Wycieczki pana Brouczka/Tom II/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wycieczki pana Brouczka |
Wydawca | Nakład "Biblioteki Romansów i Powieści"; Nakładem księgarni Teodora Paprockiego i S-ki |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Jan Nitowski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
We czwartek 12 lipca r. b. (oznaczam ściśle datę, ponieważ ma ona w tym opisie wyłączne znaczenie) pan Brouczek po dłuższéj nieobecności znowu wyszedł na Hradczany. Na wikarce było właśnie w tym czasie już kilka osób, między któremi szybko zawiązała się rozmowa o romantycznéj przeszłości, co zresztą zdarzało się tu dość często. Wszak w całym obrębie zamkowym wszystko, że tak powiem, żyje, a nawet tyje z przeszłości? Znajdziesz tu kanoników i innych księży, mających z zapisów pobożnych przodków zajęcie i utrzymanie przy staréj katedrze; znajdziesz zakrystyanów, których téż pamiątkowa katedra utrzymuje i którym prócz tego często dostaje się trochę grosza z kieszeni miłujących sztukę turystów; znajdziesz kilku służących zamkowych, którzy snują się po zamku osieroconym, jak posępne cienie zaginionéj chwały; znajdziesz tu zakonnice terezianki, które tak licują ze starożytnością téj okolicy; spotkasz biedaków, mieszkających w karłowatych na zewnątrz idylicznie wymalowanych budach, przypartych do staréj ściany zamkowéj przy uliczce Złotéj, gdzie znalazłbyś właśnie tyle złota, ile w tygielkach alchemików średniowiecznych, których laboratorya in się mieściły wedle podania, — uliczce, dokąd przyjdzie tylko czasem jaki wędrowiec ciekawy, aby za napiwek dany przewodnikowi oglądać podziemia, w których męczono głodem skazanych przestępców, i wzdrygać się na wspomnienie barbarzyństwa wieków średnich; znajdziesz tu sporo najrozmaitszych domków i domów, pobudowanych przy starych na poły rozwalonych murach i wieżach, — atoli daremno będziesz szukał tego, co stanowi duszę téj pięknéj rezydencyi królewskiej.
Treścią dzisiejszéj rozmowy na wikarce były stare wieże zamkowe i ich straszne więzienia. Pan Würfel mówił, jak pewnego razu spuścił się po sznurze do najgłębszego sklepienia Daliborki[1], gdzie ongi morzono głodem więźniów i opowiadał o tém wszystkiém, co tam zobaczył. Pod wrażeniem swego opowiadania dodał jeszcze wiadomość o przejściach podziemnych, które odkryto przy budowaniu fundamentów nowego kościoła i do których sam jeden się spuszczał. Po stopniach dobrze zachowanych wstąpił pod ziemię i znalazł tam dwa, niestety, zasypane przejścia, z których jedno wiodło, jak się zdaje, wprost pod wikarkę do okopu Jeleniego, a drugie zaś Bóg wie dokąd. Ta ostatnia wiadomość wywarła silne wrażenie na panu Brouczku, dla którego wszelkie takie przejścia podziemne miewały oddawna urok niemały. Chwycił się tedy żywo nowego przedmiotu i wyraził zdanie, że owe przejścia są niewątpliwie odłamkiem całéj sieci ukrytych korytarzy, któremi królowie w chwilach niebezpieczeństwa mogli z zamku umknąć w tę stronę, gdzie było najstosowniéj. Żadnéj zwyczajnéj warowni rycerskiéj nie można sobie wyobrazić bez takich podziemnych ostrożności, a témbardziéj rezydencyi królewskiéj, tak często obleganéj przez wojska nieprzyjacielskie.
Jakiś profesor, który dziś także na wikarkę zabłądził, słuchał wykładu pana Brouczka z dwuznacznym uśmiechem i zauważył ironicznie, że nam, niestety, historya nie zachowała żadnych wiadomości o jakimbądź królu, któryby podziemną drogą umykał z zamku prazkiego. Pan Brouczek odpowiedział na tę naiwną uwagę, jak należało.
— Mój panie profesorze — mówił, bijąc się palcem w czoło, — nie myśl pan, iżby dawni królowie byli tak nierozsądni, by pierwszemu lepszemu zaraz wyjawiali, dokąd skrycie uciekają z zamku? Piękneby to były przejścia tajemne, o których profesorowie historyi rozprawialiby w szkołach. To mi dopiero rozum! Wszak wiadomo, że i robotnicy, którzy takie przejścia kopali, miewali oczy zawiązane, a natychmiast po ukończonéj robocie bywali traceni.
Tych dokładnych wiadomości nabył nasz bohater ze wzmiankowanych już romansów rycerskich, w których tyle za młodu naczytał się o przejściach tajemnych, że mógłby naprawdę wystąpić, jako znawca w tym rodzaju podziemnego budowania.
