Złotowłosy sfinks/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Złotowłosy sfinks
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1933
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX.
Tajemniczy staruszek.

Turski wypadł na ulicę, jak oszalały.
Nareszcie otrzymał wyjaśnienie zagadki, a przynajmniej wydawało mu się, że je otrzymał.
Całe małżeństwo z Kirą było tylko komedją.. Zwarjowana hrabianka, wyszła zamąż za sekretarza Trauba, by dokuczyć baronowi. A gdy osiągnęła swój cel, zagrawszy na podrażnionej miłości Trauba, odrzuciła Turskiego, przecz, niczem niepotrzebną zabawkę.
Oto była tajemnica złotowłosego sfinksa!
— Krysiu! — jęknął. — A właściwie Kiro! Ach, ty podła Kiro!
Ale mimo tego przekleństwa, które w nocnym mroku prawie głośno wypadło z jego ust, czuł, że nie może jej nienawidzieć. Pojmował całą perfidję, nieszlachetność jej postępowania, a jednak w głębi duszy tliło się wciąż dla przewrotnej kobiety jakieś żywsze uczucie. I nie wiedział, co bolało go więcej, czy to, że stał się igraszką w ręku narwanej, a kapryśnej dziewczyny, czy to, że ją nazawsze utracił?
Cała złość kierowała się natomiast przeciwko byłemu zwierzchnikowi. Gdyby nie ta zeschła, zimna mumja, Kira powróciłaby jeszcze do niego. Bo Traub oplątał ją niewątpliwie i trzymał w swej mocy. Czem? Nie wiedział, ale świadczyło o tem zmieszanie i łzy Kiry. Łączyła ich jakaś tajemnica? Czyż inaczej taka istota, jak Kira wyszłaby dobrowolnie zamąż za starego trupa? Dlaczegóż nie rzucił się na Trauba, nie spoliczkował go, nie zadusił na miejscu?!
Nie trapiła nawet myśl, że wskutek utraty posady został na bruku. Było mu wszystko jedno.
— Łotr... Łotr... — szeptał. — Należało zabić łajdaka...
Turski szedł wprost przed siebie, nie kierując się w stronę domu. Czuł, że w domu nie zaśnie, a męczyć się będzie gorzej w czterech ścianach, gdzie każdy drobiazg przypominał mu Kirę. Szedł, nie zważając na siekący deszcz i na chłodny wiatr, przejmujący prawie do kości. Mijał nielicznych przechodniów i nie zwracał uwagi na zaczepki umalowanych kobiet, tu i ówdzie czatujących w bramach.
Dopiero po długiej wędrówce, przystanął, zmęczony, obejrzał się dokoła. Sam nie wiedząc kiedy zabrnął na Stare Miasto.
Ponuro wychylały się z mroku małe, wąskie kamieniczki, w mdłem świetle latarni. Bez końca biegły, rzekłbyś, kręte ulice, tonące prawie całkowicie w ciemnościach. W zamarłych oknach nie połyskiwało żadne światełko. Wydawało się o tej porze, że to jakaś upiorna niesamowita dzielnica, w której nie znajdziesz żywego ducha.
Spojrzał na zegarek. Było po drugiej. Gdzie iść? Zawrócić, czy dalej brnąć przed siebie bez celu.
Nie wiadomo, na co zdecydowałby się, bynajmniej nie uspokojony dotychczasową wędrówką, gdyby niespodzianie dziwny, jakiś odgłos nie zwrócił jego uwagi. Wydało mu się, że zdala ktoś jęczy.
— Kto tu? — odezwał się głośno.
Nie otrzymał odpowiedzi. Ale z wnęki jednej z bram, tonących w ciemnościach, znów dobiegł go ten sam, dziwny odgłos.
— Kto tu? — powtórzył, zbliżając się w tym kierunku.
W pierwszej chwili nic nie dojrzał. Ale, gdy się zbliżył, zobaczył na ziemi jakąś nieruchomą postać.
— Co się panu stało? — zapytał, pochylając się nad leżącym.
