Wykolejeniec/Część I/Rozdział czwarty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Wykolejeniec
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ CZWARTY

Zamyślenie Willemsa, podobne do stopniowego oswajania się z myślą o samobójstwie, przerwał Lingard, który opuścił mu na ramię ciężką dłoń i krzyknął głośno:
— Mam cię nareszcie!
Tym razem stary żeglarz sam zboczył z drogi aby odnaleźć nieciekawego rozbitka, wszystko co zostało po nagłej, plugawej katastrofie. Szorstki i przyjazny głos sprawił Willemsowi nagłą, przelotną ulgę, po której nastąpił jeszcze ostrzejszy paroksyzm gniewu i próżnych żalów. Ów głos przeniósł go wstecz do początków jego obiecującej karjery; a kres tej karjery widać było jak na dłoni z mola, gdzie stali obydwaj. Willems wyrwał się z przyjaznego uchwytu i rzekł gorzko:
— Wszystko to pana wina. Niech mię pan teraz zepchnie do wody, bardzo proszę. Tylko pan może to zrobić. Stoję i czekam na pomoc. Ułatwił mi pan początek, a teraz powinien się pan przyczynić do mego końca.
— Rybom na żer ciebie nie dam, lepszy los ci zgotuję — rzekł Lingard z powagą, biorąc Willemsa za ramię i zmuszając go łagodnie do skierowania się w stronę brzegu. — Latałem po mieście jak wściekły, szukając ciebie na wszystkie strony. A czego mi nie naopowiadali! Co tu gadać, święty nie jesteś, to pewne. Zbyt mądry także się nie okazałeś. Nie rzucam na ciebie kamieniem — dodał śpiesznie, gdy Willems usiłował mu się wyrwać — ale nie będę obwijał w bawełnę. Nigdy tego nie umiałem. Siedź cicho póki będę mówił. No?
Z gestem rezygnacji i tłumionym jękiem Willems poddał się silniejszej woli. Obaj mężczyźni zaczęli chodzić zwolna tam i napowrót po dudniących deskach mola i Lingard wyjawił Willemsowi okoliczności, które przyczyniły się do jego upadku. Gdy Willems otrząsnął się z oszołomienia, porwał go taki gwałtowny gniew, że nie był w stanie niczemu się dziwić. A więc to sprawka Vincka i Leonarda. Śledzili go, tropili jego wykroczenia, zawiadamiali o nich Hudiga. Przekupili jakichś tam Chińczyków, wydarli zwierzenia podchmielonym szyprom, dobrali się do różnych wioślarzy i w taki sposób wykryli historję jego uchybień. Bezecność tej ciemnej intrygi napełniła Willemsa zgrozą. Vincka rozumiał. Nie ginęli za sobą nigdy. Ale Leonard! Leonard!
— Panie kapitanie — wybuchnął — przecież on lizał mi buty!
— Tak, tak, tak — rzekł Lingard gniewnie — wszyscy to wiemy, a ty deptałeś po nim ile wlezie. Nikt tego nie lubi, mój chłopcze.
— Dawałem ciągle pieniądze tej głodnej zgrai — ciągnął wzburzony Willems. — Bezustanku trzymałem rękę w kieszeni. Nie potrzebowali nigdy prosić dwa razy.
— Otóż to właśnie! Twoja hojność ich przestraszyła. Zastanowiło ich skąd bierzesz tyle pieniędzy, i doszli do przekonania że bezpieczniej ciebie się pozbyć. Jednak, mój drogi, Hudig jest znacznie większą figurą niż ty, a do niego mają też prawo.
— Co pan chce przez to powiedzieć, panie kapitanie?
— Co ja chcę przez to powiedzieć? — powtórzył zwolna Lingard. — No, mój drogi, nie uwierzę abyś nie wiedział, że twoja żona jest córką Hudiga. Terefere!
Willems przystanął nagle i zachwiał się.
— Ach!... teraz rozumiem — wyszeptał. — Nigdy o tem nie słyszałem... Ostatniemi czasy zdawało mi się że... Ale nie miałem o tem pojęcia.
