Wykolejeniec/Część I/Rozdział piąty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Wykolejeniec
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ PIĄTY

— To było wypisane na jego czole — rzekł Babalaczi i dorzucił parę patyków do małego ogniska. Siedział w kucki przy ogniu; nie patrzył na Lakambę, który leżał z drugiej strony rozżarzonych węgli, oparty na łokciu. — Było mu przeznaczone przy urodzeniu że skończy życie w mroku, a teraz jest jak człowiek co chodzi wśród czarnej nocy z otwartemi oczami i nie widzi nic. Znałem go dobrze kiedy miał niewolników, i wiele żon, i dużo towarów, i okręty handlowe, i okręty do walki. Hai ya! Był to wielki wojownik, zanim oddech Miłosiernego zgasił światło w jego oczach. Odbywał pielgrzymki, posiadał wiele cnót: był mężny, rękę miał szczodrą i wielkim był rozbójnikiem. Przez wiele lat przewodził ludziom, którzy pili krew na morzu: pierwszy w modlitwie, pierwszy w boju! Czyż za nim nie stałem, gdy obracał się twarzą na zachód? Czyż nie śledziłem u jego boku okrętów o wysokich masztach, gorejących prostym płomieniem na spokojnej wodzie? Czyż za jego przewodem nie chodziłem ciemną nocą między śpiących ludzi, co budzili się tylko po to by umrzeć? Miecz jego bardziej był chybki niż ogień z niebios, uderzał nim zdążył błysnąć. Hai! Tuanie! Takie to były dni i taki dowódca, a ja sam byłem młodszy; w owych dniach nie spotykało się tylu okrętów z armatami, które zadają ognistą śmierć na odległość. Poprzez wzgórza i poprzez las — o tuanie Lakambo! — rzucali świszczące ogniste kule na zatokę, gdzie schroniły się nasze prao i gdzie biali ludzie nie śmieli ścigać wojowników dzierżących broń.
Potrząsnął głową chmurnie, żałośliwie i dorzucił znów garść chróstu do ognia. Buchnął jasny płomień, oświetlając szeroką, ciemną, ospowatą twarz Babalacziego; grube jego wargi, poplamione sokiem betelu, wyglądały jak głęboki, krwawiący otwór świeżej rany. W jedynem oku odbił się jasny blask ognia i użyczył mu na chwilę dzikiego ożywienia, które zgasło razem z krótkotrwałym płomieniem. Szybkiemi ruchami gołych rąk zgarnął żar na kupę, wytarł palce z ciepłego popiołu o przepaskę na biodrach — jedyne swoje odzienie — poczem objął cienkie nogi splecionemi rękami i oparł brodę o podciągnięte kolana. Lakamba poruszył się lekko, nie zmieniając pozy; nie odwrócił nawet oczu od żarzących się węgli, którym przyglądał się w sennym bezruchu.
— Tak — ciągnął Babalaczi cicho i jednostajnie, jakby wypowiadał głośno myśli, wynikłe z milczących rozważań o niestałości ziemskiej potęgi. — Tak. Był bogaty i silny, a teraz żyje z jałmużny — stary, słaby, niewidomy i samotny, mając tylko córkę przy sobie. Radża Patalolo daje mu ryż, a ta blada kobieta — jego córka — gotuje mu ten ryż, bo Omar nie ma niewolnicy.
— Widziałem jego córkę zdaleka — mruknął lekceważąco Lakamba. — Suka o białych zębach, podobna do kobiety Orang–Putih.
— Aha — zgodził się Babalaczi — ale zbliska jej nie widziałeś. Jej matka pochodziła z zachodu, była to kobieta Baghdadi o zasłoniętej twarzy. Teraz córka Omara chodzi bez zasłony, jak nasze kobiety, bo jest biedna, a on jest ślepy, i nikt się do nich nie zbliża; jeśli kto podejdzie, to tylko po to żeby poprosić o amulet albo błogosławieństwo i odchodzi szybko, bojąc się gniewu Omara i kary z ręki radży. Ty nie byłeś na tamtym brzegu rzeki?