Z ust tamtego wydobył się niezrozumiały początkowo bełkot. Był to mały, chudy staruszek, ubrany dostatnio, o wygolonej twarzy i siwych włosach, z których spadł miękki, czarny kapelusz, spoczywający o kilka kroków opodal.
— Co się panu stało? — zapytywał, dotykając jego ramienia. — Napadnięto pana?
Nieznajomy, podniósł nieco głowę.
— Nie! Nie napad! — zaprzeczył. — Pomóż mi pan wstać!
Turski dźwignął staruszka, niby piórko do góry, następnie ujął go silnie wpół, obawiając, że usunie się na chodnik, gdyż słaniał się na nogach.
— Serce... serce... nie w porządku... — mamrotał tymczasem stary. — Atak... Oj, dziś skończę... Jeśli Boga masz w duszy, odprowadź mnie do domu...
— Chętnie! — odparł Turski, przejęty przygodą i chcąc dopomóc choremu. — Gdzie mam odprowadzić pana? Może zawołam taksówkę?
— Nie potrzeba! — wyszeptał tamten. — Mieszkam stąd o kilka kroków... Tylko zabrakło mi sił, by się tam dowlec...
Wyciągał rękę w stronę jednej z kamienic, znajdujących się na wprost Fary. Jął go w tę stronę prowadzić Turski, a znalazłszy się przed bramą, zadzwonił.
— Teraz opuszczę pana! — rzekł, gdy rozległy się kroki dozorcy. — Moja pomoc staje się już zbyteczna!
— Nie, nie... — zawołał stary, widocznie powracając do sił i ściskając jego rękę. — Musisz mi oddać usługę. Pójdziesz ze mną... Mieszkam sam... Nie zniosę samotności... Jestem Lipko... Zegarmistrz Lipko. Ot — wskazywał na szyld — sklepik mam na dole, a mieszkam na górze... Nie odmówisz mi chyba tej drobnej przysługi, bo ze wszystkiego widać, żeś dobry i zacny człowiek!
W tejże chwili rozwarła się brama, a dozorca, nieco zdziwionym wzrokiem spojrzał na niezwykłą parę. Turski, w pierwszej chwili, zamierzał pod jakimkolwiek pozorem uchylić się od nieoczekiwanego zaproszenia, lecz stary patrzył nań z taką niemą prośbą w oczach, że żal mu się zrobiło chorego. Zresztą, czyż nie lepiej było wdać się nawet w tę przygodę, mogącą rozprószyć przykre myśli, niż powracać do smutnego i opuszczonego przez Kirę domu?
— Chętnie udam się z panem! — zgodził się, a dozorcy w formie wyjaśnienia dodał. — Panu Lipko zrobiło się niedobrze. Muszę go zaprowadzić na górę!
Dozorca mruknął coś niezrozumiałego, zatrzaskując bramę. Stary tymczasem wskazywał drogę.
— O... temi schodami... Mieszkam na pierwszem piętrze!...
Rychło tam dotarli. Turski otworzył drzwi kluczem, doręczonym mu przez Lipkę i namacał elektryczny kontakt. Zabłysło światło a w jego potokach ujrzał duży, niski pokój, urządzony prawie z przepychem. Pełno tam było kosztownych mebli, cennych obrazów, dywanów i różnych staroświeckich drobiazgów. Nie zdziwiło go to bynajmniej.
— Antykwarjusz! — pomyślał.
Stary tymczasem, wciąż przy pomocy Turskiego, zrzucił z siebie palto, dowlókł się do łóżka i runął na nie, jak długi.
— Pomóż mi się rozebrać! — jęknął, jakby znał swego opiekuna od lat wielu. Turski, zabawiony sytuacją, zastosował się do jego życzenia. Posłusznie ściągał z niego ubranie i kładł je obok na krzesełku, gdy nagle z kamizelki wypadł jakiś przedmiot. Spory emaljowany, złoty zegarek. Spojrzał nań machinalnie i przeczytał wyryty tam napis:
W samo południe i o każdej porze
Ręka braterska stale dopomoże.
— Koleżeńska pamiątka! — pomyślał i położył zegarek na nocnym stoliku.
Chory tymczasem, rozebrany, naciągnąwszy prawie pod brodę kołdrę, zdawało się odzyskiwał siły. Blada twarz nabierała kolorów, a oczy poczynały świecić żywiej.
