli.
Ekwipaż ich składał się narazie ze starego konia, który wywoził niegdyś śmiecie i starszego jeszcze pudła powozowego, w którym niosły się kiedyś i wysiadywały jaja kury. Odmalowany na żółto wehikuł ten, odpowiadał zupełnie ambicyom byłego śmieciarza. Koń, który miał łeb w kształcie młotka, odchował się także na paru garncach owsa, które mu dodano nadprogramowo, i był wybornie dobrany do powozu. Dobrano też do tego ekwipaża stangreta, który, podobnie jak koń, miał głowę podobną do młotka, lub bardziej jeszcze do ryby, zwanej młotkiem. Chłopak zajmował się dawniej wraz z koniem, wożeniem śmieci, ale krawiec, zgodzony dziennie dla uszycia mu liberyi, zaopatrzył go na poczekaniu w obcisłe spodnie i bardzo obszerny i długi surdut, zapinany na olbrzymie guziki.
Skoro państwo Boffen wyjechali w swym ekwipażu za bramę, wszyscy prawie sąsiedzi stanęli na progu, lub wychylili głowy przez okna. Starsi pozdrawiali ich, ale dziatwa, zawsze niesforna, zgotowała im rodzaj manifestacyi.
— Noddy Boffen, Noddy Boffen! — krzyczeli ulicznicy. — Precz ze śmieciem, niema już śmieci, Noddy jest bogaczem.
Stangret z głową w kształcie młotka, wziął rzecz całą z najgorszej strony i rzucił lejce, zamierzając wysmagać biczyskiem bezczelnych chłopaków. Ale państwo jego sprzeciwili się temu stanowczo, skutkiem czego wywiązała się dyskusya, po której powóz ruszył i zatrzymał się dopiera przed domem Wilferów. Okazało się jednak, że wejście do tego mieszkania nie było rzeczą łatwą. Stangret z głową w kształcie młotka, ciągnął raz po raz za rączkę dzwonka, umieszczoną w furtce, ale nie odnosiło to żadnego skutku, mimo, że pe każdem dzwonieniu, dawał się słyszeć tupot jakichś nóg, szybko biegnących.
Tajemniczość ta doprowadziła do gniewu obraźliwego furmana, który, nie poprzestając na dzwonieniu, trząść zaczął furtką z taką furyą, jakby był członkiem menażeryi.
Wtedy dopiero ukazała się na dziedzińcu miss Lawinia Wilier, w kapeluszu i z parasolką w ręku, jak gdyby miała zamiar udać się na spacer. Wyraziła gościom ogromne zdziwienie, z powodu, że czekają tak długo i upewniła ich, że nikt w domu nie miał o tem pojęcia.
— Pan i pani Boffen, chcą tu wejść — mruknął gniewliwie stangret.
— Co mówicie? — spytała wyniośle miss Lawinia.
— Mówię, że pan i pani Boffen chcą tu wejść — ryknął właściciel głowy w kształcie młotka,
Wtedy panna Lawinia przebiegła chyżo, jak sarenka przez dziedziniec, wbiegła na schody i powróciła po chwili, niosąc klucz od furtki.
— Raczcie państwo wejść, służba się rozbiegła, muszę więc sama otworzyć.
Goście weszli i szli za panienką aż do małej sionki schodowej, gdzie ujrzeli nad sobą trzy pary nóg — na schodach, gdy reszta korpusów gubiła się w ciemnych czeluściach.
Nogi te należały do pani Wilfer, Belli i Jerzego Simpson, którzy stali wszyscy troje na podsłuchach.
— Czy mam przyjemność mówić z panem i panią Boffen? — rzekła bardzo głośno Lawinia, chcąc ostrzedz tamtych.
Na dźwięk tego nazwiska, podsłuchujące stony, okazały żywe wzruszenie.
— Tak jest — odpowiedział pan Boffen — przyszliśmy tu, ja i pani Boffen.
