Wykolejeniec/Część I/Rozdział szósty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Wykolejeniec
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ SZÓSTY

— Niech mi pan pożyczy strzelby — rzekł Willems do Almayera, siedząc naprzeciw niego po skończonej wieczerzy. Na stole kopcąca lampa paliła się czerwonym płomieniem wśród nieporządnej zastawy. — Mam ochotę pójść i zapolować na jelenie gdy wzejdzie księżyc.
Almayer siedział bokiem do stołu z łokciem wsuniętym między brudne talerze, z brodą spuszczoną na piersi i nogami wyciągniętemi sztywno przed siebie; patrzył na czubki swych trepów plecionych z trawy i zaśmiał się nagle.
— Mógłby pan odpowiedzieć tak albo nie, bez tego rechotu — zauważył Willems z gniewnym spokojem.
— Napewnobym tak odpowiedział, gdybym wierzył choć jednemu pana słowu — odrzekł Almayer, nie zmieniając pozy i mówiąc wolno, z przerwami, jakby upuszczał słowa na podłogę. — A że nie wierzę — więc poco? Pan wie gdzie jest strzelba; może pan ją wziąć albo zostawić. Strzelba. Jeleń. Bzdury! Polowanie na jelenia! Akurat! Pan poluje na... na gazelę, mój szanowny gościu. Potrzeba panu złotych kółek na nogi i jedwabnych sarongów dla tej zwierzyny — świetny myśliwcze. Mogę pana zapewnić, że pan ich nie dostanie. Cały dzień siedzi pan wśród krajowców! Wielką pomoc mam z pana.
— Nie powinien pan tak dużo pić — rzekł Willems, cedząc wyrazy aby ukryć wściekłość. — Słabą ma pan głowę. O ile pamiętam, zawsze pan miał słabą głowę, jeszcze w dawnych czasach, w Makassarze. Zadużo pan pije.
— Piję za własne pieniądze — odciął się Almayer, podnosząc głowę i rzucając Willemsowi gniewne spojrzenie.
Te dwa okazy wyższej rasy spoglądały na siebie z wściekłością przez jakąś minutę, poczem obaj odwrócili głowy w tej samej chwili, jakby umówiwszy się, i wstali z krzeseł. Almayer zrzucił trepy i wlazł do hamaka, który był zawieszony między dwoma drewnianemi słupami werandy, w miejscu gdzie dochodził każdy powiew trafiający się rzadko w suchej porze roku. Willems stał niezdecydowany przez krótką chwilę, wreszcie zszedł bez słowa po schodach. Minął dziedziniec i skierował się w stronę małego drewnianego pomostu, gdzie były uwiązane czółenka i parę dużych białych łodzi; stateczki szarpały krótkiemi linami, potrącając się w rączym prądzie rzeki.
Wskoczył do najmniejszego czółna i zakołysał się niezgrabnie; odczepiwszy linę z rattanu, niepotrzebnie odbił się z rozmachem od brzegu, przyczem o mało co nie przekoziołkował się przez burtę. Zanim odzyskał równowagę, czółno popłynęło już jakieś pięćdziesiąt jardów w dół rzeki. Ukląkł na dnie czółenka i walczył z prądem długiemi uderzeniami wiosła. Almayer siadł w hamaku, trzymając się za nogi; patrzył w rzekę z rozchylonemi ustami, póki nie dostrzegł ciemnej sylwety człowieka i czółna, torujących sobie drogę z powrotem obok pomostu.
— Aha, jedzie pan! Tak też myślałem — krzyknął. — A nie weźmie pan strzelby, co? — wrzeszczał, wytężając głos. Potem wyciągnął się z powrotem w hamaku i śmiał się pocichu, póki nie zasnął. Na rzece Willems patrzył pilnie przed siebie, wiosłując to z prawej strony, to z lewej i nie zwracał uwagi na słowa, które dochodziły go słabo.
Trzy miesiące już upłynęły, odkąd Lingard przywiózł Willemsa do Sambiru i odjechał szybko, zostawiwszy go pod opieką Almayera. Obaj biali nie przypadli sobie do gustu. Almayer czuł wielką niechęć do swego gościa, gdyż pamiętał czasy, kiedy pracowali razem u Hudiga i kiedy Willems, zajmujący wyższe stanowisko, traktował go z obraźliwą łaskawością. Przy tem Almayer był zazdrosny o łaski Lingarda.