Inny gość przechylił się na jego stronę i przypuszczał, że te przejścia mogły się bardzo przydać królowi Wacławowi, który tędy mógł wychodzić z nierozłącznym katem na swoje awanturnicze wycieczki nocne, i w razie potrzeby umykać przed nieprzyjaciołmi do któregobądź ze swych domów, położonych w środku miasta.
— Prawdopodobnie jakim tunelem pod Wełtawą? — zapytał ironicznie profesor, — ponieważ, jak wiadomo, z trzech domów Wacława IV-go dwa były na Starém mieście, a trzeci aż na Zderażu[2].
— Bardzo być może, że takim tunelem, — odparł gniewnie pan Brouczek, podrażniony lekceważącym tonem i zachowaniem się pana profesora. — Czy pan sądzisz, żeby takiego tunelu nikt nie przekopał? Dawno już czytałem o tunelu pod rzeką Tamizą w Londynie, a teraz właśnie pisano we wszystkich gazetach, że chcą przekopać wielki tunel pod dnem morskiém z Anglii aż do Francyi. Ha?
— Ależ, drogi panie! Co można zrobić w naszych czasach przy pomocy techniki udoskonalonéj — zaczął profesor, uśmiechając się żartobliwie, lecz towarzysz Brouczka szybko przerwał mowę:
— Nie sądź, panie profesorze, aby w dawnych wiekach nie umiano dostawać się w głąb ziemi tak dobrze, jak i dzisiaj. O tém mogłyby pana najlepiéj przekonać szyby przybramskie albo chociażby osieł kutnohorski[3].
— Bodaj, że każdy osieł — dorzucił rozdrażniony pan Brouczek, który właśnie o kopalniach téj nazwy w Kutnéj Horze nic nie wiedział. — Sam mógłbym wyliczyć panu te grody rycerskie, od których wiodły ukryte przejścia pod górami i piwnice, ciągnące się przez skały i lasy do innych grodów, o kilka mil oddalonych... kilka mil, pojmujesz pan, a to jest cokolwiek więcéj, niż krótki tunel pod Wełtawą. Naprzykład, od zamku Eulenstein aż do zamku Teufelsburg: jeśli dobrze pamiętam. Ale wówczas odbywały się w cichości takie rzeczy, a dziś przy lada przekopanym korytarzu rozlegają się po całym świecie piekielne trąby gazeciarskie.
Nie trzeba nadmieniać, że zamki Eulenstein i Teufelsburg, których położenia nie mogę wskazać czytelnikowi, były także ułamkiem wiedzy, nabytym przez pana Brouczka za młodu przy czytaniu książek rycerskich.
W sporze, który z każdą chwilą stawał się żywszym i gorętszym, uczestniczyli wszyscy przytomni, oprócz jednego pana Würfla, który ledwie zdołał napełniać kufle, na wyścigi przez debatujących w zapale wypróżniane. Największą pracę miał z obiema szklankami pana gospodarza. Brouczek w ostatnich czasach staje się coraz troskliwszym o swe zdrowie i dlatego uważa pilnie, aby piwo należycie wyszumiało; każe więc sobie podawać naraz dwa kufle, które obecnie doskonale mu się nadawały dla pokazania pozycyi zamków Eulenstein i Teufelsburg. Załogę zamkową reprezentowała zawartość obu kufli, a przejściem ukrytém było własne gardło p. Brouczka, przez które zwykle załoga Teufelsburga umykała pierwéj, niż pan Würfel zdołał Eulenstein zaopatrzyć w nowe siły. Ba, szanowny obywatel przypomniał sobie jeszcze i trzeci zamek, jakiś Unkenfels, mający z poprzedniemi także podziemną łączność, i zaczął wykładać tak zapamiętale, że profesor musiał mu zrobić uwagę, iż ów mniemany Unkenfels jest jego (profesora) własną szklanką i na dziś nié ma żadnego zgoła związku z tajemném przejściem, o którém dowodził pan Brouczek.
Szermierka retoryczna skończyła się zupełném zwycięztwem pana Brouczka. Przeciwnik za przeciwnikiem pobity uciekał, aż w końcu nasz bohater pozostał na opanowaném polu bitwy sam z panem Würflem, który dalszych jego wykładów słuchał wprawdzie bez żadnéj opozycyi, ale przytém nieustannie porównywał swój zegarek kieszonkowy z zegarem, wiszącym na ścianie.
Czytelnicy „Wycieczki na księżyc“ znają już znaczenie téj manipulacyi, nie zdziwią się tedy, że bohater nasz po chwili, zapłaciwszy należność, opuścił izbę gościnną.