— Nie byłem dawno. Jeśli się tam udam...
— Tak, tak, oczywiście — przerwał łagodząco Babalaczi — ale ja często tam chodzę — dla twego dobra — i patrzę, i słucham. Gdy czas nadejdzie, gdy ruszymy obaj w stronę kampongu radży, wejdziemy tam — aby pozostać!
Lakamba usiadł i spojrzał chmurnie na Babalacziego.
— To jest sprawiedliwa mowa, kiedy się ją słyszy raz albo dwa razy; ale słyszana zbyt często, staje się niedorzeczna jak paplanie dziecka.
— Widziałem wielekroć niebo w chmurach, słyszałem wielekroć wicher deszczowej pory — rzekł Babalaczi z namaszczeniem.
— A gdzież jest twoja mądrość? Musiała pozostać z wiatrem i chmurami dawnych deszczowych pór, bo nie słyszę jej w twojej mowie.
— Oto są słowa niewdzięcznika! — zawołał Babalaczi w nagłem rozjątrzeniu. — Zaprawdę, jedyna nasza ucieczka w tym, który jest Jeden, Potężny...
— Cicho! Cicho! — burknął zaskoczony Lakamba. — To są tylko słowa przyjaciela.
Babalaczi wrócił do poprzedniej pozy, mrucząc coś pod nosem. Po chwili zaczął znów głośniej:
— Odkąd Radża Laut zostawił w Sambirze drugiego białego człowieka, córka ślepego Omara el Badavi przemawia nietylko do moich uszu.
— Czyżby biały chciał słuchać tego co mówi córka żebraka? — rzekł z powątpiewaniem Lakamba.
Hai! Ja widziałem...
— I cóżeś ty widział, o jednooki! — wykrzyknął pogardliwie Lakamba.
— Widziałem jak obcy biały człowiek szedł wąską ścieżką, nim słońce zdążyło wysuszyć krople rosy na krzakach, i słyszałem szept jego głosu, gdy mówił poprzez dym rannego ogniska do tej kobiety o wielkich oczach i bladej skórze. Kobieta z ciała, lecz serce ma męża! Nie zna lęku ni wstydu. Jej głos także słyszałem.
Kiwnął mądrze głową po dwakroć i oddał się cichym rozmyślaniom, utkwiwszy jedyne oko w prostej ścianie lasu po drugiej stronie rzeki. Lakamba leżał, milcząc, zapatrzony przed siebie. Pod nimi rzeka Lingarda szemrała cicho wśród pali podtrzymujących bambusowy taras małej strażnicy, na którym leżeli. Za domkiem wznosiło się łagodnie niskie wzgórze ogołocone z wielkich drzew, lecz porośnięte gęsto trawą i wyschłemi krzewami, spalonemi wśród długiej letniej posuchy. Ta dawniej ryżowa polanka leżąca od kilku lat odłogiem, była z trzech stron otoczona nieprzebytym, splątanym gąszczem nietkniętego lasu, a z czwartej strony schodziła ku błotnistemu brzegowi rzeki. Ani na lądzie ani na rzece nie było najlżejszego powiewu, lecz wysoko na tle przejrzystego nieba drobne chmurki mijały w pędzie księżyc, to jaśniejąc jak srebro w jego rozsianych promieniach, to znów przesłaniając mu twarz czernią hebanu. Daleko na środku rzeki ryby podskakiwały niekiedy z krótkim pluskiem uwydatniającym głębię przemożnego milczenia, które wchłaniało szybko ostry dźwięk.
Lakamba zapadł w niespokojną drzemkę, ale czujny Babalaczi siedział zamyślony głęboko; wzdychał od czasu do czasu i trzepał się ciągle po nagim torsie, usiłując daremnie odpędzić zbłąkane moskity, które — odbiwszy się od rojów z nad rzeki — wznosiły się do wysokości tarasu i siadały z brzękiem tryumfu na niespodziewanej ofierze. Księżyc posuwał się cicho znojną swą ścieżką, aż osiągnął najwyższy punkt wzniesienia, spędził cień od okapu z twarzy Lakamby i stanął jakby bez ruchu nad głowami obu Malajów. Babalaczi podsycił ogień i obudził towarzysza. Lakamba usiadł, ziewając; otrząsnął się z niezadowoleniem.
