Wspomnienia (Orzeszkowa)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Wspomnienia | |
Wydawca | Tygodnik Mód i Powieści Pismo illustrowane dla kobiet R. 52, 1910, no 25, 27-30 | |
Data wyd. | 1910 | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
WSPOMNIENIA.
(W dniu 10 czerwca 1885 r. olbrzymi pożar zniszczył większą część Grodna. Klęska ta wywarła wstrząsające wrażenie na Orzeszkowej, tak wrażliwej na niedolę ludzką, tak zespolonej z miastem i jego ubogą ludnością. Z największem zaparciem się, z niesłabnącą energią i poświęceniem, niosła ratunek, otuchę, pomoc materyalną i moralną. Nie pomna strat, które sama poniosła — i jej dom spalił się — myślała tylko o ulżeniu nędzy, która ją otaczała.
By zagrzać do ofiar, by poruszyć ofiarność publiczną, napisała wówczas szereg wspomnień osobistych o Grodnie w „Kraju“, przeznaczając honoraryum na pogorzelców. Wspomnienia te nigdy nie były przedrukowane, ani wydane oddzielnie.[1] Powtarzamy je dziś ze starego rocznika „Kraju“. R.).
Miałam lat siedm, a siostra moja, Klemunia, zaczynała rok dziesiąty. Czytywałyśmy już wiele. W domu naszym istniała tradycya czytania i pisania po macierzystym dziadku, który był jednym z tych, co spisywali ogromne i często ciekawe „Silva rerum“ i po ojcu naszym, uczonym prawniku, a niegdyś prezesie jednej z tutejszych lóż wolnomularskich. Księgozbiór ojca napełniał dwie wielkie i ciężkie szafy; szafka lekka, nieduża, ze zbiorem lekkiej i nowej literatury, zdobiła pokój naszej matki. Pozwalano nam brać książki stąd i zowąd, czytać, ile i co się nam podobało. Myślą i wyobraźnią wcześnie zaczęłyśmy błądzić w krainie przeszłości; umiałyśmy na pamięć pieśni Niemcewicza, żywoty wielkich ludzi czytywałyśmy razem, we dwie, skurczone w kątku jakiegoś pokoju, z rozpalonemi czołami, co chwila w uniesieniu i zapale ściskając się za ręce. Kochałyśmy się bardzo. Klemunia miała zdolność do rysunku, rysowała więc i wycinała z papieru domy, drzewa, ludzkie i zwierzęce postacie, z których układałyśmy i ustawiałyśmy sobie różne historyczne miejsca i sceny, jak to: pałace i dwory królów, hetmanów, wojewodów, wjazdy poselstw do zagranicznych miast, orszaki ślubne i t. p. Raz, w ten sposób upostaciowałyśmy przed sobą na stole, czy kobiercu, orszak weselny Zygmunta-Augusta i Barbary Zapolskiej; innym razem było to rozstanie się Jadwigi z Wilhelmem, to znowu rozmowa Goworka z Leszkiem Białym. Razu jednego takeśmy sobie nabiły głowę historyą Karola Chodkiewicza, że o szarej godzinie odegrałyśmy we dwie scenę jego śmierci. Ja, czyjąś laskę ze sporym nagłówkiem w ręku trzymając, leżałam na sofie i cichym, przerywanym głosem deklamując odpowiednie strofy Niemcewicza, tę hetmańską buławę oddawałam siostrze, która na tę chwilę była Lubomirskim. Gdy już umarłam, wstałam znowu, aby na środku bawialnego pokoju zwycięzcę z pod Chocima pogrzebać. I nietylko pogrzebałyśmy go, ale jeszcze drobnemi naszemi rękami zaczęłyśmy wznosić mu pomnik. Zaczęłyśmy ściągać wszystkie poduszki z kanap, na nich ustawiać krzesła, a na krzesłach składać różne szkatułki i graciki, zbierane z całego mieszkania. Nagle subtelna ta budowa zachwiała się w swych podstawach, jedno krzesło upadło, pociągnęło za sobą inne, graciki rozsypały się z brzękiem szkła i metalu, do pokoju wbiegły babka i nauczycielka nasza i... kazały nam stanąć w dwóch przeciwległych kątach: Klemuni za fortepianem, mnie za kanapką. Kara ta trwała minut kilka, poczem kazano nam zasiąść do lekcyi... Otóż miałam lat siedm, a Klemunia zaczynała rok dziesiąty, kiedy babka nasza, wysoka i wysmukła kobieta, w czarnej sukni, podobnej krojem do zakonnego habitu i w śnieżnym czepku na mlecznosiwych włosach, rzekła nam dnia pewnego: „pójdziemy na przechadzkę!