Wykolejeniec/Część I/Rozdział trzeci

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Wykolejeniec
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ TRZECI

Willems nie umiał się oprzeć pokusom wynikłym z nasuwających się okazyj; pod naciskiem nagłej potrzeby zawiódł to zaufanie, które było jego dumą, nieustannym dowodem jego zdolności i ciężarem nad siły. Nastał okres gdy szczęście w kartach mu nie sprzyjało, zawiodła go pewna niewielka spekulacja przedsięwzięta na własne ryzyko, ten albo ów członek rodziny Da Souza poprosił niespodziewanie o pieniądze — i prawie zanim się Willems opatrzył, znalazł się już poza ścieżką uczciwości sobie właściwej. Szlak ten był taki niewyraźny i niedokładnie wytyczony, że Willems przekonał się dopiero po pewnym czasie, jak daleko zabłądził wśród kolczastych zarośli niebezpiecznej głuszy. Snuł się u jej skraju przez tyle lat, mając za przewodnika tylko własną wygodę i ową teorję powodzenia — teorję wynalezioną na własny użytek w księdze życia, w tych zajmujących rozdziałach, które pozwolono pisać djabłu, aby doświadczyć bystrości ludzkiego wzroku i hartu ludzkich serc. Na jedną chwilę, krótką, mroczną i samotną, przerażenie ogarnęło Willemsa; miał jednak tego rodzaju odwagę, która nie wspina się wprawdzie na wyniosłości, lecz brnie dzielnie przez błoto — w braku innej drogi. Postawił sobie za cel zwrot zabranych pieniędzy i oddał się staraniom by go nie przyłapano. W trzydziestą rocznicę swych urodzin dokonał był już prawie tego dzieła — a przeprowadził je zręcznie i z całą gorliwością. Myślał że niebezpieczeństwo minęło. Znowu mógł spoglądać z nadzieją ku celowi swych słusznych ambicyj. Nikt nie ośmieli się go podejrzewać, a wkrótce nie będzie już żadnych podstaw do podejrzeń. Radość ponosiła Willemsa. Nie przeczuwał że jego powodzenie osiągnęło już najwyższy poziom i że los zwraca się przeciw niemu.
W dwa dni później dowiedział się o tem. Na skrzypnięcie klamki pan Vinck zerwał się od biurka — przy którem nasłuchiwał, drżąc, głośnej rozmowy w gabinecie szefa — i z nerwowym pośpiechem zagłębił twarz w wielkiej kasie. Po raz ostatni przekroczył Willems małe zielone drzwi od sanktuarjum Hudiga; sądząc z piekielnego hałasu, panującego tam przez ostatnie pół godziny, można było wziąć gabinet szefa za jaskinię jakiejś dzikiej bestji. Opuściwszy to miejsce swego upokorzenia, Willems szybko ogarnął zmąconym wzrokiem ludzi i rzeczy. Ujrzał przestrach chłopca od punki, i zwrócone ku sobie nieme, pozbawione wyrazu twarze chińskich rachmistrzów przykucniętych na podłodze, i ręce ich zastygłe nad małemi stosami błyszczących, ustawionych w rzędy guldenów, i plecy pana Vincka oraz mięsiste, czerwone jego uszy. Ujrzał długą aleję ze skrzynek dżynu, ciągnącą się od miejsca gdzie stał aż do wielkich sklepionych drzwi, za któremi może będzie mógł odetchnąć. Koniec cienkiej liny leżał wpoprzek drogi i Willems widział tę linę wyraźnie, a jednak potknął się o nią ciężko, jakby była sztabą żelaza. Wreszcie znalazł się na ulicy, ale i tam nie było dość powietrza aby napełnić płuca. Szedł w stronę domu i dyszał ciężko.
Dźwięk obelg, które tkwiły mu w uszach, słabł stopniowo, a uczucie wstydu ustępowało zwolna wściekłemu gniewowi na samego siebie, jeszcze bardziej zaś na głupi zbieg okoliczności, co go pchnął do tego idjotycznego zapomnienia się. Zapomniał się idjotycznie — oto jak określił swą winę. Zważywszy na jego niewątpliwy spryt, nie mogło się stać nic gorszego. Cóż za fatalna pomyłka bystrego umysłu! Nie poznawał siebie. Musiał być szalony. Otóż to właśnie. Nagły przystęp szaleństwa. A teraz praca długich lat leżała w gruzach. Co się z nim stanie?