Na nieszczęście pan Würfel zajęty był uprzątaniem trupów na pobojowisku i dlatego nie odprowadził, jak zwykle, szanownego gościa przez sień na ulicę, lecz tylko zawołał za odchodzącym: „Dobranoc, szanownemu panu!“ z ironicznym dodatkiem: „A dajcie baczenie na księżyc!“
Mówię: na nieszczęście, a właściwiéj należałoby rzec: na szczęście, ponieważ gdyby pan Würfel nie zapomniał był odprowadzić gościa, nie spotkałaby pana Brouczka nowa straszna przygoda, a ztąd i nie powstałaby ta książka.
Pierwéj nim przystąpię do opisywania dalszych wypadków, uznaję za potrzebne podać czytelnikom niektóre szczegóły, tyczące się danéj miejscowości, aczkolwiek nie wątpię, że każdy ukształcony czech nawiedził już to wiekopomne miejsce przygód Brouczka.
Piwiarnia pana Würfla znajduje się niemal na połowie ulicy Wikarskiéj, naprzeciw nowobudowanego frontonu kościoła św. Wita. Drzwiami oszklonemi wchodzi się z ulicy do niewielkiéj sieni, zkąd na prawo wstępujemy do izby gościnnéj, również niewielkiéj, lecz miłéj, opatrzonéj dwoma oknami, wychodzącemi na ulice Wikarską, i jedném na podwórko, przytykające do okopów Jelenich. Ze względu na ogromne znaczenie téj miejscowości w nauce o księżycu i w dziejach ojczystych, mógłbym szczegółowo opisać i kilka stołów z solniczkami i pieprzniczkami, namalowanego strzelca i kilka innych obrazów, wprawdzie pod względem artystycznym nie wyśmienitych, ale niezbędnych w każdéj restauracyi; taką drobiazgowość opisu atoli zostawiam tym kolegom po piórze, którzy nie mogą zawadzić o żaden najobojętniejszy dla czytelników śmietnik, aby nie opisali dokładnego inwentarza całkowitéj jego zawartości tak, iżby najściślejszy badacz nie znalazł żadnéj luki. Z tyłu prowadzą drzwi do innego miejsca, niedostępnego dla profanów, nawiedzających piwiarnię; tylko pan Würfel, gdy chce złożyć ofiarę domowym larom i penatom, wchodzi tam, jako arcykapłan do wnętrza świątyni.
Lecz wróćmy już z izby gościnnéj do sieni.
Wprost prowadzą drzwi do kuchni, a obok na prawo drugie, wiodące przez kryte schody z jednéj strony do piwnicy, a z drugiéj na owe podwórko, wyżéj wymienione.
Oto dokładny opis miejscowości wikarki — jakby się wyraził najczystszym swym stylem podróżnik światowy, Józef Wünsch.
Pan Brouczek wyszedł tedy z izby gościnnéj do sieni; ale co się stało w téj chwili, będzie nazawsze nierozwiązaną zagadką. Wprawdzie Würfel jest mocno przeświadczony, że pan gospodarz, bezwątpienia wychodząc w głębokiéj zadumie o spornéj teoryi przejść tajemnych, zwrócił się z sieni, zamiast ku drzwiom na ulicę, w odwrotną stronę, na schody, wiodące na podwórko, ale pan Brouczek stanowczo odpiera to przypuszczenie, pamięta bowiem doskonale, jak naraz rozstąpiła się ziemia pod jego nogami, i że po jakiejś pionowéj powierzchni z niesłychaną szybkością zjechał do głębi.
Gdy się ocknął na stałym gruncie i ochłonął z pierwszego wrażenia, obmacał bezwiednie siebie i przestrzeń naokoło, pogrążoną w zupełnéj ciemności. Na sobie nie czuł żadnego obrażenia, a około siebie namacał tylko wilgotną ziemię i również wilgotny i chłodny mur.
Przypomniał sobie, że ma w kieszeni pudełko z zapałkami, zapaliwszy więc jedną, poświecił przed sobą i ujrzał wązki, nizki i ponury korytarz ze ścianami, okrytemi pleśnią i w wielu miejscach nadwerężonemi. Końca jego przy słabém oświetleniu nie dojrzał. Zapalił drugą zapałkę i spojrzał poza siebie: korytarz zaczynał się otworem jakiejś spadzistéj jamy, przez którą dostał się do podziemia; dalszego ciągu jamy w górę nie mógł dojrzéć, pomimo, że kilku zapałkami przyświecał sobie.
— A to jakaś dziwna historya! — mruknął pod nosem i zaczął rozważać, dokąd się to mógł dostać?
Bezwątpienia do piwnicy (pocieszał się). Ale w piwnicach nie bywają takie wązkie przejścia, a ze względu na długi czas szybkiego spadania należy przypuścić, że leży ona niezmiernie głęboko. A może dzisiejsza wikarka odziedziczyła jakie stare piwnice królewskie lub księżowskie z tych czasów, gdy, jak mówią, beczki z trunkami mieściły w sobie tysiąc wiader i dlatego musiały być inne piwnice, niż dzisiaj?
