Wspomnienia niebieskiego mundurka/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspomnienia niebieskiego mundurka |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1918 |
Druk | W. L. Anczyc i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dzień upalny. W klasie duszno i sennie. Tuż koło okien otwartych przelatują jaskółki z ostrym, przenikliwym piskiem.
Chłopcom oczy przymykają się do snu. Są jakby nieprzytomni od upału. Niektórzy napół drzemią, kilku zupełnie zasnęło.
Co chwila ktoś wychodzi napić się wody przy pompie szkolnej. Wraca z włosami mokrymi, cały zmoczony. Nie tylko ugasił pragnienie, ale i głowę zimną wodą oblał. Inni patrzą nań z zazdrością, jednak naśladować go nie śpieszą. Obezwładniło ich lenistwo, nie pozwalające ruszyć się z miejsca.
Na katedrze siedzi Skowroński, nauczyciel polskiego, stary, gruby, z białymi włosami naczesanymi na czoło i skronie, a z tyłu spadającymi w długich pasmach na plecy. Twarz ma zawsze wygoloną, szyję owiązaną kilkakrotnie białą chustką; olbrzymie, wysunięte z pod chustki kołnierzyki, w których tłuste jego policzki — zwłaszcza gdy głowę pochyli — do połowy się kryją. W całości przypomina owe szanowne postacie z początku stulecia, których wizerunki przechowały się na starych litografiach.
I nauczyciel odczuwa przygnębiający wpływ upału. Nie wydobył katalożka, nie rozłożył nawet dziennika klasowego — o lekcyi właściwej wcale nie myśli.
Przyniósł ze sobą książkę na szarym, bibulastym papierze, otworzył ją i czyta. Głos ma potężny, teatralny, patetyczny — taki, jakim na publicznych posiedzeniach Warszawskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk odczytywać musieli swe utwory jego członkowie.
Silnie skandując i długie zgłoski nad miarę przeciągając, deklamuje, jakby śpiewał:
Już mdłe bydło szuka cienia
I ciekącego strumienia,
A pastyrze, chodząc za niem,
Budzą echa swojem graniem.
Prosty, klasyczny, Wergiliuszowy obrazek, tchnący świeżością wsi, łąki, gaju, w sposób cudowny oddziaływa na niektórych. Otwierają oczy, prostują się — każdy ma jakby przyjemne widzenie na jawie.
Zwłaszcza Sprężycki całą duszą zatonął w wierszu sielankowym. Żywy jak iskra, zawsze figlować gotowy, skłonny też bywa do marzenia i głębokich zamyśleń.
W tej chwili i obraz poetyczny i śpiewny rytm wiersza tak go ukołysały, że stracił niemal poczucie rzeczywistości.
Nie jest mu już gorąco, ani duszno; czuje na policzkach świeże, wilgotne tchnienie gaju olchowego; słyszy tęskne, przeciągłe tony ligawki, które las powtarza echem wielokrotnem...
Jakże przyjemny wiaterek przeciąga od chłodnego strumienia! jak pachnie mięta wśród gęstej, puszystej, jak aksamit miękkiej i połyskującej trawy! Rozkosznie byłoby położyć się pod drzewem, patrzeć na sunące po niebie lekkie, srebrzyste obłoczki — słuchać gwizdania wilgi, przelatującej z drzewa na drzewo, liczyć listki na najbliższej gałązce — i marzyć... marzyć...
— Sprężycki, nie śpij!...
Chłopiec prostuje się, otwiera na całą szerokość oczy. Znów jest w klasie, znów mu gorąco — znów widzi na katedrze granatowy frak, białą chustkę, czerwone, zgrzane policzki, wychylające się z nakrochmalonych kołnierzyków, jak z wielkiej, porcelanowej misy.
Nauczyciel wciąż czyta śpiewnym, teatralnym głosem z niedużej, na bibule drukowanej książeczki.
Błogosławiona, cuda czyniąca książeczka! Błogosławiony i ten, co umie tak zawładnąć myślami, tak je do swego wykładu przynęcić!
...Inna chwila — inne wrażenie.
Jesień omgliła ulice, zmatowała szyby w klasie, napełniła ją żółtem, smutnem, jakby chorem światłem.