Nim zdołał sobie na to odpowiedzieć, znalazł się w ogrodzie przed swą willą — darem ślubnym Hudiga — i spojrzał na nią jakby w zdumieniu że ją tu zastaje. Jego przeszłość odpadła odeń tak zupełnie, iż ten dom, który do niej należał, wyglądał tu nie na miejscu — nietknięty, schludny i wesoły w blasku upalnego popołudnia. Był to ładny mały budynek z mnóstwem drzwi i okien; ze wszystkich stron otaczała go głęboka weranda, wsparta na smukłych kolumnach odzianych w zielone listowie pnączy, zwieszających się frendzlą z wystającego okapu dachu, który sterczał wysoko.
Willems wstępował zwolna po dwunastu schodkach. Zatrzymywał się na każdym. Musi wszystko żonie powiedzieć. Przestraszył się tej perspektywy, a jego niepokój przejął go trwogą. Boi się stanąć przed żoną! Nic nie mogło mu dać lepszego pojęcia jak wielkie zmiany zaszły w nim i naokoło niego. Stał się innym człowiekiem i jego życie stało się inne, gdyż utracił wiarę w siebie. Cóż on może być wart, jeśli boi się pokazać tej kobiecie?
Nie śmiał wejść do domu przez otwarte drzwi jadalni, lecz zatrzymał się niezdecydowany przy małym stoliku, z którego zwisał kawał białego perkalu z wetkniętą weń igłą, jakby ktoś porzucił szycie w pośpiechu. Widok Willemsa oddziałał podniecająco na kakadu o czerwonym grzebieniu; zaczęło łazić niezdarnie, pracowicie, w górę i w dół po swej tyce, krzycząc niewyraźnie „Joanna“ i rozciągając ostatnią sylabę imienia w przeciągłym skrzeku, podobnym do wybuchu warjackiego chichotu. Zasłona u drzwi poruszyła się lekko raz po raz w powiewie; za każdym razem Willems drgał, spodziewając się żony, lecz oczu nie podniósł, choć wytężał słuch aby pochwycić odgłos jej kroków. Stopniowo popadł w zamyślenie, starając się odgadnąć jak żona przyjmie nowinę — i jego rozkazy. Pochłonięty tem, zapomniał prawie że lęka się jej obecności. Będzie pewno płakała i rozpaczała, bezradna, zastraszona, bierna jak zawsze. A on musi wlec za sobą bez końca ten bezwładny ciężar przez mrok zrujnowanego życia. Okropność! Nie mógł oczywiście rzucić jej z dzieckiem na pastwę niezawodnej nędzy lub prawdopodobnej śmierci z głodu. Żona i dziecko Willemsa. Willemsa, któremu tak się powiodło; Willemsa spryciarza; Willemsa, zaufan... Brr! A czem jest Willems teraz? Ten Willems, który... Zdusił w sobie myśl nawpół sformułowaną i odchrząknął aby zagłuszyć jęk. Ach! Jakże ludzie będą sobie strzępić języki dziś wieczór w sali bilardowej — w tym jego świecie gdzie był pierwszym — wszyscy ci ludzie, do których zniżał się łaskawie z taką wyniosłością. Dopieroż będą rozprawiać ze zdumieniem, i udanym żalem, i poważnemi twarzami, i mądrem kiwaniem głowy. Niektórzy z nich winni mu byli pieniądze, ale nikogo nie przyciskał nigdy do muru. Nic podobnego. Willems, wzór dobrego kompana, jak go nazywali. A teraz ucieszą się napewno z jego upadku. Zgraja durniów. W swem poniżeniu miał jednak poczucie wyższości nad tymi ludźmi, którzy byli tylko uczciwi, lub których poprostu jeszcze nie przyłapano. Zgraja durniów! Potrząsnął pięścią w stronę wizji swoich kolegów, a przestraszona papuga zatrzepotała skrzydłami i wrzasnęła w przerażeniu.
Willems podniósł wzrok i zobaczył żonę, który ukazała się zza węgła domu. Spuścił prędko oczy i czekał w milczeniu; podeszła blisko, stanęła po drugiej stronie stolika. Nie chciał patrzeć jej w twarz, ale widział czerwony szlafrok, który znał tak dobrze. Wlokła się przez życie z tym czerwonym szlafroku, poplamionym i krzywo zapiętym, przybranym z przodu od góry do dołu rzędem brudnych błękitnych kokard; podarta falbana pełzła po podłodze jak wąż, gdy Joanna krzątała się leniwo z niedbale zwiniętemi włosami i poplątanym kosmykiem zwisającym nieporządnie na plecy. Wzrok Willemsa wędrował w górę od kokardy do kokardy, zatrzymując się na tych co wisiały już tylko na jednej nitce, ale nie posunął się wyżej podbródka. Willems patrzył na chudą szyję żony, na wydatny obojczyk, wyglądający z rozchełstanego szlafroka. Patrzył na cienkie ramię, na kościstą rękę obejmującą dziecko, które Joanna trzymała, i czuł bezgraniczną niechęć do tych przeszkód w swem życiu. Czekał na odezwanie się żony, czując, że patrzy na niego; ale ponieważ milczała uparcie, westchnął i zaczął mówić.