— W takim razie zechciejcie państwo zejść do salonu na dole, a ja pójdę uprzedzić Ma.
Trzy pary nóg zrejterowały z pośpiechem. Goście zaś skierowali się do sutereny, służącej razem za kuchnię i jadalnię.
Po kwadransie samotności państwo Boffen ujrzeli wchodzącą panią Wilfer w stroju odświętnym. Matka Belli była majestatycznie omdlewająca, co należało u niej także do odświętnego tonu; wchodząc, zacisnęła sobie mocniej pod brodą fanszonik koronkowy i rzekła, powiewając rękawiczkami:
— Jakim powodom przypisać mogę nieoczekiwany zaszczyt tej wizyty?
— Wyłuszczę to pani w trzech słowach — zaczął z serdeczną otwartością pan Boffen. — Słyszała pani może coś o nas, jako o ludziach, którzy odziedziczyli niedawno duży majątek.
— Tak jest, słyszałam coś o tem — odparła z niewypowiedzianą godnością pani Wilfer.
— Otóż nie, trudno domyśleć się, że wskutek pewnych okoliczności, pani ma do nas trochę żalu.
— Nie jestem tak niesprawiedliwa, aby przypisywać państwu winę z powodu nieszczęścia, jakie zesłało na nas niebo.
Słowa te powiedziane zostały tonem rezygnacyi, przechodzącej w rodzaj pogodnego bohaterstwa.
— Bardzo to pani ładnie powiedziała. Ale widzi pani, ja i moja żona, pani Boffen, lubimy zawsze iść prostą drogą, bez żadnych tam wykrętów, bo i po co szukać czterech dróg, kiedy zawsze się znajdzie jedna i to najkrótsza. Otóż przyszliśmy tu, żeby pani powiedzieć, że byłoby nam bardzo miło, gdyby córka pani zechciała uważać nasz dom za swój własny. Młode to, niech się trochę zabawi, niech ma trochę wesołości. Pomyślimy już o tem, żeby miała jakieś rozrywki.
— Tak, tak, niech pani nam zrobi tę przyjemność — poparła męża pani Boffenowa.
W odpowiedzi pani Wilfer rzuciła poczciwej kobiecie lodowate spojrzenie, dla utrzymania jej w należytej odległości i rzekła, zwracając się wyłącznie do pana Boffena.
— Mam kilka córek, któraż to z nich zaszczycona ma być względami pana i pani Boffen?
— Ależ naturalnie, że miss Bella — pośpieszyła objaśnić pani Boffen.
— Czy tak? w takim razie każę ją tu poprosić, a odpowie państwu sama.
Rzekłszy to, pani Wilfer skierowała się ku drzwiom, ale zaledwie dotknęła klamki, dało się znów słyszeć za drzwiami znamienne tupotanie uciekających nóg. Nie tracąc, mimo to, przytomności umysłu, majestatyczna dama uchyliła trochę drzwi i rozkazała uroczyście:
— Proszę zawiadomić miss Bellę, że goście nasi chcą zawrzeć z nią znajomość.
Mówiąc to, rzuciła jednocześnie piorunujące spojrzenie tejże Belli, która, bojąc się być zaskoczona przez gości, usiłowała wtłoczyć się w ciasny przykomórek pod schodami, w którym ukryli się już poprzednio Lawinia i Jerzy Simpson. Pani Wilfer powróciła na swoje miejsce,
— Mąż mój — mówiła — ma bardzo dużo interesów, które zatrzymują go w mieście, dlatego nie spotkacie go państwo pod naszym skromnym dachem.
— Bardzo przyjemne macie państwo mieszkanie — wyrzekł ze szczerem uznaniem pan Boffen.
