Wspomnienia z lat dziecięcych

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Wspomnienia z lat dziecięcych
Pochodzenie Krosnowa i świat
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1928
Druk W. L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WSPOMNIENIA Z LAT DZIECIĘCYCH.

Było to w czasie wojny tureckiej w 1877 r. Miałem wówczas ósmy rok i pamiętam, z jaką niecierpliwością wyczekiwano w domu wieści z placu boju i numerów gazety.
Mieszkaliśmy zdala od kolei, pod małem, brudnem miasteczkiem, dokąd poczta przychodziła tylko raz na tydzień, we czwartki. Dla nas, dzieci, dzień ten był cudownym dniem swobody. Można było bezkarnie włazić na dachy, wieszać się po drzewach, wdrapywać na starą lipę, do bocianiego gniazda, skąd był najlepszy widok na drogę, aż hen, ku sinym lasom... że aż oczy zachodziły łzami od tego patrzenia.
Czwartek był też i dlatego pamiętnym dniem dla mnie, że nie chodziłem na lekcje do wuja, księdza Szymona, do klasztoru i mogłem uciec od fortepianu, którego nienawidziłem całą duszą. Nie zapomnę tego starego szpinetu, z którego cichaczem wydłubywałem inkrustacje z kości, szyldkretu i mosiądzu, mszcząc się za tortury, których był przyczyną, i za te bizuny, które obrywałem z jego racji. Lekcje z ojcem były codzień po południu, a potem musiałem jeszcze godzinami siedzieć przy starem pudle i ćwiczyć nieskończenie nudne gamy i wprawki.
Co to była za radość i uciecha, gdy się odezwała trąbka pocztowa na drodze! Kto żyw, wybiegał z domu na spotkanie. Ojciec brał kij i szedł na pocztę.
Czekał tam już tłum szwargoczących żydów, gromady kobiet, posłańcy ze dworów i tłuste mierzyny z plebanji.
Serce przestawało bić ze wzruszenia, gdy pocztarek wynosił z bryki ogromną skórzaną torbę, brzęczącą kłódkami i zamkami. Jakże wolno szło to rozpieczętowywanie! Z zapartym oddechem wpatrywaliśmy się w pana Jastrzębskiego, który poważnie, jakby mszę odprawiał, odrywał pieczęcie, odwijał, rozkładał...
— Prędzej, panie Janie, prędzej! — niecierpliwił się ojciec.
— Zaraz, nie pali się, list nie zając, nie ucieknie! — odpowiadał.
Żydzi kręcili się niespokojnie, baby wzdychały, a chłopi wytrzeszczali okrągłe oczy na łysinę i czerwony kark pana pocztmistrza.
Listowy Michał, chłop jak dąb, o drewnianej nodze i srogim wąsie, stawał przy nim i powtarzał grzmiącym głosem:
— Wolica! Jasiek, a łapże, chłopie — i rzucał pakiet chłopakowi ze dworu.
— Górki Małe! Mosiek, naści, żydzie...
— Żuromin! Franek, leć duchem...
Kolejno obdzielano dwory, potem plebanję, potem szli kupcy, co bogatsi, a na końcu wszelaka hołota i chłopstwo. Pan Jastrzębski surowo pilnował hierarchji.
Naprzód rozdawano listy, potem gazety.
Czasami ja chodziłem na pocztę, rzadko kiedy wuj Ludwik, ojciec nie pozwalał:
— Nie właź im w oczy! Nie trzeba! Siedź cicho!
W domu rozpoczynała się uroczystość czytania gazet. Na początek szły wiadomości z wojny — same hiobowe wieści. Więc lamenty, narzekania...
Wieczorem schodzili się panowie: Rogowski, Bielecki, Michalski, Tarnowski, Kochanowski, przychodził też wuj, ksiądz Szymon. Zjawiał się wuj Ludwik. Zasiadano do herbaty i dyskusji, więc wiary, nadzieje, marzenia. Wuj Ludwik klął zcicha, wzdychał, palił lulkę. Księdzu musiałem późno w noc pilnować cybucha...
Skoro się rozeszli, wuj Ludwik wracał do swego pokoju, zasłaniał okno i chodził całą noc, wyciągał broń, rozbierał, czyścił...
Nazajutrz szedłem z nim do lasu, gdzie strzelał do celu, wprawiał się. Uśmiechnięty wracał do domu i zaraz od proga wołał do matki:
— Wiesz, Antosiu, trafiłem pięć razy do asa! Chwalić Boga, jeszcze jest ręka i oko!