Babalaczi znów zaczął mówić głosem, który był jak szmer strumyka co bieży po kamieniach cichy, jednostajny, wytrwały, i niszczy nieodpartą siłą najcięższe przeszkody. Lakamba słuchał, milczący lecz zainteresowany. Ci dwaj ludzie, byli to ambitni malajscy awanturnicy, Cyganie swej rasy. Gdy się Sambir zaczął rozwijać, jeszcze zanim władca Patalolo odrzucił zwierzchność sułtana z Koti, Lakamba pojawił się na rzece z dwoma małemi statkami handlowemi. Spotkał go zawód, gdyż zastał już coś w rodzaju organizacji wśród osadników różnych ras, którzy uznawali łagodne rządy starego Patalola. Lakambie zbywało na układności, nie potrafił więc ukryć rozczarowania. Oświadczył że jest człowiekiem ze wschodu, z okolic gdzie żaden biały jeszcze nie rządził; że pochodzi z plemienia uciśnionego lecz krwi królewskiej. I miał istotnie wszystkie cechy wygnanego księcia. Był ciągle niezadowolony, niewdzięczny, pełen zawiści, gotów do knowań i awantur; na ustach miał czcze obietnice i mężne słowa. Był uparty, lecz jego wola polegała na krótkotrwałych porywach, to też nie umiał nigdy osiągnąć celu wytkniętego przez swoją ambicję. Gdy podejrzliwy Patalolo chłodno go przyjął, Lakamba zabrał się — nie pytając o pozwolenie — do karczowania lasu w dogodnem miejscu nad rzeką, jakieś czternaście mil poniżej Sambiru, i wybudował tam dom umocniony przez wysoki ostrokół. Ponieważ miał wielką świtę i wyglądał na bardzo zuchwałego, stary radża uznał że będzie przezorniej nie przeciwstawiać mu zbrojnego oporu.
Osiadłszy, Lakamba wziął się zaraz do intryg. Z jego poduszczenia wybuchła kłótnia między Patalolem i sułtanem z Koti, ale nie sprowadziła oczekiwanego rezultatu, ponieważ sułtan nie mógł poprzeć skutecznie Lakamby na tak wielką odległość. Zawiedziony w swoich zamysłach, Lakamba zorganizował szybko bunt osadników Bugisów; oblegał z wrzaskliwą odwagą i dużą możliwością zwycięstwa starego radżę zamkniętego w swym ostrokole, ale wówczas wkroczył na scenę Lingard z uzbrojonym brygiem. Stary marynarz pogroził włochatym palcem Lakambie i to powstrzymało zapał wojenny Malaja. Nikt nie chciał przeciwstawić się Radży Lautowi; Lakamba poddał się chwilowo konieczności, zabrał się do uprawy ziemi i do handlu; siedział w ufortyfikowanym domu, podsycając swój gniew, swe zawiedzione nadzieje i chował je na bardziej sprzyjającą okazję. Wciąż wierny swej roli pretendenta do tronu, nie chciał uznać prawowitej władzy; wysłańcom Patalola, którzy domagali się daniny z uprawnych pól, odpowiadał opryskliwie aby radża sam przyszedł ją zabrać. Wskutek rad Lingarda dano pokój Lakambie mimo jego buntowniczych nastrojów, i przez długi czas wygnaniec żył spokojnie wśród swych popleczników i żon, żywiąc wciąż tę uporczywą i bezpodstawną nadzieję lepszych czasów, która jest chyba ogólnym przywilejem wygnanych wielkości.
Lecz mijające dni nie przynosiły odmiany. Nadzieje Lakamby osłabły, żarliwa jego ambicja wypaliła się; została tylko nikła, dogasająca iskierka energji wśród stosu ciemnych, stygnących popiołów, wśród niemrawej uległości wobec wyroków losu — aż wreszcie Babalaczi rozdmuchał znów tę iskrę w jasny płomień.