— Daruje pan — przerwała mu sucho pani Wilfer — jest to mieszkanie ludzi biednych, ale niezależnych, znoszących z godnością dotkliwy, rzec mogę, niedostatek,
Po tem orzeczeniu nastała długa i kłopotliwa cisza. Pan i pani Boffen stracili zupełnie dar słowa i patrzyli w próżnię, pani Wilfer zaś milczała także, oddychając głęboko, jakby chciała dać poznać, że każde jej odetchnienie jest tylko spełnieniem ciężkiego obowiązku, wykonywanego przez nią z bezprzykładnę w dziejach świata abnegacyą. Dramatyczne to milczenie przerwane zostało nareszcie wejściem Belli, której matka powtórzyła propozycyę pana i pani Boffen.
— Bardzo wątpię, żeby mi to dogadzało — odparła bez namysłu ładna miss, wstrząsając czarnymi lokami.
— Moja córko! — rzekła na to pani Wilfer — spróbuj, czy nie uda ci się z czasem pokonać tej naturalnej odrazy.
— Tak, tak, dobrze mama mówi, niech się pani spróbuje pokonać. Za ładną ma pani buzię, żeby tak siedzieć w zamknięciu.
Mówiąc to, pani Boffen ucałowała Bellę w oba ładne buziaki i zaczęła ją gładzić pieszczotliwie po ramieniu, na co pani Wilfer patrzyła z oburzeniem.
— Kupimy wkrótce nowy, ładny dom — mówiła dalej pani Boffen — będziemy mieli nową karetę i konie. Niech pani nie ma do nas urazy o ten majątek, to przecie nie nasza wina.
Młodość wrażliwa jest zawsze na szczerość i dobroć prawdziwą, to też Bella rozchmurzyła się stopniowo i dała się bez oporu uściskać pani Boffen, a nawet odwzajemniła jej pocałunek. Matka jej natomiast patrzyła na te objawy serdeczności z miną urzędnika, asystującego przy ostatnim pożegnaniu więźnia, mającego ponieść karę śmierci.
Wejście Lawinii i Jerzego Simpson stało się pomyślną dywersyą.
— Moja najmłodsza córka — przedstawiła wchodzącą pani Wilfer — pan Jerzy Simpson, przyjaciel naszej rodziny.
Przyjaciel rodziny, zakochany dotąd w Belli, przechodził właśnie okres miłości, w którym każdy nowy człowiek, wchodzący do domu jego bogdanki, staje się osobistym wrogiem. Rzucił też odrazu na przybyszów nieubłagane spojrzenie, a potem zasiadł ponury w krześle i włożył sobie między zęby gałkę swej laski dla powstrzymania zapewne fali nienawistnych uczuć, wzbierających w jego piersi.
— Więc pani odwiedzi nas jaknajrychlej, a może i siostrzyczkę zabierze pani z sobą — rzekła do Belli pani Boffen. — Wszystko, co pani może dogodzić, będzie i dla nas najmilszą przyjemnością.
— Cóż to, rozporządzają tu, jak widzę, moją osobą, nie pytając mnie o zdanie — rzekła z godnością Lawinia.
— Zrób mi przyjemność, Lawy, i bądź cicho — szepnęła do niej Bella,
— Ani myślę być cicho i nie pozwolę, żeby mnie traktowano, jak dziecko.
— Bo też jesteś jeszcze dzieckiem.
— To fałsz. Proszę! „Zabrać siostrzyczkę”. Zobaczycie, czy to tak łatwo mnie zabrać.
— Lawinio — rzekła surowo jej matka — nie pozwalam, aby w mojej obecności podsuwano przypuszczenie, że w moim domu ktobądź inny, prócz mnie, rozporządzać może mojemi córkmi. Gdyby pan i pani Boffen mieli przez chwilę zamiar znieważenia mnie podobną propozycyą, to możesz być pewna, że nie znajdowaliby się dotąd w moim domu i opuściliby go już dawno na moje żądanie,
— Wszystko to bardzo piękne, ale...
— Dość tego Lawy, zabraniam ci stanowczo przemawiać w podobny sposób. Czy nie rozumiesz tego, że ten dżentlmen i ta dama nie mogą rozporządzać żadnym z członków naszej rodziny? Posądzając ich o to, wyrządzasz im szaloną impertynencyę.