“ Chowano nas bardzo miękko i niehygienicznie; na wsi biegałyśmy wiele i swobodnie, ale w mieście wywożono nas tylko na świeże powietrze; pieszo nie wychodziłyśmy prawie nigdy. Przechadzka była nam przyjemnością o tyle żywą, o ile niepospolitą. Więc obok staruszki, żwawo jeszcze chodzącej, dreptałyśmy śpiesznie i wesoło, gdy u końca Brygidzkiej ulicy, babka rozkazała nam stanąć i wskazując nam dużą, kilko-piętrową kamienicę, powiedziała, że nazywa się ona domem Batorego. Stefan Batory! oho! był to nasz dobry znajomy i zajmował nas ogromnie. Jakto? On tu był, w tym domu mieszkał? A co on tu robił? Więc tu on umarł?
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Na wązkim chodniku, u stóp wspaniałego kościoła, stara kobieta w sukni do zakonnego habitu podobnej stała długą chwilę, z obu stron trzymając w swych pomarszczonych dłoniach ręce małych wnuczek, które na wyścigi szczebiotały, zapytywały, drobnemi palcami wskazywały bramę domu, nad którą widać było jeszcze zarys wysokiego dachu dawnej królewskiej bramy i liczne okna, po których słońce, schylające się do zachodu, snuło złote sieci i zapalało szkarłatne pochodnie.
Dnia tego o szarej godzinie, Klemunia, w roli Stefana Batorego, leżąca na sofie, umierała, a ja u jej wezgłowia stojąc, byłam Janem Zamoyskim i płakałam tak, jak pewnie mężny i mądry kanclerz nie płakał nigdy. Nagrobka jużeśmy nie wznosiły i do kąta nam iść nie kazano. Tylko nazajutrz miałyśmy trochę kłopotu z Chapsalem i Noëlem. Klemunia nie potrafiła wyliczyć wszystkich nieforemnych słów francuskich, a ja nie rozróżniałam dobrze końcówek du futur simple od końcówek du conditionnel présent. Pogrzeb Batorego zabrał nam wiele czasu i w głowach miałyśmy cały wysoki dom, noszący jego imię.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Było to przed tygodniem. Jakże to już dawno, dawno, dawno, odkąd babka i siostra moja spoczęły w mogiłach! W mieście wicher i ogień szaleją, burzą, niszczą, w popiół zmieniają siedliska, a w rany serca ludzkie. Powietrze pełne gryzącego dymu, rozpacznej muzyki kościelnych dzwonów, krzyków i jęków ludzkich. Na starym, obszernym, siennym rynku, piętrzą się góry sprzętów i tłomoków, tłoczy się ciżba zlękniona, spiesząca, spłakana, ale ognia tu nie widać jeszcze. Może nie przyjdzie, może w drodze wstrzymają siłę tę, czy tego potwora. Mówi się tu o ogniu, jak o istocie żyjącej: „czy on tu przyjdzie? czy już nadchodzi? czy go nie powstrzymają?“ Jeżeli przyjdzie, trzeba będzie z temi już zdruzgotanemi dostatkami swemi uciekać przed nim dalej. — Dokąd? — Pod stopy bernardyńskiego kościoła, na obszerny podwórzec. — A jeżeli i tam dogoni? — Ha! to już chyba za Niemen, het, za wodę, w Boże pole, pod nagie niebo — nie, nie nagie, bo grubym, czarnym dymem podszyte jak kirem niebo! Nagle okrzyk zagłuszający dźwięki dzwonów i przenikliwe tony wojskowych trąb: Przyszedł! Oto już go widzimy! Nad niskiemi dachami siennego rynku strzeliła świeca ogromna, jaskrawa, wiatr miotał nią na wsze strony, wzdymała się, rosła, buchała kłębami dymu... rozległ się huk podobny do armatniego strzału, potem drugi raz zagrzmiało przeciągle i strasznie... Mężczyzna jakiś w średnim wieku, w opalonem przez ogień ubraniu, z twarzą zczerniałą od dymu, przeskakując kufry, tłomoki i obalone stołki, spiesznie koło mnie przebiegał.