Babalaczi przybłąkał się wypadkiem nad rzekę Lingarda, szukając bezpiecznego schronienia dla swej hańby. Był to morski włóczęga, prawdziwy Orang–Laut; w dniach pomyślności żył z rozboju, grabiąc wybrzeża i statki, a potem zarabiał na życie uczciwą, nudną pracą, gdy szczęście się odmieniło. Więc choć były czasy że Babalaczi przewodził rozbójnikom z plemienia Sulu, zdarzało się także iż służył jako serang na statkach krajowych; zwiedzał odległe morza, oglądał wspaniałości Bombaju, potęgę sułtana z Maskati, nawet walczył wśród pobożnego tłumu o przywilej dotknięcia wargami świętego kamienia w świętem mieście. Wzrastał w mądrość i doświadczenie w wielu krajach, a kiedy przystał do Omara el Badavi, udawał wielką pobożność (jak wypada pielgrzymowi), choć nie umiał czytać natchnionych słów proroka. Był mężny, z gruntu krwiożerczy i nienawidził białych ludzi, którzy przeszkadzają rzemiosłu godnemu mężów, polegającemu na podrzynaniu gardeł, porywaniu ludzi, na handlu niewolnikami i podpalaniu — co jest jedynem zajęciem odpowiedniem dla prawdziwego człowieka morza.
Znalazł łaskę w oczach swego wodza, nieustraszonego Omara el Badavi, dowódcy korsarzy z plemienia Brunei, i towarzyszył mu z bezwzględną wiernością przez długie lata pomyślnych rozbojów, A gdy ta karjera morderstw, rabunków i gwałtów otrzymała pierwszy cios z rąk białych ludzi, Babalaczi stał wiernie u boku swego wodza i patrzył spokojnem okiem na pękające granaty; nie przeraziły go płomienie palącej się fortecy, śmierć towarzyszy, wrzaski ich kobiet, kwilenie dzieci, ani też nagła zagłada i zniszczenie wszystkiego, co uważał za niezbędne dla życia wśród szczęścia i wspaniałości. Ubita ziemia między chatami stała się oślizgła od krwi, a w ciemnych mangrowjach u brzegów zatok pełno było jęku konających ludzi, którzy zostali powaleni nim jeszcze ujrzeli wroga. Umierali bezradnie, nie mogąc uciec w splątany gąszcz lasu, a chyże ich statki, na których tak często łupili wybrzeża i morza, paliły się gwałtownie, stłoczone w wąskiej zatoce. Babalaczi, widząc jasno że koniec się zbliża, poświęcił całą swą energję na ocalenie choć jednego statku. Udało mu się to po jakimś czasie. Gdy na ich prao wybuchły zapasowe beczki z prochem, zaczął natychmiast szukać swego wodza. Odnalazł go nawpół żywego i zupełnie oślepionego, a przy nim była jego córka, Aissa, albowiem synowie padli w boju tego samego dnia, jak przystało tak odważnym mężom. Z pomocą dziewczyny o dzielnem sercu Babalaczi zaniósł Omara na pokład lekkiego prao i udało im się ujść z nieliczną gromadką towarzyszy. Gdy wprowadzili statek w sieć ciemnych i cichych przesmyków, usłyszeli radosne okrzyki załóg z wojennych łodzi przypuszczających atak do wsi korsarza. Aissa siedziała wtedy na wysokiej rufówce, trzymając na kolanach poczerniałą, krwawiącą głowę ojca, i patrzyła nieulękłym wzrokiem w Babalacziego.
— Znajdą tam tylko dym, i krew, i zabitych mężów, i kobiety oszalałe ze strachu, i oprócz nich żadnej żywej istoty — rzekła ponuro.
Babalaczi, przyciskając prawą ręką głęboką ranę w ramieniu, odrzekł ze smutkiem:
— Oni są bardzo silni. Kiedy z nimi walczymy, możemy tylko umrzeć. A jednak — dodał groźnie — niektórzy z nas jeszcze żyją! Niektórzy z nas jeszcze żyją!