— Widzisz, przechodzi... — szepnął do Turskiego. — Lżej mi oddychać... Trochę lepiej. Jeśliś taki łaskaw, podaj mi ze stołu lekarstwo.
Turski sięgnął po flaszeczkę.
— Może zawezwać doktora? — zapytał.
— Nie pomoże mi tu żaden doktór! — pokręcił głową stary, uśmiechając się z goryczą! — Dawno machnęli na mnie ręką i dziwią się nawet, że z wadą serca tak długo żyję! Śmierć krąży nademną... Teraz lepiej, — wypił łyżkę lekarstwa — lecz jeśli ono nie pomoże, będzie koniec... Czuję, że nie przetrzymam dzisiejszej nocy...
Turski pojął te słowa. Nie uśmiechała mu się wcale myśl pozostania przy chorym. A nuż naprawdę umrze? Choć obcy to mu był zupełnie człowiek, podobny widok nie należał do przyjemnych.
— Pójdę już, panie Lipko! — rzekł, czyniąc ruch, jakby zamierzał się oddalić. — Jestem panu nie potrzebny, a lepiej się stanie, gdy pan zaśnie!
— Nie... nie — stary uniósł się na łóżku. — Musisz pozostać! Dziwne przeczucie mi mówi, że nie przeżyję tej nocy i dziwnie się boję! Jeśli masz choć odrobinę serca, pozostań... Przepraszam — dodał nagle, jakby spostrzegłszy się teraz dopiero, iż zwraca się do nieznajomego mu człowieka w poufałej formie — przepraszam, że ci mówię „ty“... Ale zachodzi pomiędzy nami taka różnica wieku, że mógłbyś być moim synem... I przez dzisiejszą noc, za to, coś dla mnie uczynił, niechaj za syna cię uważam! Potrafi ci się odwdzięczyć stary Lipko, o ile tylko dzisiejszą noc przetrzyma...
— Ależ panie! — zaprotestował. — Jeśli to czynię, nie pragnę wdzięczności. Wprost z obowiązku....
Zdjął palto, przysunął fotel do łóżka i zajął w nim miejsce.
Stary tymczasem tłumaczył.
— Paskudna choroba! Masz wrażenie, że serce krąży w kółko, niczem mechanizm zegarka i nagle w pewnym momencie zatrzymuje się, robi pstryk... jakby chcąc przeskoczyć przeszkodę. Jeśli ją przeskoczy... Żyjesz... jeśli nie.. po wszystkiem... pękła sprężyna... Wciąż mi się wydaje, że pęknie.... O... i teraz....
Zamknął oczy i zamilkł. Dłuższa cisza zaległa pokój. Turski siedział, nie odzywając się ani słówkiem i licząc na to, że gdy stary zaśnie, chyłkiem wymknie się do domu. Rozglądał się dokoła, podziwiając urządzenie pokoju, które samo stanowiło mały mająteczek. Antyki, porcelana, srebro, bronzy. Myślał, jak dziwnie igra z nim los, każąc mu po przeżyciu osobistej tragedji, być świadkiem rozpaczliwej walki starego człowieka o życie.
Tak upłynęło może pół godziny. Już sądził, że gospodarz śpi i zamierzał pocichu podnieść się z fotelu, gdy Lipko otworzył niespodzianie oczy.
— Znów te ukłucia! — szepnął. — Umrę! — A co najgorzej mnie dręczy, że umrę nie pomszczony! Nie mam nawet komu przekazać mej zemsty!
— Nie pomszczony? Zemsty! — pomyślał Turski. — Najwidoczniej dostał gorączki i bredzi!
Ale dalsze słowa chorego nie świadczyły bynajmniej, że przemawia w malignie.
— Ty... ty... żebyś chciał, bo uczciwość ci patrzy z oczu! Nie zechcesz jednak przejmować się sprawami obcego człowieka? Swoich masz dość! Ty, też — wpił się w niego wzrokiem — przeżywasz wielką jakąś tragedję!
— Skąd pan wie? — zawołał uderzony niezwykłą intuicją chorego.