Matka kiwała na to smutnie głową, ojciec się irytował, a ksiądz burczał:
— Jeszcze ci mało, widać, Kufsztajnu, mało ci Sybiru! Chcesz jeszcze raz spróbować! Oj, swędzi cię skóra, swędzi!
W piątki, od samego rana, schodziły się baby i chłopi z listami od synów i braci z wojska. Co to były za płacze, krzyki, lamenty! Barbara zjawiała się nieubłaganie co tydzień i czekała, czy niema co od syna... Nigdy nic nie było, ale zasiadała w kuchni i zanudzała wszystkich nieskończonemi opowiadaniami o swoim Maciusiu...
Przychodzili żydzi z listami, pisanemi po polsku.
Między nimi Berkowa — handlowała jajami, nosiła cytryny — i z płaczem wspominała syna.— Joska.
Pewnej nocy zrobił się w domu wielki rumor. To wuj Ludwik obudził matkę, która głośno zaczęła płakać. Ojciec mu coś napróżno perswadował, jedno tylko mogłem usłyszeć, jak wuj Ludwik powtarzał twardo:
— Pójdę! Pójdę!
Z rana przyszedł ksiądz Szymon na naradę. W domu zrobił się nieopisany zamęt, płacze, jakieś przygotowania do drogi. Ojciec chodził po kątach, jak struty. Berkowa ukradkiem wyniosła z domu stary szal turecki, który był od święta. Widziałem go potem na dziedziczce. I porcelanowy zegar, który bił godziny, gdzieś też zginął z serwantki. Coś tajemniczego działo się w domu. Moszek wyprowadził krowę i dwuletniego źrebaka.
Wuj Ludwik nie ruszał się ze swego pokoju. Tylko ciocia Walercia wciąż siedziała pod lipą z panem Adamem i widziałem, jak się całowali. Powiedziałem, że poskarżę, uściskała mnie i, abym był cicho, dała cukierków i obiecała kupić w Piotrkowie pałasz prawdziwy.
Któregoś dnia poszliśmy wszyscy do kościoła. Podczas mszy wuj Ludwik leżał krzyżem, potem spowiadał się u wikarego, a wuj Szymon komunikował go. Przyszedł też i pocztarek Michał. Przez cały dzień wuj Ludwik był strasznie wesoły, gwizdał i co chwila wołał do mnie:
— Stachu, widzisz wróble na dachu!
Matka tylko wciąż płakała i ciocia Walercia, a pan Adam kręcił wąsy i mówił:
— Żeby to powstanie, jak mi Bóg miły, ani chwilibym się nie zawahał! Ale za obcą sprawę!
Ciocia Walercia ucałowała go, chociaż udawała zagniewaną.
Pamiętam ten wieczór, czerwiec być musiał, bzy kwitnęły. Było ciepło, noc dosyć ciemna. Słowiki śpiewały...
Cały dom poszedł wcześnie spać, i wszystkie dzieci.
Nie mogłem jakoś zasnąć. W pewnej chwili usłyszałem, że wychodzą z domu. Zerwałem się i ja i pobiegłem za nimi. Ojciec na mój widok powiedział:
— Weźmiesz wnyki!
Ale nie wypędził.
Szliśmy cicho, ostrożnie, aż do lasu — rodzice, ksiądz, wuj Ludwik i ja. Bałem się, ciemno było, i drzewa tak dziwnie szeleściały! Zatrzymaliśmy się pod lasem, zboku drogi w brzozowym zagajniku, który mocno pachniał.
Musiało być już późno. Kury piały. Wuj zaczął się żegnać. Ksiądz go błogosławił. Uklękliśmy i cicho odmawiali: «Pod Twoją obronę». Nagle, gdzieś w mrokach zarżały najęte konie, i rozległ się cichy szept Michała:
— Czas, panie kapitanie!
Wuj runął na ziemię, objął ją rozkrzyżowanemi rękoma i aż się tarzał od płaczu. Oderwał się, ucałował wszystkich i zniknął w ciemnościach.
Posłyszałem turkot bryczki po kamieniach.
— Dojadą do znajomych na granicy, tam ich przeprowadzą.
— To i Michał z nim jedzie? — spytała ciotka.
— Jakże, przecież to jego towarzysz. Uparł się, że go nie opuści!
— Porzucił żonę i dziecko!
— Nietylko on! Nietylko! — jęczała matka.
W tydzień przyszła wiadomość pewna, że wuj z Michałem przedostali się już zagranicę.