Przez krótki czas marzył o zemście, ale rojenia jego rozproszył chłód, z jakim sułtan państwa Sulu ich przyjął. Schronili się najpierw do niego, lecz udzielił im gościnności niechętnie i pogardliwie. Omar, pielęgnowany przez Aissę, leczył się z ran, a Babalaczi zabiegał pilnie około wzniosłego władcy, który wyciągnął ku nim opiekuńczą rękę. Jednak gdy Babalaczi szepnął sułtanowi do ucha o projekcie wielkiej i korzystnej korsarskiej wyprawy, która miała objąć wyspę od Ternate aż do Acheen, sułtan rozgniewał się bardzo.
— Znam was, ludzie z Zachodu — wykrzyknął ze złością. — Wasze słowa są jak trucizna dla ucha władcy. Gadacie o ogniu, i mordzie, i grabieży, ale zemsta za krew, którą pijecie, spada na nasze głowy. Precz!
Nic się zrobić nie dało. Czasy zmieniły się. I to tak dalece, że gdy hiszpańska fregata zawinęła na wyspę i gdy zażądano aby sułtan wydał Omara i jego towarzyszy, Babalaczi nie zdziwił się, usłyszawszy, że mają paść ofiarą politycznych warunków. Lecz od trzeźwej oceny niebezpieczeństwa do potulnej uległości krok był bardzo długi. I wówczas nastąpiła druga ucieczka Omara. Zaczęła się z bronią w ręku, gdyż mała gromadka musiała walczyć nocą na wybrzeżu aby zdobyć czółenka, w których uszli ci którzy ocaleli.
Pamięć tej ucieczki żyje po dziś dzień w mężnych sercach. Ludzie rozprawiają o Babalaczim i o silnej kobiecie, co przeniosła ślepego ojca przez nadbrzeżne fale pod ogniem wojennego statku z północy. Pomarli już towarzysze tego korsarskiego Eneasza pozbawionego synów, lecz duchy ich błądzą nocą nad wyspami i nad morzem, zwyczajem duchów; nawiedzają ogniska otoczone zbrojnymi mężami — tak bowiem przystoi widmom nieustraszonych wojowników, którzy zginęli w boju. Słyszą z ust żywych ludzi opowieści o własnych czynach, o swej odwadze, o swych cierpieniach i śmierci. Historję Omara opowiadają w niejednem miejscu. Na chłodnych matach przewiewnych werand, w domach radżów, obojętni mężowie stanu wspominają o niej lekceważąco, lecz wśród zbrojnych ludzi, którzy zapełniają dziedzińce, opowieść ta ucisza szmer głosów i dźwięk obręczy na nogach, zatrzymuje naczynie krążące z orzechami siri, i sprawia że oczy zapatrują się w przestrzeń. Toczy się rozmowa o walkach, o nieulękłej kobiecie, o mądrym mężu; o ich długich cierpieniach na chciwem morzu, w przeciekających czółnach; o tych, którzy polegli... Wielu poległo. Ocalał tylko wódz, kobieta i jeszcze jeden mąż co się stał wielki.
Nie było śladu przyszłej wielkości w skromnem przybyciu Babalacziego do Sambiru. Przypłynął z Omarem i Aissą na małem prao naładowanem zielonemi orzechami kokosowemi, i twierdził że statek wraz z ładunkiem jest jego własnością. Jak się to stało że Babalaczi, uszedłszy z życiem w drobnem czółenku, zdołał ukończyć swą ryzykowną podróż na statku pełnym cennego towaru — jest jedną z owych tajemnic morza, które udaremniają najwnikliwsze badania. W gruncie rzeczy nikt tego usilnie nie badał. Krążyły pogłoski o zaginięciu handlowego prao w Menado, lecz były mgliste i nie zostały wyjaśnione. Babalaczi opowiedział historyjkę, której nie dano wiary; należy to stwierdzić z uznaniem dla znajomości świata właściwej Patalolowi. Gdy radża ośmielił się dać wyraz swym wątpliwościom, Babalaczi zapytał go spokojnie tonem pełnym wyrzutu, czy może doprawdy przypuszczać że dwóch mężczyzn w podeszłym wieku — posiadających razem tylko jedno oko — oraz młoda kobieta mogli zapomocą gwałtu czemkolwiek zawładnąć? Miłosierdzie jest cnotą zalecaną przez proroka. Istnieją ludzie miłosierni; ręka ich otwarła się dla tych, co na to zasługiwali.