— Proszę pani, niech się pani nie gniewa na panienkę z naszego powodu. Nam to przecie wszystko jedno.
— Ale mnie nie wszystko jedno.
— Spodziewam się! — wybuchnęła Lawy.
— Muszę skarcić należycie tę małą, która wie przecie wybornie, jak Bella jest zapraszana i poszukiwana i która wie także, że każda grzeczność, wyrządzona mej córce, jest takim samym zaszczytem dla tych, od których ją przyjmuje, jak dla niej samej.
— Proszę mamy — przerwała Bella — co do mnie, to mama wie dobrze, że potrafię się sama obronić i proszę bardzo, żeby mama za mnie nie mówiła.
— Wybornie! już się zaczyna. Może zaczniecie się obie z mamą bombardować przez moje plecy — zauważyła nieposkromiona Lawy. — Swoją drogą ciekawa jestem, co myśli pan Jerzy o tych waszych projektach?
Pan Jerzy chciał się widocznie odezwać, bo wyjął z ust gałkę od laski, ale pani Wilfer obrzuciła go tak strasznem spojrzeniem, że zakneblował je na nowo.
— Pan Jerzy Simpson jest zbyt szczerym naszym przyjacielem i zbyt dobrze wychowanym dżentlmenem, żeby się miał w jakikolwiek sposób mieszać do tej sprawy.
Pochwała ta, oddana Jerzemu Simpson, wzbudziła skruchę w poczciwem sercu pani Boffen, której nie podobał się z początku ten młodzieniec; pośpieszyła też zaprosić go do siebie w bardzo uprzejmych słowach.
— Bardzo jestem zobowiązany — odparł na to, nie wyjmując gałki z ust — ale nie będę mógł skorzystać. Mam zajęte wszystkie dnie i wszystkie wieczory.
Bella pośpieszyła natychmiast zatrzeć niemiłe wrażenie tej niegrzecznej odprawy, okazując pani i panu Boffen niezwykłą serdeczność, a urok jej zachowania się podbił zupełnie oboje małżonków, którzy na ogół czuli się zadowoleni z wyniku swej wizyty.
Nastąpiło pożegnanie, przy którem ułożono, że miss Bella przeniesie się do domu spadkobierców, skoro tylko ci będą mieli nowe mieszkanie,
Pani Wilfer udzieliła projektowi temu najwyższej swej sankcyi pełnem godności skinieniem głowy i charakterystycznem powiewaniem rękawiczkami, a ton, w jakim udzieliła swego zezwolenia, zdawał się mówić: „Ostatecznie zapomnieć możemy o waszych wadach i liczyć możecie na naszą pobłażliwość“.
— Ale, ale — zagadnęła pani Boffen w chwili odejścia. — Macie tu państwo lokatora?
— Pewien dżentlmen — przerwała jej pani Wilfer, oburzona gminnem wyrażeniem „lokator“ — pewien dżentlmen, bardzo dobrze wychowany, mieszka u nas na pierwszem piętrze.
— A więc w takim razie mamy wspólnego przyjaciela, boi ja znam tego dżentlmena — zauważyła jowialnie pani Boffen. — I jakże się zachowuje ten nasz wspólny przyjaciel, czy pani z niego zadowolona?
— Pan Rokesmith jest bardzo spokojny, bardzo punktualny, ma wszystkie przymioty, jakich można wymagać od człowieka, którego się gości w swoim domu.
— Bo to, widzi pani — mówił dobrodusznie pan Boffen — ja widziałem dotąd raz tylko jeden tego naszego przyjaciela i cieszę się, że się pani o nim tak dobrze wyraża; a czy jest w domu?
— Stoi właśnie przy furtce ogrodowej, jak gdyby czekał na państwo.
— Bardzo być może, że widział nas tu wchodzących.