Z całej siły pochwyciłam go za ramię i wskazując olbrzymią świecę, która już wiele innych roznieciła dokoła, zapytałam:
— Panie! co tam gore? co tam z takim łoskotem runęło?
Drżałam. Jego brwi ściągnęły się kurczowo nad oczami, które w mej twarzy utopiły krótkie, ale głębokie spojrzenie.
— Dom Batorego! odrzekł i pobiegł dalej...
Biedna, tak już dawno w grobie leżąca siostro moja! na tym pogrzebie nie byłyśmy już razem.
Byłam podówczas młodą, szczęśliwą, pełną nadziei, złudzeń i zapału. Ze wsi do miasta przyjeżdżałam czasem tylko, na krótko, w wolnych chwilach lubiłam zwiedzać nie tyle ulice, ile uliczki i zakątki miejskie, które mię pociągały mnóstwem oryginalnych, a często i malowniczych obrazków, różnorodnością swych mieszkańcow, czemś nakształt nieprzeczytanej jeszcze i zwolna odchylającej się karty powszedniego życia ludzkiego. Wiedziałam, co i jak dzieje się w domach wysokich ozdobnych; dziejów i wnętrz ścian ciasnych nizkich nie znałam. Ciekawość wyobraźni łączyła się we mnie z serdecznym pociągiem ku głębiom, ku najtajniejszym głębiom morza społecznego.
Raz, okrążywszy miasto, po długiej przechadzce nad spadzistym i w mnóstwo szczerb wyrzeźbionym brzegiem Niemna, weszłam na ulicę, zwaną Podole. Nazwa ta, nie przynależy właściwie jednej ulicy, lecz całej części miasta, spływającej zwolna po łagodnym spadzie wzgórza, od szczytu, na którym wznosi się gotycka strzelista wieża bernardyńskiego kościoła, aż ku ostatnim krawędziom piasków nadniemeńskich. Całe to miejsce, gdy się nań z góry spogląda, ma pozór warcabnicy, ułożonej z szarych drewnianych domów różnej wielkości i rozdzielających je, w zagony pokrajanych, rozłożystemi drzewy zieleniejących ogrodów. Lecz środkiem tego miejsca, pełnego uliczek, zakątków, zawrotnych, wązkich przejść pomiędzy płotami, służących za przejścia dziedzinców, biegnie ulica prosta, szeroka, długa, przyozdobiona świetnym wysokim łukiem arkady, nad którą przebiegają pociągi kolei żelaznej. Do dziś ulica ta zachowała postać taką, jaką miała podówczas, przed kilkunastu laty, gdy zmęczona długą przechadzką, szłam zwolna wąziutkim jej chodnikiem, z ciekawością i mimowolnym uśmiechem sympatyi przypatrując się jej niskim, schludnym domkom, a często i starym, wpółspróchnałym, lecz zawsze czystym i w zieloności ogródków utopionym chatkom. Tu, w małem okienku kwitnie czerwona pelargonia lub mała miesięczna różyczka, widać, że pod niziutkim tym dachem garncarza, szewca albo murarza, żyje młode dziewczę na wydaniu. I prawda, bo oto z nad niskiego płotu wychyliła się głowa dziewczęca, z żółtym kwiatkiem w trochę rozczochranych włosach, a błysnąwszy ku mnie rumianym buziakiem i parą błękitnych oczu, oblała się rumieńcem, zachichotała i znikła. Gdzieindziej, z za ogrodzenia, widać jabłonie i grusze, niby mlecznym i różowawym potokiem oblane powodzią kwiecia. Tam, z za większych już