Wycieczki pana Brouczka/Tom II/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Svatopluk Čech
Tytuł Wycieczki pana Brouczka
Wydawca Nakład "Biblioteki Romansów i Powieści"; Nakładem księgarni Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1891
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Nitowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Należy przyznać, że pan Brouczek rozgłosem, który mu zjednała słynna wycieczka na księżyc, wcale się nie chlubił. Wiadomość o jego sensacyjnych przygodach rozbiegła się po całym kraju, a imię „Brouczek“ było na ustach każdego; ba, nawet z powodu tego pobrało się za łby kilka redakcyj i partyj, z których każda dobijała się o jego przyjaźń i podsuwała mu swoje tendencye.
Ale pan Brouczek, będąc przezornym, milczał skromnie. Nie zwracając uwagi na wrzaski zainteresowanych, spokojnie ściągał od lokatorów komorne i trawił wieczory, jak i przedtém, w gronie starych znajomych „pod kogutem“ lub „na wikarce;“ tu atoli rzadziéj. Szedł do pana Würfla tylko podczas nowiu, lub gdy niebo było pokryte chmurami. Krótko mówiąc: bohater nasz w niczém nie zmienił cichego swego trybu życia. Nie uczęszczał do cukierni, aby odbierać nieme hołdy podziwu, a idąc ulicą udawał, że nie uważa, gdy wejrzenia wszystkich zwracały się na niego z taką czcią, z jaką niegdyś lud italski patrzył na śpiewaka „Inferno’a,“ dopatrując się na jego twarzy śladów pobytu w piekle...
Pan Brouczek fotografować się nie pozwolił ze wzrokiem w nieujętą dal zatopionym i ze swym opisem podróży w ręce; nie posłał téż do pism peryodycznych i słownika naukowego swego skromnego życiorysu wraz z wzmianką nieodzowną o swym pierwszym nauczycielu, który już „w wątłéj duszy dziecięcéj zasiewał ziarna dobra i piękna;“ nawet między przyjaciółmi nie uczynił nigdy najmniejszéj wzmianki o tém, że już właśnie dziesięć lat upływa od czasu, gdy zaczął uczęszczać na wikarkę — wogóle nie przejął ani jednego z przyzwyczajeń sławnych ludzi, i przyznał się przede mną, że wawrzyn ma dla niego wartość tylko o tyle, o ile jego liście bywają używane do pieczeni baraniéj.
Zatrzymuję się dłużéj na zaznaczeniu téj skromności pana Brouczka dlatego, że jest to zaleta bardzo dziś u nas rzadka. Gonienie za sławą staje się coraz więcéj główną, powszechną cechą naszego społeczeństwa. Któż dziś dba o to, aby w cichości ducha pracować na swéj roli, w swoim zakresie, bądź na katedrze, bądź na ławce szkolnéj: kto jest zadowolonym z pożytecznego, acz nie okazałego owocu swéj skromnéj pracy? Ten dawny rodzaj ludzi pomału wymiera. Starania obecnego pokolenia skierowane są tylko do zewnętrznego blasku i ułudy, których udziela rozgłos.
Istotnie, owa chciwość rozgłosu daje się na każdym kroku spostrzegać. Uczący się pogardza studyami, a goni za laurami poetyckiemi; nauczyciel uważa nauczycielstwo za jakieś podrzędne zajęcie, a stara się zostać literatem, jeśli nie redaktorem; adwokat klientów swoich pozostawia Panu Bogu, a zajmuje się natomiast wyższą polityką; rolnik zaniedbuje gospodarstwo, bo drze się o kreski na wyborach; rzemieślnik zamienia swój stołek na krzesło prezesowskie w różnych stowarzyszeniach i t. d. i t. d. Interesy narodu materyalne i duchowe cierpią na tém bardzo, ale za to mamy w Czechach taką obfitość ludzi sławnych, że prawie cały swój czas tracimy na różne owacye, na obchodzenie pięcioletnich jubileuszów, na urządzanie uczt i wieczorków ku uczczeniu znakomitości i na wiele innych tym podobnych rzeczy.