— Prawdopodobnie — krzepił ducha nasz bohater — tém przejściem dostanę się do piwnicy, a jeśli drzwi będą zamknięte, łatwo się dowołam lub dostukam Würfla, któremu natychmiast nawymyślam, jak się należy za to, że na drodze, po któréj chodzą jego goście, pozostawia bez wszelkiego zabezpieczenia takie jamy, gdzie łatwo sobie można kark skręcić.
Wstał i szedł korytarzem naprzód.
Pierwsze uczucie przestrachu minęło i spokojniéj już zastanawiał się nad ta niespodziewaną przygodą. Spadł prosto i na szczęście bez szwanku przez jakiś otwór do piwnicy. A gdyby tak naprawdę przyszło tu noc przepędzić? Nocleg na legarze lub na gołéj, wilgotnéj ziemi nie byłby zbyt wygodny, ale znów nicby tak groźnego nie było, gdyby raz jeden przespał się w towarzystwie beczek, że tak się wyrażę, w objęciach umiłowanego żywiołu, akurat pod czopem, zkąd za jedném tylko podniesieniem ręki mógłby się sączyć do ust przyjemny strumień pilzneńskiego. Za karę lekkomyślnemu Würflowi użyłby téj przyjemności należycie, a długo potém to zdarzenie dzisiejsze dostarczałoby materyi do wesołéj zabawy na wikarce. Dlatego więc przyświecał wciąż sobie z bijącém sercem, dopatrując niecierpliwie w ciemnościach zarysów pożądanéj beczki.
Patrzył jednak napróżno: przejście było wszędzie puste, wązkie i nieprzyjemne.
W końcu zagasł ostatni promień nadziei. Przejście straciło wszelkie cechy piwnicy, która jedynie tylko mogła w podziemiu uczynić na nim przyjemne wrażenie, a jéj miejsce zajęły straszne obrazy, odpychane dotychczas przez Brouczka całą siłą woli. Trafił bezwątpienia do jakichś katakumb, do labiryntu grobów w murze pod kościołem św. Wita. Zamiast sympatycznych beczek, ukazały się przed jego oczyma spróchniałe trumny, zbutwiałe suknie, zgniłe trupy, lśniące czaszki i całe kościotrupy.
Panu Brouczkowi ze zgrozy włosy dębem stanęły i mimowoli cofnął się w tył. Rzeczywistość opanowała jego umysł, zarysowując się w barwach najczarniejszych. Starał się wprawdzie zapomniéć o tych widmach grobowych, wskrzeszając obraz tajemnych przejść, o których tak żywo przed chwilą rozmawiano. Ale i to nie bardzo było ponętném. Na górze, za szklanką piwa w przyjemném towarzystwie pięknie się rozprawiało o takich przejściach; inna zaś jest całkiem rzecz stąpać po nich samotnie, i to jeszcze o północy, nie wiedząc, dokąd się idzie!
Nagle błysła mu w głowie myśl zbawienna! Że téż natychmiast nie wpadł na nią? Wszak można dowołać się pomocy przez ten sam otwór, którym spadł na dół; wychodzi on na powierzchnię, gdzieś w okolicy saméj wikarki, albo zresztą gdzieś bardzo niedaleko. Dobiegł tedy szybko napowrót do owego otworu i całą siłą swych mocnych płuc krzyknął: — Hej, panie Würfel, pani Würflowa, ludzie, kto jest, pomoooooocy!
Przysłuchywał się, wołał znowu, ale odpowiadał mu tylko jego własny głos, odbity przeciągle i ponuro od ścian otworu, Bóg wie jak wysokiego. Mimo to, powtarzał swe nawoływania bezskuteczne, aż póki nie ochrypł.
W końcu zwiesił beznadziejnie głowę.
Cóż więc począć? Nic innego, jak tylko znowu ruszać naprzód i badać drogę. Wprawdzie to badanie archeologiczne nęciło go bardzo mało. Jego zapał do starożytności był naraz ochłodzony aż do zera. Zresztą przypuszczam, że nawet i profesor Sedlaczek[4] nie byłby zbyt zachwycony, gdyby naraz, wyszedłszy z przyjemnéj izby gościnnéj, ocknął się samotny w jakiém zamkowém przejściu podziemném, nie wiedząc, dokąd się z niego dostanie i czy wogóle dostanie się na świat boży? Dowołać się pomocy otworem nie można, a cóż jeśli przejście na drugim końcu zasypane? Strach pomyśléć!
— No, toś już tu za życia pochowany, nieszczęśliwy Brouczku! Czeka cię nędzna śmierć głodowa, stokroć gorsza niż na księżycu, gdzie przynajmniéj uczuciowi mieszkańcy opłakiwaliby ciebie. Tu żadna żywa dusza cię nie pożałuje; z głodu będziesz własne ręce ogryzał, nikt nie zamknie ci oczu, a prawdopodobnie nawet nikt nigdy nie znajdzie twoich kości spróchniałych!