— Wiem... wiem... Obserwowałem cię z pod opuszczonych powiek, kiedyś myślał, że zasnąłem! I w twojej duszy wre burza! I ty chciałbyś się zemścić...
— O tak! — szepnął Turski.
— To może mnie pojmiesz? Ale cóż cię w gruncie obchodzić może! Co cię obchodzi... Traub?
Turski zbladł i zerwał się z fotela.
— Jakie nazwisko pan wymienił? — wybełkotał.
— Traub! — powtórzył z kolei zdziwiony stary. — Czyż ty znasz Trauba, barona Trauba?
— Och, za dobrze go znam!
Oczy starego zabłysły. Wpijał się wzrokiem w twarz gościa.
— Zrobił ci jakąś krzywdę? — krótko rzucił.
Turski skrzywił się boleśnie.
— Krzywdę! — powtórzył. — Więcej jeszcze! Rozbił mi życie. Zabrał żonę!
Chichot wyrwał się z piersi umierającego.
— Zabrał ci żonę? Och, on to potrafi. Samo niebo, czy też piekło mi ciebie zsyła! Chciałbyś się zemścić na Traubie?
Skinął głową.
— Tak! — rzucił mocno.
Stary zastanawiał się przez chwilę.
— Więc słuchaj, co ci powiem — wyrzekł stanowczym głosem. — Uchylę ci rąbka pewnej tajemnicy... Jeśli przeżyję, zdemaskujemy wspólnie Trauba, jeśli umrę, ty uczynisz to sam...
Turski nie żałował już teraz swej niezwykłej wizyty. Prawie uszom nie wierzył. Niespodziewanie dostał broń do ręki przeciw temu, kogo uważał za swego najgorszego wroga. Więc, w życiu Trauba były plamy? Można było na ich zasadzie go skompromitować i wyrwać z jego łap Kirę? Łowił uważnie szept starego.
— Posłuchaj — wyjaśniał Lipko — ten Traub, to łotr nad łotrami. Wiele ma zbrodni na sumieniu! Kiedyś... było nas trzech... postanowiliśmy utworzyć nierozerwalny związek, a na pamiątkę tej przyjaźni wykonałem trzy zegarki z odpowiednim napisem — wskazał na leżący na nocnym stoliku złoty, emaljowany zegarek, z wyrytym na kopercie dziwnym wierszem, który przedtem już uderzył Turskiego... — Rozumiesz?
Smutny był koniec tego związku. Dzięki Traubowi... ja... i ten trzeci... o mało nie przypłaciliśmy spółki życiem.
— O co właściwie chodziło? — zagadnął Turski pochylając się blisko nad starym, bo z jego słów nie wiele jeszcze wywnioskował.
— Zbyt mało czasu — posłyszał odpowiedź — bym miał rzecz całą opowiadać szczegółowo! Coraz mi gorzej... Życie ze mnie ucieka! Zaraz dam ci papiery, to z nich się dowiesz! Tylko... Czy przysięgasz pomścić siebie i mnie na Traubie?
— Przysięgam! — wyrzekł Turski tak mocnym głosem, że chory, który śledził go bacznie, nie powziął najmniejszej wątpliwości, co do prawdziwych jego zamiarów.
— Więc słuchaj dalej — mówił — istnieje fakt z przeszłości Trauba, mogący go zgubić ostatecznie! Sam nie mogłem podawać do wiadomości publicznej tego faktu... bo częściowo... — tu się zawahał — zależę od tej trzeciej osoby... Zresztą i ja narażałem się na niebezpieczeństwo. Ty zaś, o ile umrę, będziesz nieskrępowany... Swobodnie dokonasz zemsty, której ja nie mogłem uskutecznić. Kim jest ta trzecia osoba, poznasz z dokumentów. Nie zwracaj się jednak lepiej do niej i nie wierz jej, gdybyś ją poznał, bo i ja nigdy jej nie wierzyłem! Chcę tylko zemsty na Traubie, ona zaś jego pieniędzy... Pojmujesz?
Turski skinął głową.