Bella przysłuchiwała się z wielką uwagą tej krótkiej rozmowie, odprowadzając do furtki swych przyszłych opiekunów.
— Jak się pan ma? — rzekł pan Boffen do Rokesmitha. — To moja żona, pani Boffen, a to, moja droga, ten pan, co chciał być moim sekretarzem.
Rokesmith skłonił się grzecznie pani Boffen, a potem pomógł jej wsiąść do powozu.
— Do widzenia więc tymczasem moja śliczna — mówiła poczciwa dama do Belli, ściskając ją raz jeszcze na pożegnanie. — Gdy się do nas przeniesiesz, przedstawię ci już może mojego Johna Harmon.
Rokesmith, który stał jeszcze obok powozu, pobladł silnie, usłyszawszy te słowa.
— Co panu jest? — spytała pani Boffenowa.
— Nic, tylko to, co pani powiedziała, wydało mi się tak dziwne; jakże pani zdoła pokazać pannie Wilfer człowieka umarłego?
— To będzie dziecko, mały chłopczyk, którego chcemy wziąć na wychowanie i nazwać Johnem Harmon, na pamiątkę naszego drogiego zmarłego.
— Nie odgadłem tego i wydało mi się prawie okrutne to zestawienie śmierci i mordu z młodością i świeżością.
Bella podejrzewała już swego lokatora o skryte dla niej uwielbienie. Nie było to nawet z jej strony przypuszczenie, ale raczej pozytywne przeświadczenie. Nie wiedziała jeszcze sama, czy hołdy te pochlebiają jej, czy też ją obrażają, ale w każdym razie, nie zdając sobie z tego sprawy, interesowała się żywo wszystkiem, co by ją mogło objaśnić o tajemniczej trochę przeszłości lokatora.
On ze swej strony wiedział, że osoba jego zaciekawia ładną miss.
W tym zobopólnym nastroju, znaleźli się nagle sam na sam przy furtce, po odjeździe małżonków Boffenów.
— Pan naturalnie jest ich dobrym znajomym — rzuciła Bella.
Rokesmith spojrzał na nią z wymówką w oczach.
Bella zaczerwieniła się jak piwonia. Zrozumiała, iż Rokesmith odgadł, że chciała go doprowadzić do kłamstwa, aby go potem pognębić.
— Znam ich — odparł.
— Mówił właśnie pan Boffen, że widział go pan raz jeden.
— Byłem tego pewny, że pan Boffen to pani powie.
Bella czuła się podrażniona, cofnęłaby chętnie swoje słowa.
— Pani się dziwi — mówił dalej Rokesmith — że myśl zestawienia osoby pani z tym człowiekiem dawno zmarłym i pogrzebanym wydała mi się prawie potworna. Niemniej przeto uczucie takie istnieje we mnie.
Bella odeszła zamyślona. Gdy wróciła do pokoju, niesłorna jej siostra zasypała ją gradem uszczypliwych uwag.
— I cóż, Bello! jesteś naturalnie uradowana. Marzenia twoje się spełnią. Będziesz bogata u twoich Boffenów, będziesz się robiła piękna dla twoich Boffenów, będziesz ich zabawiała. „Ale powiedz twoim Boffenom, że jeżeli wyobrażają sobie, że dam się kiedy do nich zabrać, to się grubo mylą,
— A ja — rzekł Jerzy Simpson, wyjmując gałkę z ust — oświadczam, że jeśli Boffenowie panna Belli spróbują raz jeszcze powtórzyć mi swoje głupie propozycye, to odpowiem im, jak na mężczyznę przystało.
— Cóż więc? co pan im odpowie? — pytała rozkoszna Lawy, wpychając mu napowrót laskę w usta.
Ale Jerzy Simpson nie rzekł już nic, bo wepchnięta gałka zakneblowała mu usta tak gwałtownie, że mu aż świeczki w oczach stanęły.