Tak ubolewał nasz bohater, idąc napowrót przejściem. Głową uderzał często o wystające kamienne wyskoki nizkiego sklepienia, nogi grzęzły mu w gruncie wilgotnym lub plątały się w leżącym gruzie, ale zrozpaczony Brouczek, pobudzany śmiertelną trwogą, nie zważając na te trudności, szybko postępował daléj.
Dopiero po dłuższéj wędrówce odpoczął na chwilkę i znowu zaczął rozmyślać o swéj fatalnéj sytuacyi. Niedawno przypuszczał jeszcze, że może to przejście doprowadzi go do okopów Jelenich, ale teraz zauważył, że szedł już tak długo, iż musiałby dawno być na zewnątrz, gdyby istotnie podziemie wiodło w tym kierunku. I na owe schody, o których mówił Würfel, liczyć już było niepodobna: zresztą opowiadający wspominał, że wejście na nie było zasypane, a one same zamurowane podobno już dawno podczas budowy kościoła.
A jednak, czy czasem przejście to nie prowadzi istotnie do jednego z byłych domów królewskich w mieście, jak tego przed chwilą dowodził przed zarozumiałym profesorem? Wnioskując z długiéj jazdy otworem prostopadłym, przypuszczał, że mogło być ono niżéj, aniżeli dno Wełtawy, i że istotnie ztąd mogło prowadzić pod rzekę aż na Stare miasto, gdzie doprowadziłoby przypuszczalnie do jakiéj piwnicy jednego ze starych domów, w których przemieszkiwał król Wacław...
Chwycił się téj myśli, jak rozbitek ostatniéj deski okrętu, i z rezygnacyą udał się w dalszą podróż.
Z początku zapalał zapałkę po zapałce, ale przypomniał sobie, że takim sposobem mógłby całe pudełko zużyć pierwéj, nimby doszedł połowy drogi. A gdyby przejście nie wyprowadziło go na powierzchnię ziemi, lecz zginęło w labiryncie innych przejść lub gdyby było zasypane, coby wówczas począł bez światła w tych ciemnościach egipckich?
Nie chciał i przypuścić téj strasznéj myśli, postanowił jednak oszczędzać zapałek o ile można i używać ich tylko w razie konieczności.
Skutkiem tego trudności wędrówki niemal się potroiły. Musiał z pochyloną głową ostrożnie obmacywać ściany i stąpać noga za nogą z wielką przezornością, gdyż u sklepienia obawiał się sterczących kamieni, a na ziemi gruzu, zawalonych stadni i przepaści albo gadzin, jaszczurek, bazyliszków i innych jadowitych gadów, które chętnie gnieżdżą się w takich miejscach, o czém dobrze wiedział z romansów rycerskich, czytanych niejednokrotnie. Na domiar wszystkiego, stawał wciąż przed nim krwawy cień jakiegoś Bertrama z Uhusteinu i innych nieszczęśliwych ofiar, morderczo straconych w podziemiach...
Każdy przyzna, że mógłbym długo jeszcze korzystać z niefortunnéj sytuacyi pana Brouczka i wypełnić kilka naciąganych rozdziałów obszernym opisem strasznéj podziemnéj wędrówki, zabarwiając różnorodnemi opowiadanie tego rodzaju faktami, jak np. spadaniem kamieni ze sklepienia, walką ze szczurami, potykaniem się o szkielety i innemi sensacyami. Ale nie chodzi mi o to, abym oddziaływał na nerwy czytelnika, lecz abym realnie prostą opisywał prawdę.
Dlatego powiem w krótkości, że pan Brouczek zanurzał się w podziemie coraz daléj, i że wydawało mu się, jakoby ta droga ciernista trwała już całą wieczność. Wszakże nagle odżyła w nim nadzieja. Usłyszał nad sobą głuchy szum, jakby skutkiem pędu wody powstający, a na rozpalone czoło jego spadło kilka kropel ze sklepienia.
Ten fakt potwierdził domysły pana Brouczka: widocznie dostał się już do części podziemia, która prowadzi pod korytem Wełtawy na Stare miasto.
Pokrzepiony nadzieją, z nowemi siłami szedł daléj i obawiał się już jednéj tylko rzeczy, a mianowicie, aby koniec przejścia nie był gdzieś głęboko pod ziemią zasypany lub nie dochodził do jakiéj zamurowanéj piwnicy, albo zarzuconego kanału.
Szum nad głową ucichł wkrótce: widocznie był już pod Starém miastem.