— Ach ty głuptasie! — rzekł Lingard z politowaniem. — Słowo daję — mruknął do siebie — chyba naprawdę nie wiedział. No, no! Spokojnie. Opanuj się. Cóż w tem złego? Przecież ona jest dla ciebie dobrą żoną.
— Aha, idealną — rzekł Willems ponuro, patrząc w dal ponad czarną, iskrzącą się wodą.
— No więc w porządku — ciągnął Lingard coraz życzliwiej. — Niema w tem nic złego. Więc ty naprawdę myślałeś, że Hudig cię żeni, daje ci dom i Bóg wie co jeszcze z miłości dla ciebie?
— Służyłem mu wiernie — odrzekł Willems. — A jak wiernie, pan wie sam najlepiej; czy był na wozie czy pod wozem. Nie patrzyłem jaka praca, jakie ryzyko, byłem zawsze na stanowisku, zawsze gotów na wszystko.
Jakże wyraźnie widział ogrom swej pracy i olbrzymią niesprawiedliwość, która stała się jego nagrodą. Więc Joanna jest córką Hudiga! W świetle tego odkrycia dzieje ostatnich pięciu lat stanęły jasno prze Willemsem w pełni swego znaczenia. Pierwszy raz rozmawiał z Joanną u drzwi jej domu, idąc wcześnie do pracy w cudowny, spłoniony ranek, kiedy kobiety i kwiaty są piękne nawet w oczach najbardziej tępego obserwatora. Jej rodzina, ze wszech miar porządna — dwie kobiety i młody mężczyzna — mieszkała w najbliższem sąsiedztwie Willemsa. Nikt nie bywał w ich małym domku, tylko niekiedy przychodził tam ksiądz, obcokrajowiec z wysp hiszpańskich. Tego młodzika, Leonarda, spotykał Willems w mieście od czasu do czasu; pochlebiał mu bezmierny szacunek, który młodzieniec okazywał wielkiemu człowiekowi. Willems zezwalał aby Leonard przynosił mu krzesło, wołał na kelnera, pocierał kredą kije przy bilardzie, wyrażał swój podziw w wyszukanych słowach. Kiedy Leonard napomykał o „naszym ukochanym ojcu“, agencie rządowym w Koti, gdzie niestety umarł na cholerę — ofiara obowiązku, jak przystało na dobrego katolika i zacnego człowieka — Willems słuchał łaskawie i cierpliwie. Wszystko to wyglądało bardzo przyzwoicie i owe serdeczne wzmianki podobały się Willemsowi. Przytem chełpił się że nie ma uprzedzeń ani odrazy do ras kolorowych.
Pewnego popołudnia zgodził się przyjąć zaproszenie pani da Souza i pił u niej curaçao na werandzie. Zapamiętał że tego dnia Joanna kołysała się w hamaku. Nawet wtedy wyglądała brudno, i to było jedyne wrażenie jakie wyniósł z tej wizyty. Nie miał czasu na miłość w owych wspaniałych dniach, nie miał czasu nawet na przelotną miłostkę, lecz stopniowo przyzwyczaił się zachodzić prawie codzień do małego domku, gdzie witał go krzykliwy głos pani da Souza, wołający na Joannę żeby przyszła i zabawiła tego pana z firmy Hudig i Sp. A potem owa nagła, nieoczekiwana wizyta księdza. Willems przypomniał sobie jego płaską, żółtą twarz, cienkie nogi, przymilny uśmiech, błyszczące czarne oczy, pojednawcze obejście i mgliste napomknienia, których wówczas nie rozumiał. Zachodził w głowę czego ten człowiek chce, i pozbył się go bez żadnej ceremonji. Pamiętał z całą wyrazistością ranek, kiedy spotkał znów tego samego księdza wychodzącego z biura Hudiga; jakże go zabawiła ta dziwaczna wizyta.
Wreszcie tamta ranna rozmowa z Hudigiem! Czyż będzie mógł ją kiedy zapomnieć? Czy zapomni kiedy swoje zdumienie gdy szef, zamiast pogrążyć się odrazu w interesach, popatrzył na niego znacząco i zwrócił się, kryjąc uśmiech, ku papierom leżącym na biurku? Willems słyszy jeszcze teraz jak Hudig, zagrzebawszy nos w papierach, cedzi zdumiewające słowa przerywane sapaniem.