Wszystko wygląda osowiale, brzydko. Klasa wydaje się mniejszą i brudniejszą, niż zwykle. Na suficie widać smugi kurzu, w jednym z kątów — pajęczynę.
Chłopcy tłumią ziewanie; siedzą milczący, bez humoru. Nawet figlować im się nie chce.
I znów na katedrze zasiadł ten sam stary nauczyciel; rozłożył tęż samą niewielką, na bibule drukowaną książkę — czyta...
Głos jego brzmi inaczej, niż latem. Jest tak samo jak szyby zmatowany, głuchy. Ale jak zawsze, przelewa się rytmicznie, to słabnąc, to podnosząc się, z teatralną deklamacyjnością, która działa na młodych słuchaczów jak muzyka.
Nauczyciel czyta:
Cicho skradł się wiek sterany,
W smutną starość pchnąwszy mnie...
Zatrzymuje się, poprawia okularów. Głowa zasuwa się głębiej w kołnierzyki: siwe włosy niżej na plecy opadają.
Płynie ze mną w kraj nieznany —
Żegnam was, młodości dnie!
Kładzie szeroką dłoń na książce; nie patrząc na nią, powtarza:
Żegnam was, młodości dnie!...
Żółtawe światło, sączące się oknami, głucha cisza na korytarzach, smutna, niby rozjęczona deklamacya nauczyciela — wszystko na wrażliwego chłopca działa przygnębiająco.
A z katedry płynie głos coraz żałośniejszy i jakby stopniowo gasnący:
Kiedy oczy śmierć zaciemi,
Lnianej płachty będzie dość...
W czterech deskach... w sążniu ziemi...
Dobrze się ten wyśpi gość...
Znów dłoń szeroka zakrywa kartę — głos nauczyciela, zmieniony w echo, powtarza lękliwie: »W czterech deskach... w sążniu ziemi...«
Sprężycki sięgnął machinalnie po chustkę — oczy ociera. Jest niewątpliwie najwrażliwszym z kolegów — wszakże i inni odczuli tchnienie smutku, wypełniające izbę szkolną. To tchnienie, pod którego działaniem nawet najweselsi posępnieją, wydobywa się w równym stopniu z dnia jesiennego, z wiersza, z głosu starego nauczyciela, z jego całej nie dzisiejszej, niby mgłą oddalenia przesnutej osoby...
Wiersz utkwił chłopcu w pamięci. Wracając do domu, w myśli go sobie powtarza. Znajduje się tak całkowicie pod wpływem elegijnej poezyi, że wraca umyślnie zaułkami, aby mu koledzy śmiechem niewczesnym nastroju duszy nie psuli.
Wieczorem, zanudza domowników strofami: »Cicho skradł się wiek sterany...« »Kiedy oczy śmierć zaciemi...« — przyczem stara się naśladować najwierniej jęczący głos i teatralną wymowę nauczyciela. Zauważa przytem, że jego deklamacya wzrusza silnie matkę, która prosi go, żeby »dał pokój tym strasznym wierszom«, i która potem odkłada robotę, twarz ukrywa w dłoniach i siedzi długo w milczącej zadumie...
Napełnia go to dziwnem, obcem mu dotąd uczuciem: zaczyna poznawać potęgę słowa. Z szacunkiem myśli o poezyi i o swym starym nauczycielu.
Ale i ta poezya i ten nauczyciel niepokoją go swą nadzwyczajną nieprzystępnością. Niema sposobu zbliżenia się do nich...
Nieprzystępny jest zwłaszcza nauczyciel. Inni, choć otoczeni powagą, choć po jowiszowemu brwi ściągający, choć zamieszkali na wyżynach, oku chłopięcemu ledwie widnych, zstępują jednak niekiedy na ziemię, przemawiają, żartują, gotowi są nawet figlować, jak zwykli ludzie. Jeden Skowroński występuje zawsze w roli półboga.
Gdy wykłada, nie patrzy na uczniów. Ciężkie, głośne, starannie odmierzone słowa rzuca w przestrzeń. Nawet, gdy uczeń wydający lekcyę stoi tuż przed nim, nie widzi go, nie chce widzieć. Oczy jego ponad głową chłopca wybiegają daleko, wysoko...