nieco okien, ze ścian trochę wyższych wylatują na ulicę dźwięki stuletniego może, bo bardzo ochrypłego fortepianu. Znać, że mieszkający tu pan majster, gorliwie już i starannie edukuje swą dziatwę. Chłopcy podrostki, bosi i w krótkich spencerkach, uganiają się z krzykiem po piaszczystym środku ulicy, paru z pomiędzy nich, o furtkę w płocie oparci, z powagą o czemś rozprawiają; inny samotny jakiś, w obu dłoniach tuli gołębia o srebrnych skrzydłach i różowy dziobek jego, miłośnie do swych bladawych ust przybliża. Od widniejących pomiędzy domami brzegów Niemna, mieszczki w krótkich spódnicach i kolorowych chustach na głowach, z trudnością wspinają się po stromem wzgórzu, z wiadrami wody na ramionach. Idąc, rozprawiają głośno, wykrzyki ich są czasem ostre i kłótliwe, lecz śród nich odzywa się też nieraz donośny, serdeczny śmiech wesołości szczerej i czystej. Dokoła tych gospodyń i matek, uwijają się i pląsają dzieci różnego wieku, w toaletach bezwyjątkowo wielce zaniedbanych, krzykliwe, ruchliwe, wesołe jak samo dzieciństwo. Niejedna z tych drobnych istot, potyka się o kamień albo bruzdę, wyżłobioną w twardym gruncie wzgórza, pada i nakształt piłki stacza się pod sam brzeg wody. Nie pociąga to za sobą następstw żadnych; uczucia matek i ciała dzieci nie są tu miękkie i rozpieszczone; wszyscy tu do wszystkiego, do stromej góry i przerwy nie znoszącej pracy, do ognia, wody i bólu przywykli.
Był to piękny, wiosenny wieczór. Cisza pogody spływała na cichą ulicę; z ogrodów płynęły rzeźwość rosy i zapachy kwitnących drzew; w oknach tu i owdzie błyskały płomyki ognisk. Przeciwległym chodnikiem szedł śpiesznie znany mi trochę majster murarski. Czy nie jego to córka uczy się w tym porządnym domku grać na fortepianie! bo i on sam oto, ma na sobie wcale porządny tużurek, a na piersi mu błyska pozłacany, może i złoty łańcuch od zegarka. Uchylając czapki, pozdrowił mię uprzejmie; za nim, z wielkim stukiem grubych butów postępowała może po dzienną zapłatę idąc, gromadka czeladników, robotników w długich od szyi do stóp płóciennych fartuchach. Za przykładem przewodnika swego, uchylili też zlekka swych, wapnem ubielonych czapek.
— Dobry wieczór!
— Dobry wieczór!
Nagle, w ciszę tę i pogodę, w te dźwięki życzliwe ziemi i ludziom, wmieszał się zdala przypływający krzyk pieśni żołnierskiej. W długim, na żółto pomalowanym gmachu wojskowych koszar, wznoszącym się śród sąsiedniej ulicy wysoko, wysoko po nad niskiemi domkami Podola, kilkaset głosów buchnęło w wieczorną pogodę huczną, szumną, skoczną i niesforną, hulaszczą i wojowniczą pieśnią. Z drugiego końca ulicy, z za arkady napełniającej się cieniem, dał się słyszeć śpiew inny; piękny, czysty, basowy głos męski, w głębi jakiegoś dziedzińca czy ogrodu, zawiódł tam donośnie starą piosnkę:
„Za Niemen tam precz.
Ach, pocóż za Niemen?
Czy kraj tam piękniejszy,
Kwiecistsza tam błoń...