Było to ciężkie zadanie. Mówił powoli, rozwodząc się nad wspomnieniami dawnego życia, aby opóźnić wyznanie że oto nadszedł jego koniec, a zarazem początek mniej wspaniałej egzystencji. Willems był przekonany iż dał żonie szczęście, zaspokajając w pełni wszystkie jej materjalne potrzeby i nie wątpił ani chwili, że jest gotowa mu towarzyszyć na drodze choćby najcięższej i najbardziej kamienistej. Ta pewność go nie zachwycała. Ożenił się z Joanną aby się przypodobać Hudigowi, i wielkość tego poświęcenia powinna była ją uszczęśliwić bez dalszych z jego strony wysiłków. Miała swoje wspaniałe lata jako żona Willemsa, a także lata wygody, lojalnej opieki, i takiej czułości na jaką zasługiwała. Strzegł jej starannie od niedostatku, a o jakichkolwiek innych jej potrzebach nie miał najlżejszego pojęcia. Podkreślanie swej wyższości wobec żony uważał za jeszcze jedno dobrodziejstwo jej wyświadczone. Wprawdzie jego wyższość była rzeczą oczywistą, ale rozwodził się nad tem aby Joanna w całej pełni odczuła wielkość swej straty. Była tak tępa że inaczejby tego nie zrozumiała.
A teraz przyszedł koniec na wszystko. Będą musieli stąd wyjechać. Opuścić ten dom, opuścić tę wyspę, wynieść się daleko, tam gdzie Willemsa nie znają. Może do angielskich Strait–Settlements. Willems znajdzie tam jakiś punkt oparcia dla swych zdolności — znajdzie ludzi sprawiedliwszych od starego Hudiga. Zaśmiał się gorzko.
— Joanno, czy masz pieniądze, które ci zostawiłem dziś rano? — zapytał. — Będą nam teraz potrzebne.
Mówiąc te słowa, pomyślał jaki z niego porządny człowiek. To zresztą nic nowego. Ale przeszedł w tej chwili własne oczekiwania. Są jednak rzeczy święte, do licha! Związek małżeński do nich należy i Willems nie jest człowiekiem, któryby go zerwał. Niewzruszoność jego zasad sprawiała mu wielkie zadowolenie, lecz mimo to nie miał ochoty spojrzeć na żonę. Czekał na jej odezwanie się. Będzie ją musiał pocieszać, uspokajać jej płacz, mówić żeby nie była głupia, żeby przygotowała się do wyjazdu. Ale dokąd jechać? Jak? Kiedy? Potrząsnął głową. Muszą wyjechać zaraz; to jest najważniejsze. Poczuł nagle że chce wyjechać jaknajprędzej.
— No, Joanno — rzekł trochę niecierpliwie — nie stójże jak malowana. Słyszysz? Musimy...
Spojrzał na żonę, i cokolwiek miał zamiar dodać, pozostało nie wypowiedziane. Joanna patrzyła na niego wielkiemi, skośnemi oczami, które wydały mu się dwa razy większe niż zwykle. Dziecko spało spokojnie, przyciskając do ramienia matki brudną twarzyczkę. Cichy pomruk kakadu, siedzącego teraz nieruchomo na pręcie, nie przerywał głębokiej ciszy domu, uwydatniał ją raczej. Willems patrzył wciąż na Joannę; górna jej warga podniosła się z jednej strony, nadając markotnej twarzy zły wyraz, zupełnie mu nieznany. Cofnął się w zdumieniu.
— Ach! Ty wielki człowieku! — rzekła wyraźnie, lecz prawie nie głośniej od szeptu.
Te słowa, a bardziej jeszcze ich ton, ogłuszyły Willemsa, jakby ktoś wystrzelił tuż przy jego uchu. Utkwił w niej ogłupiały wzrok.
— Ach, ty wielki człowieku! — powtórzyła zwolna, spoglądając w prawo i w lewo, jakby obmyślała nagłą ucieczkę. — Wyobrażasz sobie że będę razem z tobą umierać z głodu? Jesteś teraz niczem. Myślisz że mama i Leonard pozwolą mi odjechać? I to z tobą! Z tobą — powtórzyła pogardliwie, podnosząc głos i obudziła dziecko, które zaczęło cicho popłakiwać.