Jednak o oschłość serca posądzać go nie można. Miewa czasem łzy w oczach — wówczas, gdy wiersze elegijne wygłasza. Uczniów swych kocha, wypożycza im książki ze swej biblioteki, ćwiczenia ich nadzwyczaj starannie poprawia, na marginesach wypisuje upomnienia nie tylko stylistyczne, lecz moralne i obywatelskie.
Ale bardziej, niż uczniów, kocha przedmiot, który wykłada. Żyje też raczej przeszłością, niż dniem obecnym.
Przedmiotem najgorętszych jego umiłowań literackich jest wiek osiemnasty i pierwsze lata dziewiętnastego. Najwymowniej wychwala, najczęściej cytuje poetów, w tych dwóch okresach żyjących.
Krasicki, Naruszewicz, Kniaźnin, Karpiński, Osiński, Dmochowski — to jego bożyszcza.
Każdy poeta nosi u niego pewien stały tytuł. Krasicki, to »książę poetów«; Naruszewicz — »poeta-dziejopis«; Karpiński — »poeta serca« albo »śpiewak Justyny«; Dmochowski — »polski Boileau«.
Uczniowie muszą znać te przezwiska. Gdy który się pomyli, gdy nazwie broń Boże, »poetą serca« Naruszewicza, a »śpiewakiem Justyny« Krasickiego — stary nauczyciel pieni się z gniewu.
Cokolwiekbądź, na lekcyach języka polskiego panuje zawsze nastrój poważny. Z wyjątkiem kilku »głąbów«, zajętych żuciem razowca lub gumulastyki, wszyscy inni przejmują się żywo wykładem, uczą ochotnie zadanych wierszów, wygłaszając je nie tylko w klasie, lecz i na zebraniach koleżeńskich, na »ekskursyach«, na »majówkach« — prowadzą nawet niekiedy spory o wyższość »poety serca« nad »księciem poetów«, lub odwrotnie.
Sprężyckiego pociągają najbardziej wiersze żartobliwe oraz rzewne, liryczne. Umie na pamięć całe strofy z »Myszeidy«, umie cały »Powrót na wieś«, cały »Pacierz staruszka«.
Cienkim, prawie dziewczęcym głosem, ale z wielkim zapałem i przejęciem się deklamuje:
Gończe złotego słońca! różana jutrzenko!
Jużeś to w chatki mojej zajrzała okienko?
O, jak ślicznie z twej twarzy promień bije czysty
Przez te młode gałązki leszczyny krzewistej!...
Pochyla drobną postać, jakby ciężarem lat przygiętą — głos mu drży, słabnie...
Kiju mój! ty, starości mej wierna podporo!
Prowadź mnie... już bez ciebie w tym wieku niesporo.
Za tym sobie ogródkiem na wschód słońca siędę
I łąkom się zielonym przypatrywać będę...
Nikt tego w żart nie obraca. Koledzy przysłuchują się wierszowi z powagą. Dobrzy, prości, wrażliwi chłopcy tak silnie odczuwają urok poezyi, że Sprężycki wydaje im się niemal prawdziwym staruszkiem.
A on, wyprostowawszy się i ręce ku otwartemu oknu, lub — gdy znajdują się na przechadzce — ku gąszczom leśnym wyciągnąwszy, ze słodkiem rozrzewnieniem kończy:
Wietrzyku! co tu sobie lekko polatujesz,
Jedne ziółka kołyszesz, a drugie całujesz,
Nie gardź tą siwą bródką — a przez wdzięczne wianie,
Daj i jej nad miód słodszych ust pocałowanie!
Koledzy zachwycają się deklamacyą Sprężyckiego — nauczyciel zarzuca jej brak »kadencyi« oraz dykcyę »śmietankową«, »maślaną«... Chłopiec czyni największe wysiłki, aby się z tych wad poprawić — przechodzi to wszakże jego możność.
Jeden tylko Kucharzewski, olbrzym klasowy, z głosem dojrzałego mężczyzny, przerastający wzrostem najwyższych nauczycieli — zadowala pod tym względem profesora Skowrońskiego. On tylko z dostateczną energią języka umie wypowiadać wiersze, w których słychać jakby warkot bębna, jakby poryw lwa...
Zdrrrajco! z twarrrdej Taurrrów wygrrryzłeś się skały,
A Hitrrrzańskie tygrrrzyce pierrrś ci podawały!...