W tem miejscu, z głosem męskim złączył się głos kobiecy, mniej od męskiego piękny i silny, jednakże młody i czysty. We dwoje śpiewali dalej:
Czy dziewy kraśniejsze,
Że tak spieszysz doń?...“
Stanęłam u otynkowanego ogrodzenia, tuż przy domku malutkim, którego dwa okienka ziemi wprawdzie dotykały i słuchałam piosenki śpiewanej we dwoje, żałując, że jej słuchać nie mogłam tak, jak chciałam, bo z jednej strony, powietrze coraz huczniej rozbrzmiewało chóralnym śpiewem żołnierzy, z drugiej strony, w końcu ulicy, przy żółto błyskających oknach małego szynku, wszczął się hałas pijanej i zawziętej kłótni.
Ale za białem ogrodzeniem kwitły drzewa, rosa wieczorna padała na trawę, a dwoje ludzi, po chwilowej przerwie śpiewało znowu:
Tam na błoniu błyszczy kwiecie,
Stoi ułan na pikiecie...
Cicho, ostrożnie, uchyliłam furtkę w ogrodzeniu i za wązkim, malutkim dziedzińcem, zobaczyłam gęsty, zielony ogród. W ogrodzie, u skraju zagonów zielonych pod krzakiem bzu, wpółleżał na trawie mężczyzna, wyglądający na lat trzydzieści kilka. Silny, barczysty, miał gęstą, czarną czuprynę, energicznie zakreślone rysy i śniadą od ogorzenia cerę. Tylko co snadź powrócił od pracy i spożył wieczerzę, bo wypróżniona po zsiadłem mleku misa, ze sterczącą w niej łyżką drewnianą stała przy nim na ziemi. Obok niego, pochylona nieco nad zagonem, siedziała kobieta młoda jeszcze i dość ładna, z rysami delikatnemi, a grubemi, ciemnemi rękami, któremi wyrywała dzikie zielsko z gęstwiny marchwi i buraków. W pobliżu tych dwojga ludzi, trzyletnia dziewczynka w grubej koszuli, obejmowała szyję sporego, żółtego kundla.
— Żółtas na! Żółtas jedz! ciuciu! ciuciu! ciuciulku! szczebiotało dziecko. Ojciec śpiewał:
A dziewczyna jak malina...
Niesie koszyk róż...
Cicho, cichutko zamknęłam furtkę. Ulica była już prawie pustą. Obok mnie przechodziła kobieta, praczka, jak wnosić było można po zawiniętych do łokci rękawach i węźle bielizny, dźwiganym na plecach.
— Moja pani, kto mieszka w tym domu?
Stanęła, podniosła na mnie spłowiałe i zmęczone oczy, uśmiechnęła się gapiowato lecz łagodnie.
— A kto tu ma mieszkać? Wiadomo, Jan Czerniawski.
— Któż to taki, ten Jan Czerniawski?
— A kto ma być? Wiadomo, murarz. Czy pani ma do niego jaki interes?
Interes! miałam do niego jeden z najważniejszych interesów całego mego życia! Chciałam wiedzieć jak żyje, co myśli i czuje człowiek, mieszkający w malutkiej chatce, której okienka dotykały niemal ziemi...
∗
∗ ∗ |
Lata jak paciorki przesunęły się po nici, częściej czarnej, niżeli różowej. Doświadczenia i widoki życia rozwiały bez śladu moje dawne urojenia o ziemskich sielankach i rajach; więcej widziałam kałuż, niż strumieni, gliny, niż kryształu, kamieni, niż kwiatów. Są klimaty, które w sposób szczególny dusze ludzkie poddają metamorfozie i topią skrzydła Ikarów. Jakże daleko, daleko za mną pozostał ten wieczór wiosenny, kiedym z pogodą w duszy, a upałem w sercu, zwiedzała ciche Podole! I jakże niepodobnemi z sobą bywają różne momenty życia. Przyszedł moment taki, nie w wieczór ale już w pewien ranek wiosenny, gdy z przeraźliwym blaskiem i dławiącym dymem pożogi, wzbił się ku niebu z kruszących się ścian mego miasta, „krzyk trwogi i rozpaczy wielu tysięcy ludzi“.