Ożenił się z malajską dziewczyną, którą stary marynarz zaadoptował w napadzie nieobliczalnego swego miłosierdzia; domowe pożycie małżeństwa nie było szczęśliwe i Almayer spodziewał się, że majątek Lingarda wynagrodzi mu przykrości matrymonjalne. Pojawienie się Willemsa, który zdawał się mieć jakieś prawa do Lingarda, napełniło Almayera wielkim niepokojem, tembardziej że stary marynarz ani myślał wtajemniczyć męża swej przybranej córki w dzieje Willemsa lub zwierzyć się ze swych zamiarów co do przyszłych losów tego osobnika. Almayer odniósł się podejrzliwie do Willemsa od pierwszej chwili; gdy ten starał się pomagać mu w handlu, udaremnił jego wysiłki, a kiedy Willems się cofnął, Almayer z charakterystyczną przewrotnością powziął doń urazę za jego obojętność. Stosunki ich, z początku chłodne i grzeczne, zamieniły się w milczącą nieprzyjaźń a potem w jawną wrogość; obaj pragnęli gorąco powrotu Lingarda i końca sytuacji, która stawała się coraz nieznośniejsza.
Czas wlókł się powoli. Willems patrzył dzień po dniu na wschód słońca, zapytując siebie ponuro, czy przed wieczorem zajdzie jaka zmiana w trapiącej go śmiertelnej nudzie. Brakowało mu zajęć handlowych związanych z jego przeszłem życiem, które wydawało mu się niezmiernie dalekie, stracone nieodwołalnie, zagrzebane pod gruzami dawnych powodzeń; szczęście go opuściło, nie zostawiając żadnej nadziei ratunku. Wałęsał się zgnębiony po dziedzińcu Almayera i śledził zdaleka obojętnym wzrokiem czółna przybyłe z góry rzeki, wyładowujące kauczuk lub rattany i zabierające ryż albo towary europejskie z małego mola Lingarda i Sp. Choć przestrzeń gruntów należących do Almayera była rozległa, Willems czuł że mu ciasno w obrębie porządnych płotów otaczających posiadłość. On, który w ciągu długich lat przyzwyczaił się myśleć o sobie jako o człowieku niezbędnym dla innych, czuł gorycz i dziką wściekłość wobec okrutnej świadomości że jest zbyteczny i na nic nie przydatny — wobec chłodnej nieprzyjaźni przebijającej ze spojrzeń jedynego białego w tym barbarzyńskim zakątku świata. Zgrzytał zębami na myśl o dniach marnowanych w towarzystwie opryskliwego, niechętnego mu durnia, który go wciąż podejrzewał. Dosłuchiwał się wyrzutów za swą bezczynność w szmerze rzeki, w nieustannym szepcie wielkich lasów. Naokoło niego wszystko poruszało się, mijało go pędem, sunęło — ziemia pod nogami i niebiosa nad głową. Nawet dzicy dążyli do czegoś, zmagali się, walczyli, pracowali — choćby jedynie po to aby przedłużyć marną egzystencję — lecz żyli, żyli! Tylko on jeden był jakby poza obrębem świata i tkwił w beznadziejnej martwocie, pełen gniewnej udręki i gryzącego żalu.
Przyzwyczaił się wędrować po osadzie. Sambir, który miał się stać kwitnącą miejscowością, powstał na bagnie a jego młodość upłynęła wśród przykrej woni mułu. Domy tłoczyły się na wybrzeżu i, jakby chcąc uciec od niezdrowych mokradeł, wchodziły śmiało do rzeki, rozpościerając nad nią zwarty szereg bambusowych tarasów wzniesionych na wysokich palach, między któremi prąd skarżył się cicho, nieustannie, szemrząc wśród wirów. Jedyna ścieżka osady biegła wzdłuż tylnych ścian domów, wzdłuż szeregu poczerniałych okrągłych plam, które znaczyły miejsce ognisk domowych. Po drugiej stronie ścieżki ciągnął się dziewiczy las, dotykając jej prawie; zdawało się że wyzywa zuchwale przechodniów aby rozwiązali posępną zagadkę jego głębi. Nikt nie przyjmował zwodniczego wyzwania. Na ścianie lasu dostrzegało się zaledwie w kilku miejscach nieudolne wysiłki aby wyrąbać polankę; wybrzeża były niskie i rzeka, cofając się po corocznym wylewie, zostawiała na każdem takiem miejscu coraz to mniejsze zagłębienie pełne błota, gdzie importowane bawoły, własność osadników bugiskich, tarzały się z rozkoszą podczas upału.