Odtąd jeszcze z większą niecierpliwością oczekiwano poczty. Matka płakała nocami. Ojciec uciekał w pole, a ksiądz modlił się po całych dniach. Tylko ciocia Walercia nie miała czasu, bo szyli wyprawę, i chodziła z panem Adamem na spacer do lasu, skąd wracała taka czerwona, narzekając na upał, że matka zabroniła jej tych spacerów.
Wreszcie odbył się ślub, zupełnie cicho, z rana. Ksiądz przyniósł wina, które wypito za zdrowie młodej pary, poczem odwieziono ich do lasu, gdzie mieszkał pan Adam.
Znów potoczyło się życie dawnym trybem. Przyszły żniwa, i długi list od wuja. Pisał, że już jest na miejscu, że zastał pułk, z którym mają iść na pomoc Osmanowi Paszy! Wspominał, że Michał został już sierżantem, że spotkał towarzyszy z powstania. List został spalony, nawet popiół zalano wodą...
I tak płynął czas, gdy przyszły wiadomości, że Osman Pasza oblężony jest pod Plewną. Wiedzieliśmy, że wuj Ludwik jest przy nim. Długo trwało to oblężenie. Całe miesiące! Wieści były coraz gorsze. Bili Turków wszędzie, otaczali Plewnę coraz ciaśniej, pisano, że głód w fortecy!
Przyszedł list od wuja Tomasza. Był ranny, leżał w szpitalu w Szumli. Ojciec strapił się srodze, posłał trochę pieniędzy, a ksiądz, przyczytawszy list, powiedział:
— To straszne! Może do siebie strzelali! Może jeden drugiego ranił! Brat przeciw bratu! Straszne!
I już odtąd dzień za dniem cały dom oczekiwał z trwogą wieści zdaleka.
— Wezmą! Zobaczycie, wszystko wezmą! — twierdził p. Rogowski.
— Nie bójcie się! Osman to wódz! To prawdziwy bohater!
I spierali się tak serdecznie całemi wieczorami.
Ksiądz odprawiał msze za niewiernych, usprawiedliwiał się przed matką, ale odprawiał, i coraz dłużej przesiadywał w kościele.
Na początku jesieni, pewnego dnia, gdy już zaczęto siewy, wpadła zdyszana Berkowa z dużą kopertą w ręce.
— Mam od Joska. Mam! Jest list! O, mój Boże...
— Cóż, zdrowy? — pytała matka.
List był zapieczętowany — zawiadomienie z pułku, że jeszcze na wiosnę, podczas przeprawy przez Dunaj, Josek zginął, rozszarpany kulą działową.
Berkowa słuchała, słuchała i zaczęła się śmiać:
— Państwo ino la szpasu tak czytają! Prawda? La szpasu?
Ojciec zaczął jej tłumaczyć, aż wreszcie zrozumiała.
— Mój Josek nie żyje! Moje dziecko! Jego kula rozerwała! Gwałt! Mój syn! Moje dziecko! Ażeby was wszystkich choroba, ażeby ta czarna śmierć! Mój Josek!...
Rozpłakała się, opadła z sił, wtuliła się pod ścianę i pozostała tak skurczona cały dzień, bez ruchu, bez jadła, tylko łzy płynęły jej z oczu bezustannie. Ile razy zajrzałem do pokoju, widziałem jej twarz bladą, przekręconą perukę i te sznury łez, płynące nieskończenie.
Wkońcu podniosła się i zwróciła się do matki z krzykiem:
— Do samego cesarza będę pisać, niech mi zwróci syna! Niech mi go oddadzą, on mój! Mój!
Później, jakby jej się w głowie coś popsuło, bo wciąż powtarzała, że pisze skargi i prośby, aby jej oddano Joska.
Przyszła jesień, a z nią deszcze, wiatry i pluchy. W domu było ciężko. Uciekałem do księdza, ale klasztor był jakiś straszny, pusty, po korytarzach tłukły się wrony, deszcz zacinał przez wybite okna, a ksiądz smutny. Siedział w celi, pod zielonym, pękatym piecem, palił fajkę i godzinami nie odzywał się do mnie... Albo chodził ze mną po korytarzach, a cośmy minęli jakąś celę, to powtarzał:
— Tu mieszkał ksiądz Sebastjan. Świeć Panie nad jego duszą.
Wiódł mnie na drugie piętro, gdzie w narożniku była cela jasna, pełna kwiatów i kanarków. To była cela ojca Bonawentury.
— On wróci! Jest na Syberji! Wyjdzie mu czas i wróci!
Pilnował, aby wszystko było gotowe na jego przyjęcie. Sam dawał ptakom jeść, sam podlewał kwiaty.