Patalolo pokiwał z powątpiewaniem starą głową; Babalaczi odszedł z miną zgorszoną i oddał się bezzwłocznie pod opiekę Lakamby. Dwaj ludzie, którzy dopełniali załogi prao, udali się wraz z nim do kampongu możnowładcy. Ślepy Omar i Aissa zostali, pod opieką radży, a ładunek uległ konfiskacie na rzecz Patalola. Prao, wyciągnięte na błotnisty brzeg u zbiegu obu ramion Pantai, butwiało w deszczu, paczyło się w słońcu, rozpadało się na kawałki i znikło stopniowo w dymie ognisk domowych osady. Tylko zapomniana deska oraz parę wręg, porzuconych niedbale i tkwiących długi czas w błyszczącym mule, przypominały Babalacziemu w ciągu długich miesięcy, że jest przybyszem w tym kraju.
Pozatem czuł się zupełnie jak u siebie w osiedlu Lakamby, gdzie uznano szybko jego odrębne stanowisko i wpływy; poddały się im niebawem nawet kobiety. Miał giętkość urodzonego włóczęgi, który potrafi się przystosować do chwilowego otoczenia. Wskutek przeżytych doświadczeń umiał zmieniać zapatrywania z wielką łatwością — co jest rzeczą niezbędną dla prawdziwego statysty — i dorównywał w tem najświetniejszym politykom wszystkich czasów; a posiadał taką zdolność przekonywania i wytrwałość w dążeniu do celu, że zdobył zupełną władzę nad chwiejnym umysłem Lakamby. W tym człowieku nie było nic trwałego poza ogarniającem wszystko niezadowoleniem. Babalaczi je podsycał, budził zamierającą ambicję, miarkował naturalną niecierpliwość, która pchała biednego wygnańca do zajęcia pozycji wysokiej i dającej znaczne dochody. A Babalaczi — człowiek gwałtu — potępiał w tym wypadku użycie siły, rozumiał bowiem jasno trudności położenia. Z tej samej przyczyny, choć żywił nienawiść do białych, nie był właściwie od tego aby się oddać pod protektorat Holandji. Ale nie należało nic robić z pośpiechem. Bez względu na zdanie swego władcy, Lakamby, Babalaczi utrzymywał że otrucie Patalola jest bezcelowe. Możnaby oczywiście to zrobić, ale coby wówczas nastąpiło? Póki wpływ Lingarda jest przemożny, póki Almayer, przedstawiciel Lingarda, jest jedynym wielkim kupcem w osadzie, nie opłaci się Lakambie zawładnąć rządami młodego państwa, nawet gdyby to się dało wykonać. A zabójstwo Almayera i Lingarda byłoby tak trudne i ryzykowne, że należało porzucić ten zamiar jako niewykonalny. Czego Lakamba potrzebował, to przymierza — przymierza z kimś, kogoby się dało przeciwstawić wpływowi białych i ktoby sprzyjał Lakambie, będąc jednocześnie w dobrych stosunkach z władzami holenderskiemi. Trzeba znaleźć bogatego, szanowanego kupca. Tylko taka osobistość, zapuściwszy korzenie w Sambirze, pomogłaby wyrzucić starego radżę, odebrać mu władzę lub życie, gdyby innej drogi nie było. Wówczas przyszedłby czas na zwrócenie się do Orang Blanda o flagę, o uznanie chwalebnych zasług Lakamby i Babalacziego, o tę protekcję, któraby nazawsze dała im bezpieczeństwo. Słowo jakiegoś bogatego i lojalnego kupca zaważyłoby u władcy w Batawji.