Gdy Willems szedł ścieżką, gnuśni mężczyźni, rozłożeni po cienistej stronie domów, patrzyli nań ze spokojem i ciekawością, kobiety krzątające się u ognisk kuchennych spoglądały za nim z nieśmiałem zainteresowaniem, a dzieci, rzuciwszy nań wzrokiem, uciekały z wrzaskiem trwogi przed strasznym człowiekiem o czerwonej i białej twarzy. Te objawy dziecinnego wstrętu i strachu napełniały Willemsa poczuciem bezsensownego upokorzenia; szukał podczas spacerów względnej samotności polanek, lecz nawet bawoły parskały z niepokojem na jego widok, gramoląc się niezgrabnie z chłodnego mokradła; zwarte stado wpatrywało się w niego dzikim wzrokiem, gdy usiłował przemknąć się niepostrzeżenie skrajem lasu. Pewnego dnia, przy jakimś nieostrożnym i nagłym ruchu Willemsa, stado bawołów uciekło ścieżką w popłochu, stratowało ogniska, rozpędziło kobiety uciekające wśród przenikliwych wrzasków i zostawiło za sobą szlak z rozbitych garnków, podeptanego ryżu, przewróconych dzieci; gromada rozgniewanych mężczyzn rzuciła się w pościg za stadem, krzycząc i wywijając kijami. Zawstydzony Willems — niewinna przyczyna tego zamieszania — szedł pod pręgierzem złych spojrzeń, złośliwych uwag i schronił się nareszcie w kampongu Almayera. Odtąd nie chodził już do osady.
Później, gdy przymusowa niewola coraz bardziej mu dokuczała, brał jedno z czółen Almayera i przeprawiał się przez główną odnogę Pantai, szukając jakiegoś odosobnionego miejsca, gdzieby mógł ukryć znękanie swe i zniechęcenie. Płynął w malutkim stateczku wzdłuż muru skłębionej zieleni, trzymając się martwej wody tuż przy brzegu, gdzie zwieszające się palmy nipa chwiały szerokiemi liśćmi nad jego głową, jakby w pogardliwem współczuciu dla wędrownego wykolejeńca. Gdzieniegdzie napotykał wyloty ścieżek wyciętych w gęstwinie; opętany pragnieniem aby się skryć przed nieustanną krzątaniną na rzece, wysiadał z czółenka, szedł wąską, krętą dróżką i przekonywał się że ta dróżka nie prowadzi nigdzie, że się nagle urywa, zniechęcona ciernistym gąszczem. Wracał powoli w gorzkiem, niedorzecznem poczuciu rozczarowania i smutku, prześladowany parnym zapachem ziemi, wilgoci i rozkładu w tych lasach, które jakby odpychały go bez litości w migotliwy blask słońca na rzece. I znów zaczynał wiosłować zmęczonemi ramionami, aby szukać innej ścieżki i spotkać się z nowem rozczarowaniem.