Chata moja stała w ogrodach, daleko od pierwotnego źródła pożaru; przez czas jakiś, można było mniemać, że żywioł niszczący dosięgnąć jej nie zdoła. Ale już o południu, przyjaciele i życzliwi, przybiegli z wołaniem: „idzie tu! już idzie! i przyjdzie niezawodnie, ratuj co możesz!“ Tak, szedł istotnie i niezawodnie przybyć musiał. Zielony mój dziedziniec już był szarym od dymu, w którym wiły się i przelatywały złote roje iskier; stare, wysokie klony moje, wicher rwał w różne kierunki; z za kilku sąsiednich domów, widać było chwiejącą się w powietrzu, szeroką, ognistą chorągiew... Ratować! Obejrzałam się dokoła. Chata niezbyt mała, a tak różnych różności pełna, że w żadnym kącie jużby chyba jednego gracika, na żadnym stole i w żadnej szafie żadnej książki zmieścić nie można. Wozów i koni, dnia tego, za żadną cenę dostarczyć sobie niepodobna. Iluż trzeba ludzkich grzbietów, aby na sobie dźwignęły to wszystko, książki szczególniej; mnóstwo książek bardzo ciężkich a jak drogich, ten tylko wie, kto smutne swe serce orzeźwiał kiedy w pracy umysłu, kto umie kochać to, czego na cielesne swe oczy nie widzi i tych, których nie zna, a przecież, tak zblizka, tak serdecznie zna... Najlepszy z przyjaciół moich przywiódł mi kilku silnych i uczciwych chłopów; brali i wynosili z domu co mogli, ale przedmioty najcięższe... nadewszystko książki, biórka moje... Powiodłam po nich okiem. Żegnajcie, żegnajcie! po was, zarówno jak i po tych ścianach, śród których tyle, tyle przeżyłam: za pół godziny pozostanie garść popiołu.
W tem, drzwi szklanne, które co chwila roztwierane na oścież i przez szalony wicher zamykane z trzaskiem i przeraźliwym dźwiękiem rozbijanych szyb, rozwarły się znowu przed wchodzącą gromadą ludzi. Było ich dziesięciu, wysokich, silnych, z podniesionemi głowami i ramionami już wyciągającemi się do pracy; na czele ich szedł człowiek barczysty, z twarzą śmiałą i energiczną, z kruczą, gęstą, a nawpół już osiwiałą czupryną, z płomieniem zapału w oczach.
— Kto panowie jesteście?
— Murarze z Podola.
— Kto was tu przyprowadził?
— Jan Czerniawski.
Jakże się zmienił! I po nim snać życie to nie spływało, jak po kamieniu woda. Osiwiał, plecy miał od dźwiganych cegieł przygarbione nieco, na śniadem czole tyle zmarszczek, ile, zapewne, przez lat kilkanaście, od owego dawnego wiosennego wieczora przeniósł smutków i trosk.
— Nic to! Hej, chłopcy! Na plecy wory te i węzły! Do tej szafy dwóch wystarczy! ten stół, sam jeden, kochanku, podźwignąć musisz! Żwawo! Ostrożnie! Na sienny rynek! tam jeszcze ognia niema! Wracać prędko galopem, a jednego do pilnowania zostawić! Ej, żwawo! żwawo! nie jeden tylko ten dom w nieszczęściu.
I widać było, że nie w jednym już domu czynili to, co tutaj; widać to było z osmalonych przez ogień ich ubrań i strumieni potu, lejących się po twarzach czarnych od dymu. Jeden mniej silny, czy więcej zmęczony, mocował się z ciężkim worem, chcąc go sobie na plecy zarzucić i nie podoławszy zadaniu, zaklął i ciężar na ziemię opuścił. Lecz wódz przyskoczył.