Z bijącém sercem szybko postępował naprzód, wtém nagle uderzył się nogą o jakąś przeszkodę. Śpiesznie zapalił zapałkę i — któż odmaluje jego radosne wzruszenie, gdy ujrzał zapleśniałe kamienne schodki, wiodące z przejścia pod górę. Niecierpliwie szedł po nich coraz wyżéj, oświetlając sobie drogę zapałkami. Schodki były kręte, przeto wchodzenie na nie. było dość niewygodne. Wkrótce znalazł się w ciasnym, nizkim przedsionku i ujrzał przed sobą stare, gęsto pajęczyną okryte drzwiczki, okute żelaznemi pięknéj roboty sztabami, w wielu miejscach już zardzewiałemi. W zamku również zardzewiałym tkwił na szczęście wielki zręcznie wyrobiony klucz, także rdzą pokryty.
Pan Brouczek spróbował najpierw, czy drzwi nie są otwarte? Pokazało się, że były zamknięte. Chciał więc zakręcić klucz, ale napróżno się wysilał i to tak, aż krople potu na czoło mu wystąpiły.
Klucz jakby przyrósł do zamku.
Nakoniec gdy chustką owinął sobie rękę i wszystkie siły wytężył, poruszyło się stare żelazo ze strasznym łoskotem. Jął ciągnąć następnie drzwi do siebie, ale nie otwierały się jakoś, pchnął je więc całém ciałem i wtedy nagle się otworzyły, a pan Brouczek jak długi upadł na ziemię, lecz na szczęście lekko tylko stłukł kolana.
Powstał i oświecił przestrzeń zapałką.
Co ujrzał, było taką niespodzianką, że ze zdumieniem zapałkę z rąk wypuścił. W migocącém światełku ukazało mu się coś niby czarodziejski obraz w bajkach. Zaświecił znowu: nie, nie było to złudzeniem.
Stał w małéj izdebce, w któréj ujrzał niesłychaną moc klejnotów...
A były to istotnie klejnoty. Ściany wysadzane jaspisami, kryształami, ametystami, chalcedonami i innemi kamieniami w złotéj oprawie, brylanty zaś, rubiny, granaty, szafiry, szmaragdy i t. d. połyskiwały w złotych i srebrnych przyłbicach, pancerzach, rękojeściach i pochwach mieczów, na tarczach, pasach, hełmach, spinkach, pierścieniach, naczyniach różnych, misach i puharach, krzyżach i patynach, cynowych talerzach królewskich i na wielu innych wielce cennych przedmiotach, wysadzanych perłami. Wszystko to było częścią porozwieszane na ścianach, częścią porozkładane systematycznie na pięknie malowanych lub artystycznie fornirowanych kufrach, okutych złotemi lub srebrnemi sztabami, takiemiż gwoździami obitych i widocznie zawierających w sobie inne jeszcze skarby. Część tych przedmiotów leżała także i na podłodze, ułożonéj z deseczek starannie pozłacanych i posrebrzanych.
Ten olśniewający skarbiec można było porównać tylko do kościoła świętego Krzyża na Karlstejnie, dokąd ojciec ojczyzny zgarnął, jak do zaczarowanego ogniska, wszystko, co miał w swém państwie najdroższego, najpiękniejszego i najświętszego. Ale gdy tamto było świątynią, gdzie sam cesarz zdejmował obuwie, wchodząc na modlitwę, i gdzie spoczywały w największém poszanowaniu drogocenne świętości i klejnoty ojczyzny — tu zaś ta salka była widocznie tylko skarbcem, do którego właściciel przychodził prawdopodobnie po to tylko, aby się nacieszyć widokiem bajecznego bogactwa.
Nic dziwnego, że widok takich cudów był dla pana Brouczka wielką niespodzianką. W całéj Pradze nie wiedział ani słyszał nigdy o skarbcu, któryby wartością nagromadzonych klejnotów przewyższał o wiele takiż skarbiec kapucynów w klasztorze loretańskim na Hradczanach. Natychmiast przyszło mu na myśl, że tajemne przejście przyprowadziło go do skarbca króla Wacława — skarbca, który pozostawał w ukryciu do czasu, aż nań Brouczek przypadkowo natrafił. Myśl ta odurzyła go na razie. Jeśli tak jest istotnie, musi mu przypaść koniecznie część skarbów, a już nawet dziesiąta ich część uczyni go co najmniéj milionerem!
Znów potarł zapałkę, a zobaczywszy drogą lampę złotą, wiszącą na srebrnym łańcuszku u sufitu, zapalił ją natychmiast i tém dostatecznie oświecił sobie niewielką przestrzeń.
Teraz mógł się dowoli nasycić widokiem klejnotów. Dotykał się ich, brał do ręki niektóre, zgadywał w myśli ich cenę... W jednéj chwili zapomniał o swym strachu i tych okropnych myślach, które go niedawno jeszcze w podziemném przejściu tak przygnębiały. Był zachwycony.