Kiedy dopłynął do miejsca, gdzie ostrokół radży schodził ku rzece, palmy nipa łopocące liśćmi nad brunatną wodą zostały w tyle, a na brzegu pojawiły się wielkie drzewa, wysokie, silne, obojętne w niezmiernej trwałości swego życia co się ciągnie przez wieki; obojętne dla tej krótkiej, przelotnej doli człowieka, który pełzł z trudem w ich cieniu i szukał ucieczki przed nieustannemi wyrzutami swych myśli. Wśród gładkich pni jasny strumień wił się i plątał czas jakiś, nim postanowił skoczyć ze stromego brzegu do śpieszącej się rzeki. Była tu i ścieżka, która wyglądała na uczęszczaną. Willems, wysiadłszy z czółna, ruszył ścieżką, znęcony kapryśną jej obietnicą i znalazł się wkrótce na sporej polance; skroś gałęzi i listowia przenikały pogmatwane słoneczne arabeski, padając na łagodnie wygięty łuk strumienia, błyszczący niby jasne ostrze miecza upuszczone w wysoką, pierzastą trawę. Dalej ścieżka zwężała się znowu wśród gęstego poszycia. U końca pierwszego zakrętu Willems ujrzał błysk bieli i barwności, migot złota, jakby słoneczny promień zagubił się w cieniu, i wizję czerni ciemniejszej od najgłębszych leśnych mroków. Przystanął, zaskoczony; wydało mu się że słyszy lekkie kroki — coraz lżejsze; ucichły. Rozejrzał się. Trawa chwiała się na brzegu strumienia; rozedrgany szlak srebrnoszarych kiści biegł od wody aż do skraju gęstwiny. A jednak nie było najlżejszego powiewu. Ktoś tędy przeszedł. Willems patrzył w zamyśleniu na trawę, która drgała już tylko leciutko i nagle zamarła w jego oczach; wysokie źdźbła tkwiły teraz bez ruchu, kiście zwisały w gorącem, stężałem powietrzu.
Szedł szybko pod wpływem zbudzonej nagle ciekawości i dostał się na wąską drożynkę między krzakami. Minąwszy pierwszy zakręt, dostrzegł znowu przed sobą mignięcie barwnej tkaniny i czarnych włosów kobiecych. Przyśpieszył kroku i ujrzał w całej postaci przedmiot swego pościgu. Kobieta, niosąca dwie bambusowe konwie pełne wody, usłyszała jego kroki, przystanęła, stawiając naczynia na ziemi, i odwróciła się nawpół aby spojrzeć za siebie. Willems zatrzymał się również na jaką minutę, a potem ruszył dalej spokojnym, pewnym krokiem, kobieta zaś usunęła się aby go przepuścić. Patrzył prosto przed siebie, lecz prawie nieświadomie wchłaniał każdy szczegół wysokiej, wdzięcznej postaci.
Gdy się zbliżył, kobieta odwróciła nieco głowę i swobodnym ruchem silnego, krągłego ramienia podniosła zwisającą masę czarnych włosów, zgarniając je na dolną część twarzy. Zaraz potem Willems przeszedł tuż obok sztywnym krokiem, jak człowiek pogrążony w transie. Słyszał szybki jej oddech i poczuł spojrzenie rzucone z pod przymkniętych powiek. Dotknęło zarazem jego mózgu i serca. Wydało się czemś głośnem i podniecającem jak krzyk, cichem i przeszywającem jak natchnienie. Przeszedł z rozpędu koło niej, lecz jakaś niewidzialna moc — na którą składał się podziw, i ciekawość, i pożądanie — sprawiła że zawrócił natychmiast po wyminięciu kobiety.
Dźwignęła już z ziemi swe brzemię aby iść dalej ścieżką. Nagły ruch Willemsa zatrzymał ją przy pierwszym kroku, i stała znów, prosta, smukła, wyczekująca; we wdzięcznym bezruchu jej postaci czuło się napiętą gotowość do ucieczki. Wysoko w górze gałęzie łączyły się, lśniąc przejrzyście jak falująca zielona mgła, przez którą deszcz żółtych promieni padał na głowę kobiety, spływał rozmigotany wzdłuż czarnych splotów, jaśniał na twarzy zmiennym blaskiem płynnego metalu, zapadał niknącemi iskrami w ciemne głębie oczu, które były teraz szeroko rozwarte i powiększoną źrenicą patrzyły spokojnie na człowieka zagradzającego drogę. A Willems zapatrzył się w tę kobietę, urzeczony owym czarem, w którym kryje się nieuchronna klęska, przeszyty uczuciem, co się zaczyna jak pieszczota a kończy ciosem — tknięty nagłym bólem nowego wzruszenia, które przenika serce, porusza drzemiące uczucia, budzi je do nowych nadziei, nowych dróg, nowych pragnień — i daje ucieczkę przed samym sobą.