Przedewszystkiem należało wynaleźć takiego sprzymierzeńca i skłonić go do osiedlenia się w Sambirze. Biały kupiec do tego się nie nadawał. Nie zgadzałby się z ich zapatrywaniami, nie byłby człowiekiem godnym zaufania. Mąż, którego potrzebowali, powinien być bogaty, pozbawiony skrupułów, powinien być osobistością dobrze znaną na wyspach i mieć wielu popleczników. Takiego człowieka możnaby znaleźć wśród kupców arabskich. Zazdrość Lingarda, jak twierdził Babalaczi, uniemożliwia innym kupcom dostęp do rzeki. Jedni się boją, inni nie wiedzą jak się tam dostać, a jeszcze inni nie mają pojęcia o istnieniu Sambiru; wielu znajduje że nie opłaci im się narażać na gniew Lingarda wzamian za wątpliwy przywilej handlu ze względnie nieznaną osadą. Są to przeważnie ludzie niepewni i niegodni zaufania. Tu Babalaczi wspomniał z żalem mężów, których znał zamłodu: bogatych, stanowczych, gotowych na wszystko! Ale poco opłakiwać przeszłość i rozprawiać o zmarłych? Żyje pewien mąż — wielki — i mieszka niezbyt daleko...
Taka była polityka Babalacziego, którą wykładał swemu ambitnemu protektorowi. Lakamba potakiwał, zarzucał tylko jedno: że to jest droga bardzo długa. W gorącem pragnieniu aby pochwycić dolary i władzę, wygnaniec o słabym umyśle gotów był rzucić się w objęcia pierwszemu lepszemu wędrownemu zbójowi, którego pomoc można było sobie zapewnić; Babalaczi miał wielkie trudności w powstrzymywaniu Lakamby od czynów gwałtownych i nierozważnych. Nie trzeba się zdradzać że zamierzają wprowadzić nowy czynnik do społecznego i politycznego życia Sambiru. Jest zawsze możliwość iż zamach się nie uda, a wówczas zemsta Lingarda spadnie na nich szybko i niezawodnie. Ryzykować nie należy. Muszą czekać.
A tymczasem Babalaczi przenikał do wszystkich zakątków osady, przysiadał codziennie na piętach u wielu ognisk domowych, badając nastrój mieszkańców oraz opinję publiczną — i nadmieniając zawsze o swym bliskim wyjeździe. Nocą brał często najmniejsze z czółenek Lakamby i wyruszał pocichu z tajemniczą wizytą do swego starego wodza po drugiej stronie rzeki.
Omar mieszkał pod opieką Patalola, otoczony nimbem świętości. Między bambusowym płotem otaczającym domy radży i niedostępnym lasem leżała plantacja bananów; u jej krańca stały dwa domki zbudowane na niskich słupach w cieniu kilku cennych drzew owocowych rosnących nad przejrzystym strumieniem, który wypadał, pieniąc się, zza domu i biegł rączo wdół do wielkiej rzeki. Wzdłuż strumienia wąska ścieżka prowadziła przez zwarte poszycie zapuszczonej polanki do plantacji bananów i do chat, które radża przeznaczył na mieszkanie dla Omara. Rzucająca się w oczy pobożność starego wodza, jego liczne nieszczęścia, jego wyroczna mądrość i dostojne męstwo z jakiem znosił swoją niedolę, wszystko to wywierało na radży wielkie wrażenie. Stary władca Sambiru często odwiedzał nieoficjalnie ślepego Araba i z powagą przysłuchiwał się jego słowom w ciągu upalnych godzin popołudnia.
Nocą przybywał Babalaczi i przerywał spoczynek Omara, nie ściągając na siebie jego nagany. Aissa stała w milczeniu u drzwi jednej z chat i patrzyła na dwóch starych przyjaciół; siedzieli bez ruchu przy ogniu rozpalonym w środku klepiska między dwoma domkami i rozmawiali długo w noc cichym szeptem. Aissa nie mogła dosłyszeć ich słów, ale śledziła z ciekawością dwa niewyraźne cienie. Wreszcie Babalaczi wstawał; brał jej ojca za przegub ręki, prowadził go z powrotem do domku, gdzie układał dlań maty i wreszcie wychodził spokojnie. Zamiast się oddalić, nieświadom oczu Aissy, siadał często napowrót u ognia i długi czas oddawał się głębokim rozmyślaniom. Aissa patrzyła z szacunkiem na mądrego i dzielnego męża, którego przyzwyczaiła się widzieć u boku ojca, jak tylko mogła sięgnąć pamięcią; siedział samotnie, pogrążony w zadumie wśród cichej nocy; ciało jego tkwiło bez ruchu u gasnącego ogniska, a duch wędrował po kraju wspomnień lub — kto wie? — może szukał poomacku drogi wśród pustych obszarów niepewnej przyszłości.