Podczas tego oglądania przymknął nieco drzwi otwarte wewnątrz, i tu nowa spotkała go niespodzianka. Zobaczył, że drzwi te od wewnątrz przedstawiały się, jak obraz w przepysznych ramach złoconych, który, gdy drzwi były zamknięte, tak szczelnie przylegał do ściany, że nikt nie domyśliłby się tu wyjścia, témbardziéj, że nie dosięgał do podłogi, a był, jak każdy obraz, zawieszony cokolwiek wyżéj (jednakże ze względu na nizki sufit skarbca nie zbyt wysoko, skutkiem czego pan Brouczek przy wejściu, jak wiemy, upadł tak lekko).
W mgnieniu oka nasz bohater, skoro drzwi zamknął zupełnie, doznał dziwnego uczucia. W głowie zaczęło mu się mącić, tracił przytomność, zdawało mu się, że jakiś wicher go porywa i w dal unosi. Trwało to wszakże ledwie jedną chwilkę. Zachwyt znikł i pan Brouczek, macając się po głowie, mruknął:
— Co u dyabła! Zdawało mi się, jakbym omdlewał, a nawet... uchowaj Boże!... umierał. Nie byłoby zresztą nic dziwnego wobec takiego wzruszenia... Ale, Bogu dzięki, nic się nie stało.
Popatrzył znowu na obraz, który wyobrażał jakiegoś króla z wielkim psem u nóg, widocznie króla Wacława. Bohater nasz upatrzył w tém jawny dowód słuszności swych poprzednich przypuszczeń. Podziwiał świeżość tego malowidła, które wydawało się zupełnie nowém. Dziwna rzecz! Tam na drugiéj stronie drzwi wszędzie znać ślady zniszczenia przez długie wieki i drzewo stoczone przez robaki, a żelazo rdzą przepsute, tu zaś barwy tak świeże, jakby niedawno dopiero malarz ów obraz wykończył. Wszystkie zresztą przedmioty w skarbcu lśnią się jak nowe; nawet pokrycia niezepsute i niepoblakłe. Czyżby to nie był skarbiec króla Wacława, lecz jakiegoś dzisiejszego magnata? Myśl ta jednak sama się zbijała: chociaż wszystko wyglądało tu jak nowe, nosiło wszakże na sobie kształty i cechy starożytne, jakich obecnie w podobnych przedmiotach nie spotkasz. Nie jest to więc skarbiec nowożytny.
A może zbiór starożytności? Nie, nie mogłoby to wszystko leżéć tak nieporuszoném, zwłaszcza okrycia.
W końcu objaśnił sobie pan Brouczek tę zadziwiającą konserwacyę przedmiotów szczelném zamknięciem i wyłączną własnością murów; słyszał raz nawet, że w niektórych takich celach i trupy pozostają nietknięte przez całe stulecia.
— Widocznie cela ta nie była otwieraną od czasu króla Wacława! — pomyślał sobie, przyczém poczuł, jakby mrowie, zlekka przebiegające po ciele.
Króla Wacława znał z książek swoich i z opowiadań bardzo dobrze, jakkolwiek nie był to historyczny król Wacław, ale ten leniwy, z ogromnym psem czarnym z tyłu i z katem obok. Wyobrażał go sobie, jak przechodził przejściem ukrytém, aby się nacieszyć widokiem skarbów, jak potém wychodził owemi tajnemi drzwiami i zewnątrz zakręcił w zamku klucz, którego od téj pory żadna ludzka ręka się nie dotknęła, aż dopiero po upływie stuleci ręka jego — Brouczka.
Mimowoli cofnął się nieco, z trwogą spoglądając na obraz; zdało mu się przez chwilę, jakby sam król żywy ze swym strasznym psem groźnie spoglądał, stojąc u drzwi otwartych. Złudzenie! Drzwi były zamknięte, a na nich wisiał tylko obraz, który prawdopodobnie był tu dlatego umieszczony, aby zakrywał wchód do tajemnego przejścia przed złodziejem, któryby się dostał inną drogą do skarbca.
Teraz dopiero zaczął szukać pan Brouczek drugiego wyjścia, o czém zapomniał zupełnie, pochłonięty pierwszém wrażeniem widoku skarbów. Obrzucił okiem ściany niewielkiéj komnatki, ale nigdzie nie dopatrzył się drzwi, ani nawet okna. Wreszcie wzrok jego padł na drugi obraz w złotych, drogiemi kamieniami wysadzanych ramach, wyobrażający królowę i zawieszony wprost naprzeciw obrazu króla na takiejże wysokości, wielkością zupełnie równy tamtemu.