— Słyszałem... podobno pan tam często bywa... bardzo zacne kobiety... znałem dobrze ojca... porządny człowiek... to najlepsza rzecz dla młodego mężczyzny... ustatkować się... Osobiście bardzo miło mi słyszeć... rzecz załatwiona... Należyte uznanie cennych pana usług... Tak będzie najlepiej — to najlepsza rzecz jaką pan może zrobić!
I Willems uwierzył! Co za łatwowierność! Jaki z niego osioł! Hudig znał jego ojca! Wcale dobrze. A zapewne i wszyscy inni go znali; wszyscy prócz niego, Willemsa. Jaki był dumny że Hudig zajął się tak życzliwie jego losem. Jaki był dumny, kiedy Hudig zaprosił go po przyjacielsku na wieś do swej małej willi, gdzie Willems mógł się spotkać z ludźmi na stanowiskach. Vinck zzieleniał wówczas z zazdrości. O tak! Willems uwierzył że tak będzie najlepiej, i wziął dziewczynę, uznając to za szczęśliwe zrządzenie losu. Jak się przed Hudigiem przechwalał że nie ma żadnych przesądów! A stary łotr pewno się śmiał w kułak z tego durnia — zaufanego swego urzędnika. Willems wziął dziewczynę, nie domyślił się niczego. I skądże miał się domyślić? Przecież twierdzono że jakiś tam ojciec istniał. Ludzie znali go; mówili o nim. Był to chudy mężczyzna, metys, to pewna, ale skądinąd podobno człowiek porządny. Podejrzani krewni wyszli na jaw dopiero później, lecz Willems — wolny od przesądów — nic przeciwko nim nie miał; pokorni i od niego zależni, uzupełniali mu życie pełne tryumfów. Wzięto go na kawał! Hudig znalazł łatwy sposób aby zabezpieczyć byt całej tej żebraczej bandzie. Zsunął brzemię młodzieńczych swych wybryków na barki zaufanego urzędnika; w tym samym czasie kiedy Willems pracował dla szefa, szef go oszukał, zdusił jego indywidualność. A teraz Willems był żonaty. Należał do tej kobiety, bez względu na to co ona zrobi... Przysiągł... na całe życie!... Zaprzedał się... I dziś rano tamten człowiek śmiał go nazwać złodziejem! A niech to jasna cholera!
— Proszę mnie puścić! — krzyknął, usiłując nagłem szarpnięciem wyrwać się staremu marynarzowi. — Niech mnie pan puści, pójdę i zabiję tego...
— Nie pójdziesz! — mruknął zdyszany Lingard, trzymając go mocno. — Chcesz zabijać, tak? Ty warjacie. No, mam cię wreszcie. Uspokój się, rozumiesz?
Mocowali się gwałtownie. Lingard pchał zwolna Willemsa w stronę poręczy. Pod ich nogami molo dudniło jak bęben wśród spokojnej nocy. U brzegu krajowiec pilnujący bulwaru śledził walkę, przykucnąwszy za bezpieczną osłoną jakichś wielkich pak. Następnego dnia opowiadał przyjaciołom ze spokojem i zadowoleniem, że dwaj biali pijacy walczyli z sobą na molo. Była to walka potężna. Bili się bez broni, jak dzikie zwierzęta, na sposób białych. Nie! nikt nie został zabity; całe szczęście! byłby stąd wielki kłopot i trzebaby o tem zameldować. Któż to wie, dlaczego walczyli? Biali wpadają w gniew bez żadnego powodu.
Lingard zaczynał się już bać, że nie będzie mógł dłużej się przeciwstawiać gwałtowności młodszego od siebie mężczyzny, ale w tej samej chwili poczuł że muskuły Willemsa się odprężają; skorzystał z tego aby ostatnim wysiłkiem przyprzeć go do barjery. Obaj dyszeli ciężko w milczeniu, stykając się prawie twarzami.
— Już dobrze — mruknął w końcu Willems. — Niech pan nie łamie mi krzyża o tę przeklętą barjerę. Już będę spokojny.