— Joanno! — wykrzyknął Willems.
— Nie mów do mnie. Tego coś powiedział spodziewałam się przez wszystkie te lata. Szkoda śliny na ciebie — na ciebie, któryś tak mną pomiatał! Spodziewałam się tego. Ja się teraz nie boję. Nie potrzebuję ciebie; nie zbliżaj się do mnie. Ach! — wrzasnęła, gdy wyciągnął rękę błagalnym ruchem. — Ach! Nie dotykaj mnie! Precz! Precz!
Cofała się, spoglądając na niego ze strachem i złością. Willems patrzył w nią bez ruchu, w niemem zdumieniu nad tajemniczym gniewem i buntem żony. Skąd jej się to wzięło? Czy on jej kiedy co zrobił? To był doprawdy dzień niesprawiedliwości. Najpierw Hudig — a teraz żona. Zdjęło go przerażenie wobec tej nienawiści, która przez całe lata tlała w ukryciu tak blisko niego. Chciał mówić, ale Joanna krzyknęła znów; przeszyło mu to serce jak igłą. Podniósł rękę po raz drugi.
— Na pomoc! — zawołała pani Willems świdrującym głosem. — Na pomoc!
— Cicho bądź, głupia! — krzyknął Willems, usiłując zagłuszyć gniewnym głosem wrzask żony i dziecka, i w rozjątrzeniu targał gwałtownie małym żelaznym stolikiem.
Od strony suteren, gdzie się znajdowały łazienki i schowanko na narzędzia, ukazał się Leonard z zardzewiałą żelazną sztabą w ręku. Zawołał groźnie, stojąc u stóp schodów:
— Proszę jej nie bić! Pan jest dzikus. Nie tak jak my, biali.
— I ty także! — rzekła Willems w oszołomieniu. — Nawet jej nie dotknąłem. Czy to dom warjatów?
Podszedł do schodów; Leonard upuścił sztabę ze szczękiem i skierował się ku bramie dziedzińca. Willems zwrócił się do żony:
— A więc spodziewałaś się tego — powiedział. — To jest spisek! Kto tam szlocha i jęczy w pokoju? Ktoś z twojej szanownej rodziny, co?
Joanna była teraz spokojniejsza; posadziła płaczące dziecko na fotelu i podeszła do Willemsa z nagłą odwagą.
— To moja matka — rzekła. — Moja matka, która przyszła żeby mnie bronić przed tobą — ty przybłędo, ty włóczykiju!
— Nie nazywałaś mnie przybłędą kiedy rzucałaś mi się na szyję, nimeśmy się jeszcze pobrali — rzekł Willems z pogardą.
— A kiedyśmy się pobrali, postarałeś się o to żebym przestała rzucać ci się na szyję — odparła, zaciskając ręce i zbliżając twarz do jego twarzy. — Tyś się przechwalał, a ja cierpiałam i nic nie mówiłam. Co się stało z twoją wielkością — z naszą wielkością, o której ciągle opowiadałeś? Będę teraz żyła z łaski twojego szefa. Tak, żebyś wiedział! Zawiadomił mię o tem przez Leonarda. A ty sobie stąd pójdziesz, i gdzieindziej będziesz się przechwalał, i umrzesz z głodu. Tak! Ach, teraz odetchnę! Dom należy do mnie.
— Dość tego! — rzekł Willems powoli, nakazując gestem milczenie.
Joanna odskoczyła w tył, lęk wyjrzał znowu z jej oczu; porwała dziecko, przycisnęła je do piersi i padła na krzesło, bębniąc nieprzytomnie piętami o podłogę, która dudniła głośno.
— Pójdę sobie — powiedział Willems spokojnie — dziękuję ci. Po raz pierwszy w życiu dajesz mi szczęście. Byłaś mi kulą u nogi, rozumiesz? Nie chciałem ci tego nigdy mówić, ale teraz mię do tego zmusiłaś. Zanim jeszcze przejdę tę bramę, nie będę już o tobie pamiętał. Bardzoś mi to ułatwiła. Dziękuję.
Odwrócił się i zszedł ze schodów, nie spojrzawszy na Joannę, a ona siedziała spokojnie, wyprostowana, z szeroko otwartemi oczami; dziecko darło się w jej ramionach. Przy bramie Willems spotkał nagle Leonarda, który się tam kręcił i nie umknął w czas z drogi.