Wtedy zabrała głos pani Wilfer. Przedewszystkiem wynagrodziła młodszej córce poprzednią swą srogość, która służyła jej zresztą tylko jako sposób zgnębienia bogatych i gminnych Boffenów, następnie zaś postanowiła dać swej rodzinie nowy dowód wyższości moralnej. Pani Wilfer miała siebie za nadzwyczaj biegłą fizyognomistkę a dar ten polegał u niej głownie na dopatrywaniu się w rysach ludzkich niesłychanie czarnych i zbrodniczych knowań, których nie zdołałaby nigdy wykryć mniej subtelna inteligencya. Nie mogła też dziś opuścić wybornej sposobności, jaką nastręczała jej wizyta spadkobierców. Mówiąc nawiasem, nie przeszkadzało to jej wcale obliczać w myśli nieopisanych korzyści, jakie spłynąć mogą na ich dom ze stosunków z tymi bogaczami.
— Nie mówię już nic o ich zachowaniu się, o niedelikatności ich w stosunku do Belli, nie mówię nic, o przebiegłości ich, o obłudzie i hipokryzyi, bo po za tem wszystkiem wyczytałam na twarzy tej Boffenowej takie rzeczy, od których zimny dreszcz musi wstrząsnąć każdym, kto ją widzi po raz pierwszy.
I na dowód, jak nieomylne było to wrażenie, pani Wilferowa zadrżała natychmiast.
W tym samym czasie ekwipaż państwa Boffenów zatrzymywał się przed skromnym domkiem proboszcza parafii, wielebnego rektora Milwey. Duchowny ten, zmuszony już z mocy swego stanowiska do przychylenia cierpliwego ucha bezładnej gadaninie każdej starej kobiety, któraby uroiła sobie, że ma do niego interes, przyjął swych gości bez żadnych ceregieli. Rektor Milwey był człowiekiem młodym jeszcze, wychowanym zbytkownie, obecnie zaś zajmował posadę, na której był bardzo licho płatny, tak, że dla utrzymania żony i dzieci pomagać sobie musiał lekcyami. Mimo to, zabierano mu bez skrupułu czas drogi, a prócz tego domagano się od niego dobroczynności na rzecz ubogich, w stopniu bez porównania wyższym, niż od najbogatszego z jego parafian,
Rektor Milwey znosił trudności swego położenia z rezygnacyą, na którą nie zdobyłby się prawdopodobnie żaden człowiek świecki. Przyjął on swych gości w małej biblioteczce, do której dochodziły z góry głosy jego sześciorga dzieci, a z dołu silna woń pieczeni baraniej. Mimo dobrotliwej uprzejmości, uśmiechnął się nieznacznie na widok wizytowej sukni pani Boffen, której życzeń wysłuchał przecież z cierpliwością i uwagą.
A więc szanowna pani nie ma własnych dzieci? — zapytał.
— Nie mam ich, księże proboszczu.
— I chciałaby pani, jak ta królowa z bajki, żeby jaka dobra wróżka zesłała pani ładne dzieciątko?
— Właśnie tak.
Rektor Milwey pomyślał może na stronie, że ci królowie i królowe z bajek, pragnący zawsze dzieci, mieliby z pewnością wprost przeciwne życzenia, znalazłszy się na jego miejscu. Zamiast tego jednak, wypowiedział głośno zdanie, że w danym wypadku najlepiej będzie zasięgnąć rady jego żony.
Wezwana więc, przybyła i pani pastorowa. Była to kobieta miła i przystojna, chociaż już trochę przywiędła skutkiem codziennych trudów. Ona także, podobnie jak mąż, stłumić musiała w sobie wiele zbytkownych gustów i skłonności estetycznych, które zastąpione być musiały myślą o węglu i flaneli dla ubogich. Wyrzekli się oboje dawnych przyzwyczajeń i stosunków, oddając się ciałem i duszą zabiegom o swych ubogich, z którymi i dla których zbierali najskromniejsze okruchy ze stołu życia.