Gdy Babalaczi zauważył przybycie Willemsa, zaniepokoił się tym wzrostem siły białych. Ale potem zmienił zdanie. Którejś nocy spotkał Willemsa na ścieżce wiodącej do chaty Omara i nie zdziwił się, zauważywszy że niewidomy Arab chyba nie zdaje sobie sprawy z przechadzek nowego białego w sąsiedztwie swej siedziby. Raz Babalaczi zjawił się niespodzianie w ciągu dnia i wydało mu się że dostrzegł błysk białej kurtki w zaroślach po drugiej stronie strumienia. Przypatrywał się w zamyśleniu Aissie, która krzątała się, przygotowując wieczorny posiłek z ryżu; po chwili jednak odszedł śpiesznie przed zachodem, odrzuciwszy gościnne zaproszenie Omara, który w imię Allaha prosił go aby podzielił z nimi wieczerzę.
Tegoż wieczoru Babalaczi zaskoczył Lakambę oznajmieniem, że nadszedł wreszcie czas aby uczynić pierwsze posunięcie w ich grze odkładanej tak długo. Podniecony Lakamba zażądał wyjaśnień. Babalaczi potrząsnął odmownie głową; wskazał ruchem ręki migające cienie kobiet i niewyraźne męskie postacie u wieczornych ognisk na dziedzińcu. Oświadczył że nie wypowie tutaj ani słowa. Ale gdy wszyscy domownicy udali się na spoczynek, Babalaczi i Lakamba przeszli cichaczem między śpiącemi grupkami; znalazłszy się na brzegu rzeki, siedli do czółna i odbili ukradkiem, zmierzając ku rozpadającej się budce strażniczej na dawnej ryżowej polance. Tam byli zabezpieczeni przed wszystkiemi oczami i uszami; gdyby zaszła potrzeba, mogli wymówić się polowaniem na jelenie, gdyż polankę znano dobrze jako miejsce, dokąd przychodzi pić wszelka zwierzyna. W tem spokojnem, odosobnionem zaciszu Babalaczi wyłożył swój plan uważnemu Lakambie. Oto powziął myśl aby użyć Willemsa dla zniweczenia wpływu Lingarda.
— Znam białych ludzi, tuanie — rzekł w końcu. — Widziałem ich w wielu krajach; są zawsze niewolnikami swych pragnień, gotowi każdej chwili złożyć swą siłę i swój rozsądek w ręce kobiety. Los prawowiernych wyznawców wypisany jest ręką Potężnego, lecz ci, co czczą wielu bogów, rzuceni są na świat z gładkiem czołem i ręka bylejakiej kobiety może doń przyłożyć piętno zniszczenia. Niech się biali tępią nawzajem. Wolą Najwyższego jest aby byli głupi. Umieją dotrzymywać wiary swym wrogom, lecz względem samych siebie są tylko oszustami. Hai! Widziałem to! Widziałem!
Wyciągnął się jak długi przed ogniskiem i zamknął oczy, zasypiając, czy też udając że zasypia. Lakamba, niezupełnie przekonany, siedział długi czas, utkwiwszy wzrok w ciemnym żarze. W miarę jak się noc posuwała, lekka biała mgła wznosiła się z rzeki, a zachodzący księżyc pochylony nad lasem zdawał się tęsknić za spokojem ziemi niby kapryśny, zbłąkany kochanek, który wreszcie powraca aby złożyć znużoną głowę na piersi swej umiłowanej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.