Ruszyła krok naprzód i znów przystanęła. Powiew — który się przedostał skroś drzew, lecz jak się zdawało Willemsowi, płynął od sunącej kobiecej postaci — owiał mu ciało gorącą falą i sparzył twarz palącem dotknięciem. Willems wciągnął go w płuca głęboko w ostatnim długim oddechu — jak żołnierz przed zamętem bitwy, jak kochanek przed porwaniem w ramiona umiłowanej kobiety; w oddechu co daje męstwo niezbędne dla zmierzenia się z groźbą śmierci lub z burzą namiętności.
Kim ona jest? Skąd się tu wzięła? Odwrócił od niej oczy pełne podziwu i rozejrzał się po drzewach zwartego lasu; stały wielkie, i proste, i nieruchome, jakby wstrzymywały dech, strzegąc ich obojga. Willems poczuł zdziwienie, odrazę, prawie strach wobec bujności tropikalnego życia, które pragnie słońca, lecz pracuje wśród mroku; które wydaje się wcieleniem wdzięcznych barw, kształtów, i wspaniałości, i wesela, lecz jest tylko okwiatem śmierci; którego tajemnica kryje zapowiedź radości i piękna, lecz zawiera jad i zgniliznę. Już dawniej nachodził Willemsa ów lęk i mętne poczucie niebezpieczeństwa, lecz teraz, gdy spojrzał znów na to życie, wydało mu się że przebił wzrokiem fantastyczną zasłonę z pnączy i liści, że przejrzał nawskroś masywne drzewa, odrażający mrok, i oto odkryła się tajemnica — czarowna, kojąca, piękna.
Spojrzał na kobietę. W cieniu usianym bryzgami światła zjawiła mu się z nieuchwytną wyrazistością sennego widzenia, powabna i wspaniała — posępna i odpychająca: wcielony duch tego kraju pokrytego tajemniczemi lasami — duch stojący przed nim w zwiewnej piękności mglistych konturów, niby zjawisko za przejrzystą zasłoną utkaną z promieni i cienia.
Podeszła do niego. Czuł dziwną niecierpliwość w miarę jak się zbliżała. Zmącone myśli płynęły mu przez głowę, bezładne, nieokreślone, oszałamiające. Wtem usłyszał własny głos pytający:
— Kto jesteś?
— Jestem córka ślepego Omara — odrzekła cicho lecz spokojnie. — A ty — ciągnęła trochę głośniej — jesteś białym kupcem, wielkim człowiekiem w osadzie.
— Tak — rzekł Willems — wytrzymując jej wzrok z poczuciem niezmiernego wysiłku. — Tak, jestem biały. — I dodał, mając wrażenie że mówi o jakimś innym człowieku: — Ale jestem wyrzutkiem swego społeczeństwa.
Słuchała go z powagą. Przez siatkę rozrzuconych włosów jej twarz wyglądała jak oblicze złotego posągu o żywych oczach. Ciężkie powieki opuściły się nieco, a z pomiędzy długich rzęs padło bokiem spojrzenie — twarde, ostre, badawcze, jak połysk ostrej stali. Stanowcze, spokojne usta miały linję pełną wdzięku, lecz rozdęte nozdrza i głowa odgięta wtył, nawpół odwrócona, nadawały całej postaci wyraz dzikiego, mściwego wyzwania.
Cień przebiegł po twarzy Willemsa. Przycisnął rękę do warg, jakby chciał zatrzymać słowa cisnące mu się na usta w nieodpartym, gwałtownym porywie — słowa pobudzone władczą myślą, która biegnie od serca do mózgu i musi być wypowiedziana w obliczu zwątpienia, niebezpieczeństwa, trwogi, a nawet zagłady.
— Jesteś piękna — wyszeptał.
Rzuciła mu znów spojrzenie, które objęło jednym błyskiem ogorzałą twarz Willemsa, szerokie barki, prostą, wysoką, nieruchomą postać — i opadło na ziemię do jego stóp. Uśmiechnęła się. Na jej pięknej, mrocznej twarzy uśmiech ten zajaśniał jak brzask jutrzenki w pochmurny ranek — jak pierwszy promień zorzy strzelający przez ciemne chmury, przelotny i blady — zwiastun wschodu słońca i gromów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.