Jak głęboko w naszém całém życiu zapuściła korzenie żądza sławy, mamy tego dowody w niezliczonych formach pozdrowień i tytułów. W innych krajach przy pozdrowieniu zasłużonych i szanowanych osobistości poprzestają na prostém życzeniu, aby żyli[1] (co zaprawdę nie jest zbyt wiele) lub co najwyżéj, aby długo żyli. Niemcy wołają hoch, co jest także dość skromném, a poniekąd i dwuznaczném życzeniem. My zaś każdego, kto chociażby nic a nic nie zrobił donioślejszego, chyba to tylko, że dożył lat pięćdziesięciu, natychmiast witamy chóralném „sława!“ Gdzieindziéj najpoważniejszym instytucyom dają najwyżéj tytuł „czcigodnéj“ lub „szanownéj;“ u nas natomiast każda czułaby się obrażoną, gdyby odmówiono jéj tytułu „sławnéj.“ Każdy komitet, każdy klub, każde stowarzyszenie jest u nas sławne; sławną każda redakcya, komisya, związek; sławną jest lub nawet znakomitą każda instytucya finansowa. Krótko mówiąc: sława wygląda u nas z każdego kąta, i sławą rzuca się na wsze strony tak, jakby to była rzecz najtańsza w świecie.
Doprawdy nie pojmuję, zkąd się u nas tyle sławy bierze, gdy patrzę na naszą dość skromną literaturę, na wiedzę ledwie w kolebce, na braki w naszym handlu i przemyśle, na nasze długami obarczone majątki ziemskie i na naszą polityczną sytuacyę, o któréj... lepiéj zamilczę.
Wybaczcie mi te nudne uwagi, do czego zwróciła mnie bezprzykładna skromność mego bohatera. Wielu z tych, którzy nie dochodzili nigdy do Krczy[2], nie mówiąc już o księżycu, chwalą się przed każdym bylejakiemi doznanemi wrażeniami. Wszak znacie takiego człowieka, który raz w życiu był za granicą np. w Dreznie: każde towarzystwo, wśród którego się znajdzie, musi usłyszéć chociażby wzmiankę o jego podróży. Napomknijcie np. o serze szwajcarskim, a w téj chwili się odezwie: „Gdy słyszę, panowie, o serze szwajcarskim, natychmiast przychodzi mi na myśl drezdeńska Madonna Sykstyńska, przed którą zawiązałem przyjaźń z jednym starym włochem, wielkim dziwakiem i t. d.“ W ogóle o czémbądź będzie się toczyła rozmowa, podróżnik drezdeński zawsze zdoła bądź gładko, bądź niegładko wtrącić swoje Drezno.
Zupełnie inaczéj poczynał sobie pan Brouczek.
Kwestyi księżycowéj dotykał się nierad, a jego rozmowy w restauracyi toczyły się, jak i przedtém, około spraw ziemskich. Będąc wiernym danéj obietnicy na księżycu, wstrzymywał się od wszelkiéj nieprzychylnéj krytyki miejskich i państwowych kwestyj, i dla téj także przyczyny unikał rękawicznika Klapzęba, jako wielkiego pesymisty w tym względzie.
Ale jedna rzecz nie na żarty zamąciła jego przykładny optymizm. Były to nowo wydane prawa o poszukiwaniu komornego na niewypłacalnych lokatorach. Prawa te zbyt dotkliwie krepują biednych właścicieli domów i wystawiają ich wprost na wyzysk ze strony niesumiennych lokatorów.
Jakkolwiek niegdyś panu Brouczkowi przebiegał dreszcz po ciele na myśl o okropnościach „żelaznéj panny“ i średniowiecznéj inkwizycyi, o czém traktowała jedna z książek jego skromnéj biblioteki, przecież to nowe niesprawiedliwe zarządzenie budziło w nim nieraz żal po starych, złotych czasach. Ubolewał nad tém, że fałszywy humanitaryzm odebrał wierzycielowi możność wsadzenia niesumiennego dłużnika między żaby i szczury, na dno jakiéj średniowiecznéj wieży, a był także i tego zdania, że ćwiartowanie żywcem nie byłoby karą zbyteczną dla lokatora, który z zasady nie płaci komornego.