— Wstyd! młody, a niedołęga! — Pochwycił kilkopudowe brzemię i w mgnieniu oka obarczył niem swe plecy. Niemłody, nie był tak silny, jakim się chciał okazać, bo mimowolne stęknięcie wydobyło się z jego piersi, krwisty rumieniec trysnął na czoło, górna część ciała przygięła się prawie do ziemi. Nic to, zgarbiony strasznie, biegł, nie szedł ze swym ciężarem, zdyszaną piersią wołając gromko.
— Za mną, chłopcy! Żwawo! Galopem!
Na dziedziniec wpadł chłopak rozczochrany, spłakany, krzyczący.
— Ratujcie ludzie! tu tylu jest ludzi! Pali się u Mikołajowej, wszystko spali się... Stara z dziewczyną nic nie udźwignie...
Czerniawski stanął jak wryty i ręce załamał.
— Oj, biednaż kobieta, biedna!
Biedną była istotnie ta wzywająca ratunku Mikołajowa: wdowa po kucharzu, restauratorka na małą skalę; całe jej bogactwo: rądle, kotły i wory z zapasami surowej żywności, same rzeczy ciężkie. Namyślał się kilka sekund.
Hej chłopcy, sześciu za mną do Mikołajowej! Czterech niech tu zostanie, tu już potrzeba mniejsza... rybacy przyszli!
Istotnie, przyszli do mnie także, rybacy, szewcy i dorożkarze lub ich synowie. Czerniawski z częścią swoich tam pobiegł, gdzie jeszcze nie było nikogo.
Przez cały ten dzień piekielny, w kłębach dymu, upale ognia i chmurach kurzawy, widywałam go często tu i tam, noszącego ogromne ciężary, wdzierającego się na płonące już strychy, odganiającego złodziei od stosów rozrzuconych i połamanych rupieci, a w powietrzu huczącem szalonemi rozpędami wichru, ludzkiemi wrzaskami, wojskowemi sygnałami i kościelnymi dzwonami, do ucha mego przedzierał się głos, ze zdyszanej wychodzący piersi, lecz raźny i rozkazujący.
— Hej chłopcy, za mną, żwawo! galopem!
Z pod czoła zmiętego w tysiąc zmarszczek i siwiejącej czupryny, oczy jego świeciły płomieniem zapału.
Nazajutrz, po tym dniu boleści i zagłady, o dość wczesnej rannej godzinie, powiedziano mi, że z murarzem Czerniawskim stała się rzecz straszna. Posłałam tam natychmiast mego lekarza. W godzinę potem, z dłońmi przyciśniętemi do czoła słuchałam o czterech złamanych żebrach i nadwerężeniu płuc tak, że w tym wieku... kto wie... czy uleczalne? Do 4 godziny w nocy paliło się miasto. Około 3-ej nie miał już komu ratować mienia; zachciało mu się gasić ogień. Prosta historya: wdrapał się kędyś, na jakąś znaczną wysokość, stracił równowagę i padając, piersią i bokiem uderzył o jakiś twardy i kanciasty przedmiot.
Przed wieczorem, wchodziłam na mały, wązki dziedziniec domku, którego okna prawie dotykają ziemi — i widziałam ten sam zielony ogródek, na który przed laty ukradkiem patrzyłam. W pamięci mi zaśpiewało:
Tam na błoniu błyszczy kwiecie.
Stoi ułan na pikiecie...
Na spotkanie moje wyszła kobieta z rysami delikatnemi, lecz strasznie zwiędłemi od pracy i choroby, wysoka, chuda, zaledwie mogąca utrzymać się na nogach. Łzy rzęsiste ciekły ze spłowiałych jej oczów, na wklęsłe i żółte policzki...
A dziewczyna jak malina
Niesie koszyk róż!...