— Kochanko! — rzekł do żony rektor Milwey — ci państwo chcieliby adoptować małe dziecko, chłopczyka; sierotę — dodał natychmiast, widząc niepokój, malujący się na twarzy żony.
Dowiedziawszy się, że nie chodzi tu o żadnego z jej malców, pani Milwey wzięła natychmiast do serca sprawę wyszukania sieroty.
— Ja myślę, — rzekł do niej mąż, — że wnuk starej Goody, nadawałby się najlepiej.
— Nigdy w świecie, mój drogi.
— Dlaczego?
— Znasz przecie jego babkę i jej gust do tabaki. Odwiedzałyby nieustannie malca i zasypywałaby go tabaką, wszystkie sukienki byłyby poplamione... nigdy w świecie pani nie dałaby sobie z nią rady.
Pani Boffen, cała w uśmiechach, wdzięczna była niezmiernie pani rektorowej za tak dobre zrozumienie jej życzeń. Rektor wszelako ujął się za małym Goody.
— — Przecież to dziecko nie będzie mieszkało u swojej babki.
— No tak, ale ty wiesz przecież, jak niedelikatna jest stara Goody. Naprzykrzać się będzie państwu nieustannie i nigdy nie będzie zadowolona. Pamiętasz, jak się zachowała ostatnim razem, gdy zaprosiliśmy ją na choinkę, razem z jej małym? Wypiła dwanaście szklanek herbaty, a mimo to mruczała wciąż i z niczego nie była kontenta. A gdy dostała spódnicę flanelową, odniosła ją na drugi dzień, mówiąc, że jest za krótka i narobiła przytem tyle krzyku, że się ludzie zaczęli skupiać koło naszego domu.
— Może więc mały Frank Harrison?
— Ależ nigdy.
— Przecież on nie ma babki.
— Ale malec jest bardzo brzydki, a państwo chcą z pewnością ładne dziecko.
— Więc może wnuczka tamtej z cegielni?
— Przecież to dziewczynka, a państwo chcą chłopca.
— W takim razie chyba Tom Bocker, śliczny zdrowy chłopak,
— Zapominasz, mój drogi, że on ma już lat dziewiętnaście, a wątpię bardzo, aby państwo wychowywać chcieli dorosłego sierotę.
— Och, nie. Mój Boże, gdybym była wiedziała, że sprawimy państwu tyle kłopotu...
— O, niech pani tego nie mówi.
— Wdzięczni jesteśmy, że się pani do nas zwróciła.
Była to szczera prawda; byli oboje tak wdzięczni, jakgdyby posiadali sklep z sierotami, dla którego otwierała się im klientela.
— Niech państwo dadzą nam kilka dni czasu do namysłu, a z pewnością coś znajdziemy — upewnił ich rektor Milwey.
— Tak, tak, z pewnością — poparła go gorąco żona. — Mamy przecież bardzo wiele sierot — mówiła dalej z takim niepokojem, jakgdyby się lękała konkurencyi.
— Widzi pani, niektóre z naszych sierot, są u krewnych lub znajomych swych rodzin. Ci ludzie wyzyskiwaliby państwo niemiłosiernie, przepijając wszystko, coby się im dało na rachunek sierot i niktby temu nie mógł przeszkodzić.
Ułożono ostatecznie, że pani Milwey szukać będzie sieroty, łączącego w sobie wszystkie potrzebne dane i skoro tylko znajdzie takiego, da o tem znać do willi Boffenów. Przed odjazdem pan Boffen zaproponował jeszcze pani rektorewej, by zrobiła go swoim kasyerem, na jakie 200 funtów rocznie, na rzecz swych ubogich, czem oboje małżonkowie tak się ucieszyli, jakby chodziło tu o polepszenie własnego ich bytu.
Na tem skończyła się wizyta, zostawiając obu stronom wrażenia jaknajmilsze i zarodek wzajemnej sympatyi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.