— No, oprzytomniałeś wreszcie — rzekł Lingard z wielką ulgą. — Co cię wprawiło w taką wściekłość? — zapytał, prowadząc go z powrotem na koniec mola.
Trzymał go przezornie jedną ręką, a drugą poszukał świstawki i gwizdnął ostro, przeciągle. Po gładkiej wodzie przystani przypłynął w odpowiedzi słaby okrzyk od jednego z zakotwiczonych statków.
— Moja łódź będzie tu zaraz — rzekł Lingard. — Namyśl się co z sobą zrobisz. Odpływam dziś w nocy.
— Co z sobą zrobię? Jedno mi tylko pozostało — rzekł Willems posępnie.
— Słuchaj — powiedział Lingard — przygarnąłem cię małym chłopcem i w pewien sposób czuję się za ciebie odpowiedzialny. Już od wielu lat sam swojem życiem kierujesz, ale...
Zamilkł i nasłuchiwał, póki nie doszedł go rytmiczny zgrzyt wioseł w dulkach, poczem ciągnął dalej.
— Załatwiłem wszystko z Hudigiem. Nic mu już winien nie jesteś. Wracaj do żony. To dobra kobieta. Wróć do niej.
— Jakto — wykrzyknął Willems — przecież ona...
— Takie to było wzruszające — ciągnął Lingard, nie zważając na jego słowa. — Zaszedłem po ciebie do waszego domu i widziałem jej rozpacz. Serce się krajało. Wołała ciebie; błagała żebym cię odnalazł. Biedna kobieta — mówiła od rzeczy, że niby wszystko to jej wina.
Willems słuchał w zdumieniu. Stary, zaślepiony bałwan! jakże mógł się tak mylić! Ale jeśli to prawda, jeśli to nawet prawda, sama myśl o zobaczeniu Joanny napełniała Willemsa niewypowiedzianym wstrętem. Nie złamie swej przysięgi, ale wrócić do niej nie chce. Niech na nią spada grzech tej rozłąki, zerwanie świętego węzła. Rozkoszował się niezmierną czystością swego serca i wrócić do żony nie myślał. Niech ona wróci do niego. Miał przyjemną pewność że nigdy już jej nie zobaczy, i to z jej własnej winy. W tem przeświadczeniu powiedział sobie uroczyście, że gdyby do niego wróciła, przyjmie ją i przebaczy wspaniałomyślnie, gdyż taka jest chwalebna niezłomność jego zasad. Zastanawiał się czy wyjawić Lingardowi oburzające swe poniżenie. Wyrzucony z domu — i to przez żonę; przez tę kobietę, która jeszcze wczoraj ledwie śmiała w jego obecności oddychać. Milczał; nie mógł się zdecydować. Nie! Brak mu odwagi aby opowiedzieć tę ohydną historję.
Gdy łódź brygu ukazała się nagle na czarnej wodzie tuż obok mola, Lingard przerwał przykre milczenie.
— Myślałem zawsze — rzekł smutno — myślałem zawsze że niezbyt wiele masz serca, i że łatwo ci odtrącać tych, co najbardziej ci są oddani. Odwołuję się do tego co w tobie najlepsze; nie rzucaj tej kobiety.
— Ja jej nie rzuciłem — odrzekł szybko Willems, świadom swej prawdomówności. — Dlaczegobym miał ją rzucać? Zauważył pan słusznie że była dla mnie dobrą żoną. Bardzo dobrą żoną, spokojną, posłuszną, kochającą, i kocham ją tak jak i ona mnie kocha. Akurat taksamo. Ale wrócić teraz do tego miejsca, gdzie... Znaleźć się znów wśród tych ludzi, co wczoraj gotowi byli przede mną się płaszczyć — czuć za sobą żądła ich uśmiechów litosnych albo zadowolonych — nie! nie mogę! Wolę ukryć się na dnie morza — ciągnął z energją. — Mam wrażenie, panie kapitanie — dodał spokojniej — mam wrażenie że pan nie zdaje sobie sprawy, jakie stanowisko tam zajmowałem.