Na zewnętrznej ścianie domku kilka klatek, w których świergoczą szczygły i gile. To 14-letni Kazio, drugie ich po Marylce dziecko, ze sztuką wielką umie łowić te ptaki i tak je lubi, że ot wprost, przepada za niemi! Chłopak żywy jak iskra, z rumianą twarzą i lnianemi włosy, wybiega za matką z domku, ale zmieszany widokiem osoby obcej, chowa się wnet do jego wnętrza. Pies kundel już nie żółty, jak przed laty, ale biały w czarne plamy, szczeka na mnie trochę. Dwie małe dziewczynki wybiegają w celu poskromienia jego wojowniczych zapałów. Jedna, słuszniejsza, jak brat rumiana i żwawa, druga, z twarzyczką i ruchami, przypominającemi więdnący w pąku kwiat. Ale po chwili, cała rodzina, wraz ze mną i kundlem Żuczkiem, otacza łoże chorego, ubogie łoże, w izbie ubogiej i nieobszernej, której połowę zapełniają gospodarskie naczynia i murarskie narzędzia, a drugą połowę wielki piec, z rozwiewnym, niewielkim ogniem.
Gdy, stając u jego wezgłowia, pozdrowiłam go z cicha i prawie nieśmiało, oczy jego, głęboko wklęsłe, śród białej jak chusta twarzy, utkwiły we mnie długie spojrzenie. Poruszył ustami i tonem zapytania przemówił:
— Cóż tam... dzieje się... z tymi biednymi ludźmi?
Ale żona, kobieta, matka czworga dzieci, nie o ludziach w tej chwili myślała. Wybuchnęła pytaniem, co się stanie teraz z jej rodziną. Ona chorą jest i ledwie trzyma się na nogach, jedyna dorosła córka, wszystko za nią robić musi w chacie, chłopiec nic nie zarobi jeszcze, a te maleństwa... Wszyscy żyli z pracy ojca, tylko z jego pracy... a teraz... doktór powiada wprawdzie, że żyć on będzie, ale o pracowaniu niechaj ani myśli przez cały ten rok, a może dłużej... a może i na zawsze! Czy poumierają z głodu? Sześć osób... Nie wyrzucała mężowi nic, o nie! Robił to, co uczciwy człowiek robić był powinien, tylko spracowane swe, wychudłe dłonie załamywała tak, że aż w stawach trzeszczały, a w spłakanych jej oczach malowały się trwoga i żal bez granic. Marylka, wysmukła i zgrabna dziewczyna, z drewnianą łyżką w ręku stała przed ogniem nieruchoma jak posąg; Kazio, z szarym kotem w objęciu tulił się do najciemniejszego kąta, dwie małe dziewczynki, przysiadłszy na ziemi szlochały z cicha, matczynym fartuchem ocierając oczy.
Stałam naprzeciw chorego i kiedym się weń wpatrywała, cała dusza moja zbiegła mi do oczu. Słuchał skarg żony i szlochania dzieci, w milczeniu. Na pomarszczone, rozstrojone jego czoło spadła głęboka zaduma, blade usta pod bujnym wąsem drgnęły, zapadłe oczy napełniły się smutkiem cichym, ale bezdennym. Milczał. Wspomnienia moje śpiewały:
Stój, poczekaj moja duszko,
Gdzie drobniutką stąpasz nóżką...
Kobieta pochyliła się i troskliwie, ostrożnie podniosła w górę usuwającą się mu z pod głowy poduszkę. Kilka jej łez kroplistych spadło w siwiejącą gęstwinę jego włosów...
Jam z tej chatki, rwałam kwiatki
I powracam już...
Nakoniec, spojrzenie jego zwróciło się na twarz żony, a usta jego zarysowały żartobliwy prawie uśmiech. Pocieszająco, pieszczotliwie przesunął dłoń po jej ręku i zcicha przemówił:
„Z rana ci wianek uplotę,
Na obiad dam szmer strumyka,
Na wieczerzę... śpiew słowika...“
— Chciałem cię trochę rozśmieszyć, bo tak desperujesz...
A potem zwracają się domnie:
— Co tam dzieje się z tymi biednymi ludźmi?
O, nieznany i maluczki! iluż wielkich tego świata pozazdrościćby mogło wielkości twej duszy!...