— Proszę się tak brutalnie nie zachowywać — rzekł śpiesznie Leonard. — Między białymi to nie wypada, wszyscy krajowcy się przyglądają. — Łydki trzęsły się bardzo pod Leonardem; głos jego wahał się między dyszkantem a basem, i Leonard nawet nie usiłował go opanować. — Niech pan powstrzyma swą nieprzystojną gwałtowność — mruczał szybko. — Jestem przyzwoitym człowiekiem z bardzo dobrej rodziny, a tymczasem pan... niestety... wszyscy to mówią...
— Co takiego? — zagrzmiał Willems. Poczuł nagły poryw wściekłego gniewu; nim zrozumiał co się stało, zobaczył u swych stóp Leonarda da Souza, tarzającego się w pyle. Przekroczył przez rozciągniętą postać szwagra i rzucił się naoślep w dół ulicy; każdy ustępował z drogi przed rozwścieczonym białym.
Kiedy wrócił do przytomności, był już poza obrębem miasta; potknął się na twardej, spękanej ziemi ryżowego ścierniska. Jak się tam dostał? Było ciemno. Trzeba wracać. Idąc zwolna ku miastu, Willems przebiegł myślą wypadki dnia i doznał uczucia gorzkiej samotności. Żona wypędziła go z jego własnego domu. Napadł brutalnie na szwagra, członka rodziny da Souza — tej gromady jego, Willemsa, czcicieli. Tak postąpił! Ależ to nie on, to ktoś inny! A ten, który wraca teraz do miasta, to człowiek bez przeszłości i bez przyszłości, pełen bólu, wstydu, gniewu. Przystanął i rozejrzał się. Parę psów przesunęło się pustą ulicą i minęło go z lękliwem warknięciem. Był w środku dzielnicy malajskiej, której bambusowe domki kryły się w zieleni małych ogródków, ciemne i ciche. Spali tam mężczyźni, kobiety, dzieci. Istoty ludzkie. Czy będzie mógł jeszcze kiedy zasnąć, i gdzie? Czuł się jak wyrzutek całej ludzkiej społeczności; powiódł dokoła beznadziejnym wzrokiem, nim podjął znów swą uciążliwą wędrówkę, i wydało mu się że świat stał się większy, noc bardziej rozległa i czarna; parł jednak zawzięcie naprzód ze spuszczoną głową, jakby sobie torował drogę wśród ciernistych zarośli. Nagle poczuł pod nogami deski; podniósł oczy i ujrzał czerwone światło u końca pomostu. Doszedł aż na sam jego kraniec; stanął pod latarnią, opierając się o słup, i patrzył na redę, gdzie dwa zakotwiczone statki chwiały smukłym osprzętem kołyszącym się między gwiazdami. Koniec pomostu; jeszcze krok dalej i koniec życia; koniec wszystkiego. Tak będzie najlepiej. Cóż innego mu pozostało? Nic nigdy nie wraca. Widział to jasno. Szacunek i podziw tych wszystkich ludzi, dawne przyzwyczajenia i dawne przywiązania przepadły nagle, z chwilą gdy Willems zrozumiał wyraźnie przyczyny swej hańby. Zdał sobie sprawę z wszystkiego i przez jakiś czas patrzył obcem okiem na siebie, na swój egoizm, na ciągłe zajęcie się swemi sprawami i pragnieniami; wyszedł na chwilę ze świątyni gdzie był bóstwem, z kręgu myśli ześrodkowanych tylko na własnej osobie.
Potem przeniósł się myślą do kraju. Stojąc wśród nagrzanej ciszy gwiezdnej nocy podzwrotnikowej, poczuł tchnienie ostrego wschodniego wiatru, zobaczył wysokie i wąskie fasady domów pod mrokiem chmurnego nieba; a na błotnistych nabrzeżach ujrzał nędznie odzianą postać o wysoko podniesionych ramionach i cierpliwej, zawiędłej twarzy — postać znużonego człowieka, który zarabiał na chleb dla dzieci czekających nań w lichem mieszkaniu. Co za nędza. Ale to już nigdy nie wróci. Cóż mają wspólnego tamte wspomnienia z Willemsem — takim zdolnym, takim szczęściarzem. Zerwał wszystkie więzy z krajem już przed wielu laty. Wówczas było tak lepiej dla niego. A teraz lepiej tak dla nich. Wszystko to przeminęło aby już nigdy nie wrócić; i nagle Willems zadrżał, zrozumiawszy że stoi sam wobec nieznanych, straszliwych niebezpieczeństw.
Po raz pierwszy w życiu ogarnął go lęk przed przyszłością, bo stracił wiarę, wiarę we własne powodzenie. A zniszczył ją jak głupi własnemi rękami!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.