Stary nauczyciel promienieje zachwytem i jak żółw ze skorupy wychyla się ze swych olbrzymich kołnierzy, gdy Kucharzewski głosem potężnym wygrzmiewa Naruszewiczowskie »aleksandryny«:
Już widzę... jako wdziawszy hart niezłomej zbroje,
Zmiata z karków niewiernych odęte zawoje;
A posoką i prochem ozdobnym okryty,
Tratuje zdradne członki końskiemi kopyty!
Na wzrok jego ogromny, na blask płytkiej stali,
Kupami się od Wiednia zbita gawiedź wali.
Stoi zdrętwiały Dunaj, że na bystrym grzbiecie
Most mu, z trupów usłany, pławne barki gniecie!
W deklamacyi Kucharzewskiego każde r warczy jak brytan na łańcuchu, każde z i 's syczy jak żądło wężowe, każde wi, wia, wie, gwiżdże jak kartacz lecący — a w wyrazie »kopyty« słychać wyraźnie tętent pędzącego konia...
Kucharzewski ma zawsze z polskiego stopnie »celujące«; Sprężycki zdobywa zaledwie »bardzo dobre«. Ale Sprężyckiemu obce jest uczucie zawiści; uczy się też nie dla stopni, lecz przez gorące ukochanie przedmiotu.
Jest tak nasiąknięty poezyą XVIII wieku, że ile razy wraca ze szkoły, deklamuje głośno na korytarzu:
Oto mój dom ubogi — też lepione ściany;
Też okna różnoszybne, piec niepolewany...
— A właśnie, że polewany! — sprzeciwiają mu się domownicy.
Nie wyobraża sobie, by mogła istnieć na świecie poezya piękniejsza od poezyi Karpińskiego, Krasickiego, Naruszewicza. Ułamek »Iliady« w przekładzie Dmochowskiego, odczytany kiedyś przez nauczyciela, dostarczył mu na kilka dni wątku do marzeń najrozkoszniejszych...
Podziela te upodobania jego najbliższy przyjaciel i powiernik: Dembowski. Ale ostatni jest powściągliwy w zachwytach — na rzeczy patrzy spokojniej, krytyczniej.
Pewnego dnia, wolnego od lekcyi, Dembowski przyszedł do Sprężyckiego z miną tajemniczą, trzymając coś pod rozpiętym na piersiach mundurkiem. Wywołał go na podwórze; potem zaproponował, żeby poszli do »pustelni«.
»Pustelnią« nazywali chłopcy »odkryty« przez siebie cichy, odludny placyk nad Narwią, pomiędzy śpichrzami, gdzie można było spokojnie czytać, rozmawiać, grać w piłkę, ryby na wędkę łowić...
Rosło na tym placyku wierzb kilka oraz kilka zdziczałych drzew wiśniowych, rodzących owoc, nawet dla uczniowskiego podniebienia zbyt kwaśny. Tu i owdzie widniały ślady zagonów, szczątki rozebranego ogrodzenia, niedobitki krzewów bzowych, jaśminowych, wreszcie jedna, prawie całkowicie pozbawiona liści, czeremcha.
Placyk był niegdyś widocznie ogrodem. Tradycya tego przechowała się między ptakami, które na wiosnę gęsto tu zalatywały. Nierzadkim gościem bywała wilga, pogwizdująca co kilka chwil to tu, to tam, jakby drażniąc się z chłopcami. Odwiedzały też ustroń nadrzeczną kraski, których seledynowo-złociste upierzenie, powabnie mieniące się w słońcu, olśniewało wzrok, nadając zakątkowi znamię egzotyczne. Chłopcom wydawało się niekiedy, że chodzą po ogrodach Szecherazady — że sami są bohaterami »Tysiąca i jednej nocy«...
W tej to pustelni Dembowski wyciągnął z pod mundurka i Sprężyckiemu pokazał rzecz przyniesioną. Była nią: książka — tom Mickiewicza, zawierający »Konrada Wallenroda«, »Dziady«...
Nie zwlekając, usiedli na klockach pod śpichrzem, czytać zaczęli.
Czytali naprzemian, głośno — a cudnym wierszom Narew do taktu pluskała, ptaki dziwiły się zmieszanymi krzykliwie głosami, przytakiwał w równych odstępach czasu zegar, wybijający kwadranse i godziny na wieży Farskiej.