Szerokim ruchem ręki objął od północy do południa śpiące wybrzeże, jakby mu rzucał dumne, groźne pożegnanie. Na krótką chwilę zapomniał o swym upadku, wspominając dawne wspaniałe tryumfy. Wśród ludzi swego stanu i swego zawodu, śpiących w tamtych ciemnych domach, był pierwszy zaiste.
— Ciężka sprawa — mruknął Lingard w zadumie. — Ale czyja to wina?
— Kapitanie! — zawołał nagle Willems pod wpływem szczęśliwego natchnienia — jeśli pan zostawi mnie tu, na tem molo — to będzie morderstwo. Nie wrócę za żadne skarby — moja żona nie ma nic do tego. Lepiej niech pan odrazu poderżnie mi gardło.
Stary marynarz drgnął.
— Nie staraj się mnie zastraszyć — rzekł bardzo surowo i zamilkł.
Ponad głuchą rozpaczą dźwięczącą w słowach Willemsa posłyszał z wielkim niepokojem szept swego niemądrego sumienia. Namyślał się i wahał przez chwilę.
— Mógłbym ci powiedzieć: weź i utop się do wszystkich djabłów — rzekł, siląc się bezskutecznie na brutalność — ale nie zrobię tego. Jesteśmy odpowiedzialni jedni za drugich — niestety. Prawie się tego wstydzę, ale rozumiem twoją plugawą dumę. Rozumiem!...
Urwał z głośnem westchnieniem i podszedł żwawo do schodków, u których tkwiło czółno, wznosząc się i opadając łagodnie na lekkiej, niedostrzegalnej fali.
— Hej wy tam! Macie w łodzi latarkę? Zapalcie ją i niech ją tu który przyniesie. No, żwawo!
Wyrwał kartkę z notesu, zwilżył ołówek z wielką energją i czekał, tupiąc niecierpliwie.
— Już ja to przeprowadzę — mruknął pod nosem — już ja dopilnuję, żeby wszystko było w porządku. I będzie! Dasz mi tu wreszcie latarkę, psi synu? Czekam!
Blask światła na papierze ułagodził gniew Lingarda. Stary żeglarz zaczął śpiesznie gryzmolić; podpisując się zamaszyście, rozdarł papier, robiąc w nim trójkątną dziurę.
— Zanieś to do domu tego białego tuana. Przyślę łódź po ciebie za pół godziny.
Bosman podniósł zwolna latarnię do twarzy Willemsa.
— Do domu tego białego tuana? Tau! Wiem.
— No, raz, dwa! — rzekł Lingard, biorąc od niego latarkę. Bosman oddalił się biegiem.
Kassi mem! Oddaj to samej pani! — krzyknął za nim Lingard.
Po zniknięciu bosmana zwrócił się do Willemsa.
— Napisałem do twojej żony — powiedział. — Jeśli nie chcesz powrócić na dobre, nie pozwolę ci wrócić tylko po to aby raz jeszcze się żegnać. Musisz się zabrać jak stoisz. Nie chcę żebyś dręczył tę biedną kobietę. Już ja w tem że się na długo nie rozstaniecie. Możesz być pewien.
Willems wzdrygnął się i uśmiechnął w ciemności.
— Niema strachu — mruknął zagadkowo. — Rozumie się że panu wierzę, panie kapitanie — dodał głośniej.
Lingard zszedł po schodkach, kołysząc latarką i mówiąc przez ramię do Willemsa:
— Po raz drugi biorę cię na siebie, Willems. I ostatni — zapamiętaj to sobie. Po raz drugi; a tylko ta jest różnica pomiędzy wtedy a dziś, że byłeś wówczas bosy, a dziś masz trzewiki na nogach. Po czternastu latach. Mimo całego twego sprytu! Lichy rezultat.
Przystanął chwilę na najniższym stopniu; blask latarki oświetlał podniesioną twarz wioślarza, który utrzymywał tuż przy schodkach burtę łodzi gotowej na przyjęcie kapitana.