Te i tym podobne uwagi stały się przyczyną stopniowo wzrastającego zamiłowania pana Brouczka do czasów ubiegłych. Porównywając teraźniejszość z przeszłością, o ile znał tę ostatnią z własnych wspomnień, z opowiadań starych emerytów i z kilku romansów rycerskich, przeczytanych w młodości — zaczął nabierać przekonania, że dawniéj działo się o wiele lepiéj, niż obecnie. Wprawdzie nie był za tém, aby wskrzeszono żelazną pannę i hiszpańską inkwizycyę; ale gdyby każdego złodzieja powieszono bez skrupułów, jak ongi, na pierwszéj lepszéj szubienicy, oszczędziłoby przez to państwo ogromne sumy, wydawane na karmienie darmozjadów, którym budują teraz więzienia jak pałace z kieszeni poczciwych ludzi.
Albo np. jakiém prawem człowiek bezdzietny zmuszony jest obecnie do płacenia podatku na szkoły, aby w nich cudze dzieci miały wygodę? Dawniéj na kształcenie nikt nie zwracał uwagi, a mimo to młodzież więcéj miała szacunku dla starszych, niż teraz. Fabryki nie tworzyły kas oszczędności dla rzemieślników, ale natomiast nosiłeś jeden surdut jakie pół wieku. A owa koléj żelazna? Ilu to woźniców i gospód miało niegdyś na traktach piękne utrzymanie! Podróż furmanką była wprawdzie nieco zadługa, natomiast użyłeś prawdziwie podróży i nie byłeś zmuszony obawiać się większego nieszczęścia, niż pęknięcie osi u wozu. A jeśli w dawnych czasach łupieżczy rycerze z pachołkami swymi napadali po drogach, to mieli przynajmniéj swoje legowisko tylko gdzieś na wysokich skałach i czyhali nocą w pustych lasach, dziś zaś mają okazałe domy w środku samego miasta i w biały dzień odzierają nas ze wszystkiego.
Nic więc dziwnego, że przy takim sposobie myślenia miewał pan Brouczek chwile romantycznych uniesień, które dawniéj, z wyjątkiem onéj doby młodzieńczéj, kiedy czytywał romanse rycerskie, były mu zupełnie obce. Zwłaszcza często wpadał w taki stan wówczas, gdy szedł pod górę na Hradczany i zbliżał się do wikarki.
Autor téj książki przyznaje się, że i sam bywa owładnięty tym urokiem romantycznym, ile razy nawiedza ową sławną piwiarnię. Czy idę do niéj boczną stroną po starych schodach zamkowych przez bramę przy posępnéj Czarnéj wieży, obok pałacu namiestnika i starych wież pamiątkowego kościoła święto-jurskiego; czy téż podążam wprost nowemi schodami obok starych domów szlacheckich, następnie pod nowemi zamkowemi filarami Scamozzi’ego — ile razy wchodzę na trzeci dziedziniec zamkowy przed gmach wspaniały, piętrzący się pod niebo lasem kamiennych ozdobnych kolumn i arkad, zawsze powstają ze wszech stron cienie ubiegłych stuleci i napełniają wyobraźnię moją szeregiem posępnych, jaskrawych obrazów. Z pomroki dawnych wieków wynurzają się przede mną pierwsze świątynie chrześciańskie... Widzę tajemniczy pagórek Żyży[3], gdzie prawdopodobnie ogień święty pałał niegdyś otoczony chorowodem kapłanów; widzę i tron kamienny, na którym dawni Przemyślidzi wdziewali łyczane łapcie swojego praojca. Ale naraz nikną te obrazy, a na ich miejsce wznosi się przede mną kościół św. Wita, wprawdzie z niedokończonym jeszcze frontonem, ale już przepysznie jaśniejący w blasku swéj nowéj okazałości, a do niego wchodzi Karol w złotéj królewskiéj szacie, otoczony świetnym orszakiem księży i rycerstwa. Zjawia się następnie poważna postać mówcy betleemskiego[4], która śmiało przybija na drzwiach kościoła swoje wezwanie do dysputy o kupczeniu indulgencyami. Tu znowu piękna o kędzierzawych włosach głowa Jerzego[5] dumnie dźwiga koronę błyszczącą; tam Władysław polski kroczy w pełni majestatu; daléj znów podwórzec roi się postaciami cudzoziemskiemi w płaszczach hiszpańskich lub ciemnych togach astrologów; tu na wozach, otoczonych zastępami żołnierzy, męczennicy z Białéj góry jadą smutni do Białéj wieży... a daléj, daléj przeciąga zmieniające się pasmo obrazów radosnych, bolesnych, wspaniałych i straszliwych...