Na czytaniu kilka godzin im zbiegło. Dzwony kościelne oddzwoniły już »Anioł Pański«, rozpłynęły się w powietrzu rytmiczne, uroczyste, posępne dźwięki, »poległym w bojach z niewiernymi« poświęcone — oni jeszcze czytali.
Dopiero ciemność, niepozwalająca rozróżniać liter, oderwała ich od książki. Podnieśli się, wzdychając:
— Cóż, Witek? — zagadnął Dembowski — podobało ci się to? Gadaj!
Ale Sprężycki nie był w stanie »gadać«. Wybuchy romantyczne wieszcza, którego znał dotąd tylko ballady i spokojną, prawie klasyczną »Grażynę« — oszołomiły go. W milczeniu kolegę pożegnał.
Nazajutrz nie było mowy o Mickiewiczu. Tego dnia szła wspaniała »ekstra-meta« na jednym z placów nadrzecznych, z którego uprzątnięto drzewo budulcowe. Sprężycki, liczący się do najzapaleńszych i najzręczniejszych »ekstramecistów«, rej tam wodził. Gdy postawiony na »mecie« kręcił się, jak wrzeciono i podskakiwał, równie trudno było trafić go piłką, jak zabić kulą jaskółkę w locie. Gra całkowicie go pochłonęła — zapomniał o wszystkich poetach na świecie.
Dopiero w kilka dni później powrócono do tego przedmiotu.
— Cóż »Konrad Wallenrod«, hę? — zapytał go Dembowki, gdy chodzili po ogrodzie publicznym, trzymając się pod ręce i zajadając kupioną do spółki kwartę »sapieżanek«.
— Prześliczny! — osądził, ogryzając starannie ogonek gruszki.
— A »Dziady«?
— Cudowne!
— Wiesz? — ja za jednego Mickiewicza oddałbym tych wszystkich, których nam Skowron każe wykuwać!
Sprężycki milczał, ocierając starannie nową sapieżankę.
— Cóż to za poeta ten tam Krasicki! albo ten jakiś Naruszewicz!
Sprężycki na kolegę nie patrząc, zauważył tylko:
— Iiiii...
— Jak stary zacznie prawić o swoim »poecie serca«, »śpiewaku Justyny«, to jak Bozię kocham, język gryzę, żeby nie wybuchnąć śmiechem!
— Ooooo! — mruknął znów tamten dwuznacznie.
— Albo czy nie śmieszny i ten twój »Pacierz«...
— Jaki »Pacierz«?
— Wiesz... »Gończe złotego słońca«... czy też »Słońce złotego gońca«... już nie pamiętam.
Sprężycki cisnął niedojedzoną gruszkę na ziemię, wyrwał rękę z pod ramienia kolegi, i obracając się doń twarzą, wyrzekł dobitnie:
— Głupiś!
Dembowski, znacznie spokojniejszy, uśmiechnął się na to »filozoficznie«.
— Dlaczego mam być głupi? — zapytał bez gniewu.
— Bo nie możesz zrozumieć, że... że...
Zaciął się — trudno mu było myśl swą wyrazić słowami.
— No, że — jedno drugiemu nie przeszkadza! — dokończył wreszcie głosem podniesionym.
Tamten kręcił głową, naprawdę nic nie rozumiejąc.
Usiedli na ławce. Sprężycki długo milczał, napiętkiem ziemię rozgrzebując, wreszcie rzekł:
— Widzisz, Bronek, to jest tak. Czy ty lubisz naprzykład — sapieżanki?
— Ba!
— Czy one są, podług ciebie, dobre?
— Wyborne!
— Wyborniejsze od innych?
— Hm... pewnie, że tak...
— Dobrze. Teraz więc słuchaj. Jeżeli sapieżanki są wyborne, może nawet od innych wyborniejsze, to — pytam cię, Bronek — czy te wszystkie inne, a więc: małgorzatki, bery, panny, jedwabnice, diuszesy i tak dalej, trzeba wziąć i — wieprzkom do koryta wyrzucić?
— Co znowu! Szkoda byłoby tylu dobrych owoców!
— Więc uważ, Bronek. Jeżeli szkoda owoców dobrych, to czyż nie większa szkoda dobrych wierszów? Czyż to obok Mickiewicza nikt już więcej istnieć nie może? Czy dlatego, że »Konrad Wallenrod« śliczny a »Dziady« cudowne — reszta polskich poetów ma iść na śmietnik?