— Widzisz — dowodził Lingard w dalszym ciągu, majstrując coś przy wierzchu latarki — takeś wsiąkł w szajkę tych gryzipiórków lądowych, żeś się ani rusz nie mógł z tego wygrzebać. Ot masz co wynikło z twego gadania i z takiego życia. Człowiek widzi naokoło tyle fałszu, że zaczyna kłamać przed samym sobą. Brr! — otrząsnął się ze wstrętem — dla uczciwego człowieka jest tylko jedno miejsce na świecie. Morze, mój chłopcze, morze! Aleś go nigdy nie chciał; znajdowałeś że zamało daje pieniędzy; a teraz widzisz co się stało.
Zdmuchnął światło; wstąpiwszy do łódki, wyciągnął szybko rękę ku Willemsowi ruchem życzliwym i opiekuńczym. Willems siadł obok niego w milczeniu i łódka odbiła od mola, zataczając szeroki łuk w stronę brygu.
— Pan współczuje tylko mojej żonie, panie kapitanie — odezwał się Willems posępnie. — Myśli pan że ja jestem taki bardzo szczęśliwy?
— Nie, nie! — rzekł serdecznie Lingard. — Nie powiem już ani słowa. Musiałem wypowiedzieć co myślę, bo przecież znam cię od dziecka, że tak powiem. A teraz zapomnę o wszystkiem; przecież jesteś jeszcze młody. Życie jest bardzo długie — dodał z nieświadomym smutkiem. — Niech to będzie dla ciebie nauka.
Położył serdecznie rękę na ramieniu Willemsa i obaj siedzieli w milczeniu, póki łódka nie podjechała do trapu.
Znalazłszy się na pokładzie, Lingard wydał rozkazy swemu oficerowi i poprowadził Willemsa na rufę, gdzie usiadł na sześciofuntowej mosiężnej armatce; było takich sześć na pokładzie. Łódka wyruszyła znowu po gońca. Gdy ujrzano ją wracającą, ciemne postacie ukazały się na masztach brygu; potem żagle opadły w festonach z szelestem ciężkich zwojów i wisiały bez ruchu pod rejami, wśród głuchego spokoju pogodnej, rosistej nocy. Z dziobu dochodził szczęk windy kotwicznej, a wkrótce potem rozległ się głos głównego oficera, meldujący Lingardowi że łańcuch kotwiczny jest skrócony.
— Pozostać na stanowiskach — odkrzyknął Lingard; musimy czekać na bryzę lądową, zanim kotwica puści.
Zbliżył się do Willemsa, który siedział na luce świetlnej, pochylony, z głową spuszczoną i rękoma wiszącemi bezwładnie między kolanami.
— Wezmę cię do Sambiru — powiedział. — Nigdyś pewno nie słyszał o tej osadzie, co? Leży nad tą moją rzeką, o której ludzie tyle gadają i tak mało wiedzą. Wynalazłem wejście dla statku o pojemności Błyskawicy. Niełatwo tam się dostać! Zobaczysz. Pokażę ci. Byłeś dość długo na morzu aby się tem interesować... Jaka szkoda że nie zostałeś na morzu. Jadę tam. Mam w tej miejscowości swoją własną stację handlową. Almayer jest moim wspólnikiem. Znasz go z czasu kiedy pracował u Hudiga. Jest mu jak w niebie. Więc, uważasz, oni wszyscy tam siedzą u mnie w kieszeni. Radża to mój dawny przyjaciel. Każde moje słowo jest prawem — niema tam żadnego kupca poza mną. Ani jeden biały prócz Almayera nie dostał się nigdy do tej osady. Posiedzisz tam spokojnie, póki nie wrócę z wyprawy na zachód. Wtedy zobaczymy co się da zrobić dla ciebie. Nic się nie bój. Wierzę że nie zdradzisz mego sekretu. A trzymaj język za zębami, kiedy wrócisz znów między kupców. Niejeden dałby sobie rękę obciąć za tę wiadomość. Widzisz, ja właśnie stamtąd biorę wszystek mój kauczuk i rattany. To źródło wprost niewyczerpane, mój chłopcze.
Przy pierwszych słowach Lingarda Willems spojrzał na niego szybko, ale wkrótce głowa mu opadła na piersi; pomyślał ze zniechęceniem że wiadomość, której tak pragnęli obaj z Hudigiem, przyszła zapóźno. Zobojętniał i siedział bezmyślnie w dalszym ciągu.