Na chwilę budzę się z tego snu przeszłości i przypatruję się z miłością na wzrastające ściany świątyni, któremi nasze czasy dopełnią wspaniałéj fundacyi Karola. Ale ciasna uliczka Wikarska znowu mię unosi w ubiegłe lata. Wspominam owe burzliwe dzieje religijnych zamieszek, tyle razy naruszających spokój księży prazkich, których refektarz przy kapitule dosięgał prawie aż tam, gdzie dziś wita cię skromna piwiarnia Würfla.
Jakkolwiek prosty ten niewysoki budynek ma na zewnątrz kształt ściśle nowożytny, przecież ile razy wstępuję do jego nieprawidłowéj przedsieni, zawsze jeszcze owiany jestem urokiem przeszłości i oczekuję, że pan Würfel powita mię w malowniczym stroju średniowiecznym: z kolorową czapeczką na głowie, w krótkim kabacie z szerokiemi marszczonemi rękawy, w sukni naszytéj skórkami kuny, w obcisłych spodniach o jednéj nogawicy żółtéj, a drugiéj fioletowėj, w czerwonych trzewikach z łokciowemi nosami, i że przedemną, zamiast ściśle półlitrowéj szklanki, postawi ogromny puhar gliniany z malowaniem i pięknemi figurkami na przykrywce.
A jeszcze gdy siedzę w izbie w głębokiéj framudze okna, przez które za sklepieniem krytego wejścia widać podwórko, opasane grubym murem, poza tym zaś okopy Jelenie, a na prawo okrągłą malowniczą Mihulkę[6]; gdy siedzę tam, pochyliwszy głowę na ręce nad szklanką z trunkiem i marzę wciąż o przeszłości — zdaje mi się, jakobym siedział pod gotyckiem sklepieniem jakiéjś średniowiecznéj gospody i pragnę, otworzywszy oczy, ocknąć się w jedném z minionych stuleci...
Wybaczy mi czytelnik, że zadługo mówię o sobie. Wszak wie, z jaką sympatyą wszyscy wogóle autorowie lgną do własnéj osobistości, jak chętnie zajmują się sobą i z jakim są szacunkiem dla siebie? Nie mówię już o poetach lirycznych, którzy z zasady mają swoje „ja“ na celu; nie mówię o autorach podróży, którzy obcéj ziemi i narodów używają po większéj części tylko na dekoracyę dla swéj interesującéj osoby, imponującéj czytelnikowi na każdym kroku dżentlmeńskiém usposobieniem i ogładą, chociażby często byli dość komicznemi figurkami dla tych towarzyszów podróży i krajowców, których malują z pogardliwym uśmiechem — ale nie obejdzie się bez wystąpienia autora, wszystkiemi przymiotami ozdobionego, ani żaden poemat epiczny, ani romans, ani nowela lub szkic, niewątpliwie zaś rychło nadejdzie czas, gdy nawet dramatyczni pisarze wpakują swą własną wdzięczną figurę między postacie swoich utworów...
I autorowie dzieł naukowych nie postępują inaczéj. Chociażby w odsyłaczu muszą w swych studyach i monografiach wetknąć: „autor tego dzieła,“ a z każdéj stronnicy przegląda prawdziwy szacunek, jaki chowają dla „autora téj rozprawy.“
Lecz dość już refleksyi: przystąpmy do rzeczy!






  1. Ustęp ten, tłumacz był zmuszony dosłownie niemal przełożyć z niejakim szwankiem stylowym, inaczéj jednak straciłby na właściwém znaczeniu.(Przyp. red.)
  2. Kolonia czeska pod Pragą.(Przyp. tłum.)
  3. Pagórek, na którym składano ofiary bogom za czasów pogańskich; dziś tam stoi kościół św. Wita.(Przyp. tłum.)
  4. Husa.
  5. Podjebrada.(Przyp. tłum.)
  6. Wieża na Hradczanach, niegdyś za więzienie służąca(Przyp. tłum.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Svatopluk Čech i tłumacza: Jan Nitowski.