Najbardziej bałem się celi ojca Tymona, na pierwszem piętrze. Okna były zasłonione, drzwi zamknięte na klucz. Wuj je otwierał. Wewnątrz panował straszny nieład, na podłodze ślady krwi.
— Wzięli go! Bronił się! To jego krew. Nawet sukni kapłańskiej moskale nie uszanowali...
Klękał na środku celi i modlił się żarliwie.
Po tych spacerach, których się bałem, ksiądz brał mnie na kolana, całował, i zaczynały się lekcje łaciny na starym, grubachnym brewjarzu.
Najchętniej uciekałem do ciotki Wa-lerci. Mieli własny dom, konie, psy, które za mną łaziły. Dokoła były lasy ogromne. Całe dnie, od świtu do nocy, wałęsałem się z tym nowym wujem, włóczyłem po kniei ze starym gajowym, Pawłem, który mi opowiadał o owcach i wilkach, o topieliskach, kędy djabły tańcują. W sekrecie przed wujem pozwalał mi strzelać ze swej fuzji. Pamiętam ten pierwszy strzał, od którego się przewróciłem, dostałem tak mocno kolbą w ramię. Ale źle strzelałem i później.
— Już nie masz duszy do strzelby, jak, nie przymierzając, pan Ludwik. Będzie z ciebie co najwyżej jakiś pisarczyk!
Pytałem go czasem o wuja Ludwika. Nie chciał mówić. Aż raz sam zaczął:
— Widziałem na własne oczy, jak pod Małogoszczą zmiótł pięciu Moskali, że ani zipnęli, kładł w nich kule, jak pirogi — jedna za drugą...
— To ich, ich, co?
— Tak — i obejrzał się trwożnie, i już nic nie chciał mówić.
Chociaż tak dobrze było u ciotki, trzeba było wracać do domu i do lekcji.
Zbieraliśmy się z chłopcami i, uzbrojeni w kije drewniane, podzieleni na dwa obozy, Turków i Moskali, tęgo praliśmy się po łbach. Majtki trzeszczały, guzy były, a wkońcu, na uspokojenie, pasek ojca garbował skórę.
— Wypędzę ja z ciebie tę wojaczkę, zobaczysz — i prał co sił.
Płakało się po nocach, matka goiła, a na drugi, trzeci dzień było to samo.
— Chcę być żołnierzem, jak wuj Ludwik — powtarzałem.
Któregoś dnia, późną jesienią, wpadł ksiądz z jękiem:
— Plewna upadła! Osman Pasza w niewoli! Cała armja w niewoli.
— A Ludwik? — krzyknęła matka.
— Niewiadomo. Podobno całe wojsko poddało się.
Matka rozchorowała się ze zmartwienia. Pisali gdzieś listy i czekali długie tygodnie, miesiące. Czekali wciąż. Wrócił wuj Tomasz, zmizerowany, blady, o kuli. Zjawiło się i kilku chłopów bez nóg, bez rąk.
Aż jakoś w marcu przywlókł się stary dziad o kulach, siwy, i usiadł w kuchni. Ponieważ nic nie mówił, więc patrzyliśmy się na niego ze zdziwieniem. Aż dopiero, gdy weszła matka i spojrzała na niego, zawołała:
— Przecież to Michał!
Położył palec na ustach, spuścił głowę i przykucnął pod piecem. Został u nas i wieczorem opowiedział, jak to wuj i gdzie zginął. Słuchałem, przejęty dumą, żalem i podziwem.
— Mówiłem, a nie mówiłem, że to nanic — wołał ojciec.
— Cichobyś był! Głupiś! — krzyknął ksiądz. — Każda kropla krwi, wylana za sprawę, nie przepada...
— I wciąż na nowo zaczynać, wciąż...
— A wciąż, aż do ostatka, aż do zwycięstwa, aż do przebłagania Boga...
Nie wiem, co było dalej, bo kazali mi iść spać.
Nazajutrz wuj odprawił mszę żałobną. Matka zemdlała. Michał leżał krzyżem, a potem na obrazie zawiesił jakąś gwiazdę i krzyż...
— Tak kazał pan pułkownik.
Po mszy poszedłem na lekcję, a rodzice wrócili do domu.
Ksiądz chodził po pokoju. Michał zapalił mu fajkę i usiadł pod piecem. Naraz ksiądz przygarnął mnie do siebie, ujął za głowę i powiedział:
— Teraz na ciebie kolej.
Nie zrozumiałem i patrzyłem z zapytaniem.
— Tak, po dziadach i ojcach na ciebie przychodzi kolej. Na ciebie!

Paryż, 5/5 11 r.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.