— Pomożesz Almayerowi w handlu, jeżeli będziesz miał na to ochotę — ciągnął Lingard — poprostu aby zabić czas póki po ciebie nie wrócę. To potrwa zaledwie jakieś sześć tygodni.
Nad ich głowami wilgotne żagle trzepotały głośno w pierwszym słabym powiewie; potem, gdy bryza się wzmogła, statek wykręcił się do wiatru i uciszone żagle obwisły spokojnie. Oficer rzekł cicho, wyraźnie, stojąc w ciemnościach na rufówce:
— Oto i bryza. Jak mam iść do wiatru, panie kapitanie?
Oczy Lingarda, utkwione w górnym osprzęcie, spojrzały w dół ku zgnębionej postaci człowieka siedzącego na luce. Stary żeglarz zdawał się wahać przez chwilę.
— Na północ, na północ — odparł gniewnie, jakby rozdrażniony własną przelotną myślą — a wziąć mi się ostro do roboty. Każdy podmuch na tych morzach, to są pieniądze.
Stał bez ruchu, nasłuchując zgrzytu bloków i klekotu pierścieni rejowych, gdy brasowano przednie reje. Żagle zostały podniesione, windę kotwiczną obsadzono znów ludźmi, a Lingard wciąż nie ruszał się z miejsca, zatopiony w myślach. Ocknął się dopiero gdy bosy marynarz przesunął się koło niego w milczeniu, idąc ku sterowi.
— Ster na lewą burtę! A mocno! — rzekł szorstkim głosem dowódcy do tego człowieka, którego twarz ukazała się nagle w ciemnościach, oświetlona blaskiem bijącym w górę od lamp kompasowych.
Zamocowano kotwicę, doprowadzono reje do porządku i bryg zaczął wychodzić z przystani. Morze obudziło się pod parciem ostrego łabędziaka i mówiło pocichu do sunącego statku czułym, szemrzącym szeptem, jakim przemawia niekiedy do tych, których niańczy i kocha. Lingard stał u barjery na rufie, nasłuchując z uśmiechem zadowolenia, póki Błyskawica nie zaczęła się zbliżać do jedynego statku na redzie.
— Chodź tu, Willems — zawołał — widzisz tamten bark? To statek arabski. Biali kapitanowie przestali już prawie wszyscy mnie ścigać, ale ten człowiek puszcza się często moim śladem i żyje nadzieją, że przydybie mię w tej osadzie. Niedoczekanie jego, pókim żyw! Widzisz, przyniosłem dobrobyt tej miejscowości. Uspokoiłem kłótnie i patrzyłem jak się ludność bogaci. Spokój i szczęście panują w Sambirze. Rządzę tam jak mi się podoba, i jego holenderska ekselencja z Batawji nie będzie miał nigdy równej mnie władzy, gdy jaki ospały krążownik zabłądzi wreszcie na tę rzekę. Nie chcę wpuścić do Sambiru Arabów z ich kłamstwem i intrygami. Nie dopuszczę tego jadowitego plemienia, choćby mnie to kosztowało majątek.
Błyskawica zrównała się spokojnie z barkiem i zaczęła go mijać, gdy biała postać podniosła się na rufie arabskiego statku i rozległ się głos:
— Pozdrowienie dla Radży Lauta!
— Pozdrowienie dla ciebie! — odpowiedział po chwili wahania zaskoczony Lingard i zwrócił się do Willemsa z gorzkim uśmiechem: — To głos Abdulli. Jaki się nagle zrobił grzeczny, no, no! Ciekawym co to ma znaczyć! Nic innego tylko zwykła jego bezczelność. Et, co tam! Wszystko mi jedno czy grzeczny jest czy bezczelny. Wiem że ten człowiek zaraz wyruszy i puści się za mną jak strzała. Nic mnie to nie obchodzi. Prześcignę każdy statek na tych morzach — dodał, a jego dumny i rozmiłowany wzrok pobiegł w górę i zawisł z rozkoszą wśród wyniosłych masztów i wdzięcznych rej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.