— Obiecują — szeptał stary teraz sam do siebie — że w tych dniach rozpoczną z nim walkę! Ale, czemu zwlekali tak długo? Bo nie było ich w Warszawie? A czyż przeprowadzić tego nie można było z zagranicy?
— Nie wierz im — zawołał, zwracając się znów do Turskiego — to ludzie ohydni, może gorsi od Trauba, nie cofają się przed żadną podłością, przed niczem! O, rad jestem, że nie przyszło mi z nimi się związać!
Turski znów nic nie rozumiał, ale inne zapytanie paliło mu wargi.
— Gdzież są te papiery, kompromitujące Trauba? — prędko zapytał.
Stary z trudem zdjął z szyi jedwabny sznureczek. Na nim znajdował się przywiązany mały kluczyk.
— Podejdziesz do tego obrazu — wskazał jakiś portret, wiszący na przeciwległej ścianie — i zdejmiesz go! Za nim, znajduje się skrytka! Otworzysz...
Podał kluczyk — a Turki błyskawicznie spełnił zlecenie. Odnalazł ukryty otwór w tapecie, wsadził klucz, przekręcił. Odskoczyły drzwiczki tajemniczego schowka.
— Znajduje się tam paczka pieniędzy — wyjaśniał stary — kilkanaście tysięcy. Weźmiesz je sobie.
— Ależ panie! — zaprotestował.
— Weźmiesz! — powtórzył Lipko z naciskiem. — Nie sprzeciwiaj się, bo mi coraz gorzej, atak się zbliża i wiem, co robię! Na walkę z Traubem potrzebne są pieniądze... A po mojej śmierci, choć, ani bliższych, ani dalszych krewnych niema, wnet ktoś się zgłosi i na wszystkiem, co pozostało, położy łapę! Bierz!
— A papiery? — zadał Turski powtórne zapytanie.
— Nie drażnij mnie i kładź w tej chwili pieniądze do kieszeni! — krzyknął stary, a gdy Turski wykonał to, nie chcąc mu się sprzeciwić, dodał — w skrytce, leży spora paczka. Pod nią czarny zeszyt! Tam wszystko odnajdziesz...
— Ten? — zapytał, wyciągając drżącemi z podniecenia palcami mały, zniszczony kajecik.
— Ten... ten... — Lipko urwał nagle i począł się krztusić. — Och, jak mi nie dobrze....
Turski pospiesznie schował zeszycik do kieszeni, niczem skarb najcenniejszy, i podbiegł do chorego. Widać było, że podniecenie, z jakiem od paru minut przemawiał, przyspieszyło sercowy atak i że w piersiach brakuje mu tchu. Otwierał jeszcze usta, jakby coś chciał powiedzieć, lecz słowa nie przechodziły przez wargi.
— Biegnę po doktora! — zawołał Turski i spiesznie jął naciągać palto.
Było jednak już zapóźno i Lipce nie pomógłby żaden doktór. Nagle osunął się na poduszki, kilka razy konwulsyjnie drgnął, poczem pozostał w bezwładzie.
— Umarł! — szepnął Turski. — Słusznie przewidział swoją śmierć!
Pochylił się nad nim. Ciało sztywniało.
Co dalej robić? Czy zabrać kajet i pieniądze? Czemuż miał się wahać, jeśli sam Lipko chciał tego i nadmieniał, że kosztowna może być walka.
Toć spełnia wolę nieboszczyka...
Zamknął skrytkę i powiesił obraz na miejscu. Poczem podszedł do tego, który mu tak niespodziewanie pospieszył z ratunkiem i na zimnem już czole złożył pełen wdzięczności pocałunek.
Później na palcach opuścił mieszkanie.
— Zbyteczna moja opieka panu Lipce! — oświadczył dozorcy, którego spotkał w bramie. — Przed chwilą umarł. I nikt na świecie mu już nie pomoże! Zawiadomcie kogo należy! A ja, gdybym był potrzebny dla jakiejś formalności, pozostawię wizytówkę.
Wyciągnął z kieszeni bilet.
Och, gdybyż wiedział, na jakie nowe naraża się niebezpieczeństwa i przykrości, pozostawiając w domu, w którym zamieszkiwał zegarmistrz Lipko, swój adres!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.