Dembowski potrząsnął głową przecząco.
— Ależ nie — doprawdy nie... Wiesz, Witek? przekonałeś mnie. Jak Bozię kocham, przekonałeś.
Tamten ciągnął z zapałem:
— Porywa mnie Mickiewicz, ale Karpiński mnie wzrusza. Ile razy mówię jego »Powrót na wieś«, mam łzy w oczach. Zawsze też będę odmawiał przy modlitwie »Kiedy ranne wstają zorze« i »Wszystkie nasze dzienne sprawy...« I nigdy nie zapomnę »Pacierza staruszka...«
Wstał — głos podniósł.
— »Gończe złotego słońca! różana jutrzenko!...« Jaki to śliczny początek! Pamiętasz ten wschód słońca, który widzieliśmy na majówce? Zawsze on mi się przy tych wierszach przypomina.
— Jednakże — wziął na odwagę Dembowski — nigdyś nie słyszał od Skowrona wierszów, które... jakby to powiedzieć?... świdrem wkręcają się w głowę — jak naprzykład niektóre śpiewki z »Dziadów« albo ballada o »Alpuharze...«
Sprężycki zamyślił się.
— Słuchaj Bronek — rzekł po chwili uroczyście — pamiętasz ty ten dzień jesienny, kiedy to była taka mgła paskudna i kiedy to Effenberger wyrzucił za drzwi Kamińskiego, bo przyszedł zabłocony, ze spodniami w cholewach?... Tego dnia była lekcya polskiego i Skowroński czytał nam ze swej bibulastej książki wiersz, nie wiem czyj, co się zaczynał: »Cicho skradł się wiek sterany...« Wiesz? — ja od tego wiersza odżegnać się nie mogę. Nie lubię go — mogę nawet powiedzieć, że go się boję — ale, chcę czy nie chcę, powtarzać go muszę. A ile razy go powtarzam, zawsze staje mi przed oczyma nasz stary nauczyciel, taki znękany, smutny, przygarbiony, z obwisłymi, pożółkłymi policzkami... I zdaje mi się zawsze, że wtenczas, gdy on nam ten wiersz odczytywał, myślał o sobie, o własnej starości, o własnym grobie...
Sprężycki wsunął rękę pod ramię kolegi — zaczęli znów chodzić po ulicach ogrodu, wśród wydłużonych cieni drzew, wśród purpurowo-złotych smug gasnącego na zachodzie słońca.
Opuściła ich zwykła chłopięca pustota. Chodzili skupieni w sobie, poważni. Sprężycki deklamował zcicha, naśladując przeciągły, śpiewny, nieco drżący głos starego nauczyciela:
Cicho skradł się wiek sterany,
W smutną starość pchnąwszy mnie...
Płynie ze mną w kraj nieznany —
Żegnam was, młodości dnie!
Gdy tak nasiąkali obydwa poezyą słowa i poezyą przyrody, rozkołysało się nagle powietrze od potężnego huczenia dzwonów farskich. Nigdy w zwykłych okolicznościach o tej porze nie dzwoniono — przytem i samo dzwonienie było niezwykłe. Śpiżowe tony niosły jakąś wieść posępną, modliły się, płakały...
Dembowski szepnął:
— Ktoś umarł...
Chłopcy zdjęli czapki, przeżegnali się. Sprężycki pociągnął kolegę do wyjścia.
Gdy znaleźli się na rynku, podbiegł do nich Kozłowski.
— Umarł Skowron! — mówił zdyszany. — Dziś po południu apopleksya go tknęła. Pojutrze szkoła idzie na pogrzeb — lekcyi nie będzie...
Zmrok już padał na miasto, gdy Sprężycki wracał do domu. Było mu smutno i strasznie. Chciał zapomnieć o starym nauczycielu, a widział go nieustannie przed sobą. Chciał myśleć o grze w piłkę, o figlach szkolnych, o wesołej książce, którą dostał do czytania — a usta jego powtarzały bezwiednie:
Kiedy oczy śmierć zaciemni,
Lnianej płachty będzie dość...
W czterech deskach... w sążniu ziemi...
Dobrze się ten wyśpi gość...