Pan Brouczek domyślił się odrazu, że za tym drugim muszą być również drzwi ukryte. Chwycił więc silnie za ramy i naciskał na zewnątrz, ale obraz nie poruszył się nawet. Na chwilę naszego bohatera opanowała straszna myśl, mianowicie, że skarbiec nie ma innego wyjścia i że się może znajdować gdzieś we wnętrzu jakiejś skały daleko od mieszkań ludzkich, że mu więc nie pozostaje nic innego, jak tylko umrzéć z głodu wśród tego ogromu bogactw, co w porównaniu ze śmiercią w przejściu podziemném nie stanowiłoby żadnéj różnicy. Wtém zauważył, że ramy w jedném miejscu były nieco wytarte; przyłożył więc tam rękę, obmacywał, naciskał i — o dziwo! — jeden z ornamentów ram poruszył się, gdy zaś jeszcze silniéj nacisnął, cały obraz pochylił się w tył, a w ścianie ukazał się otwór do wyjścia...
Pan Brouczek podskoczył do niego, poświecił sobie zapałką i ujrzał długą galeryę w kształcie krużganku z oknami, ułożonemi z drobnych różnokolorowych szyb.
Dzięki Bogu! odetchnął głęboko.
Wszakże wrócił się jeszcze do skarbca. Nie mógł się z nim tak łatwo rozstać. Teraz dopiero, gdy miał już wyjście zapewnione, uczuł na widok skarbów niezamąconą niczém radość. Było to królewskie wynagrodzenie za wszystko, co téj nocy wycierpiał. Jednakże oparł się pokusie obładowania sobie natychmiast kieszeni garściami klejnotów. Jeśli to w istocie skarb ukryty, nie ucieknie mu jeszcze. Trzeba tylko dobrze sobie zapamiętać miejsce, aby módz znowu tu trafić.
Zgasiwszy lampę, wyszedł ze skarbca do wyjścia i zapalił zapałkę, aby się przyjrzéć drzwiom ze strony odwrotnéj. Ujrzał, że zakryte są obrazem, wyobrażającym także postać królowéj — bezwątpienia jednéj z dwóch żon Wacława, może téj, która była zaduszona na Karlstejnie przez ogromnego psa królewskiego. Gdy pan Brouczek wrzeciądze zamknął, obraz tak szczelnie przyległ do ściany, że niktby się nie domyślał, iż za nim znajduje się otwór, témbardziéj, że ściany przejścia z téj strony ozdobione były całym szeregiem takich obrazów.
— Teraz nie ulega już wątpliwości — mówił do siebie nasz bohater — że to jest skarbiec króla Wacława, umieszczony w jednym z jego pałaców. Do tego skarbca wiodło właśnie owo przejście z zamku na Hradczanach, a wyjście było tak starannie ukryte, że dotychczas nikt z późniejszych właścicieli domu o nim nie wiedział. Tysiąc ludzi przeszło tysiąc razy tą galeryą, a żaden ani przypuszczał, jakie bogactwa kryją się za tym obrazem.
Postanowił zatrzymać to odkrycie w tajemnicy, aż dobrze rozważy, czy będzie mógł zwierzyć się przed obecnym właścicielem domu i z nim tylko podzielić się skarbami, czy lepiéj zrobi, gdy sam jakim sposobem wszystko zagarnie, co zresztą byłoby krokiem zupełnie prawnym.
Przekonawszy się raz jeszcze, że obraz dobrze przylega do ściany i żadnego tém samém podejrzenia wzbudzić nie może, cicho podążył galeryą, do któréj przez kolorowe szyby okien słabo wpadało światło księżyca. Kroczył wprawdzie ostrożnie, ale wcale nie zastanawiał się nad tém, jak się ztąd wydostanie na ulicę albo coby to było, gdyby go tu w cudzym domu po północy kto spotkał? Wszystkie myśli jego zajęte były znalezionemi skarbami. Przed oczyma zarysowywały mu się pałace, wille, pyszne ekwipaże, służba ugalonowana, cały szereg najrozkoszniejszych przyjemnostek, czarujące kobiety i inne podobne zjawiska, które prawdopodobnie i czytelnikowi zawróciłyby w takich warunkach głowę.
Na pochwałę mego bohatera muszę wyznać, że wspomniał on także i o swéj gospodyni, którą ze skromną pensyą uwolni od zajęć; o wszystkich swoich znajomych, którym wyprawi pyszną ucztę na wikarce, a nawet i o Macierzy szkolnéj, któréj ofiaruje wspaniałomyślnie dwadzieścia złotych.
Tak rozmyślając, doszedł do końca galeryi i po schodach zeszedł do ciasnego długiego korytarza, na którego końcu znalazł żelazną furtkę. Doznał przyjemnego zdziwienia, gdy zobaczył, że nie była zamkniętą i gdy, wyszedłszy przez nią, ujrzał nad sobą czarne dachy domów, a nad niemi niebo gwiazdziste.
— Dobry tu porządek! — mruknął, ale w duchu błogosławił nieznanego gospodarza domu, ponieważ dzięki jego niedbalstwu dostał się tak łatwo na zewnątrz.
Był tedy znowu pod błękitném niebem, wolny, na ulicy!