Złotowłosy sfinks/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Złotowłosy sfinks
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1933
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.
ZARĘCZYNY.

Nazajutrz po opisanych wypadkach, Kira krążyła niespokojnie po pokojach. Poprzeczna zmarszczka przecinała jej czoło, a wyraz twarzyczki taki był zasępiony, iż stary kamerdyner, obserwujący ją z niepokojem, domyślił się łatwo, że sprawy przyjęły niepomyślny obrót.
Już wczoraj chciał zapytać — gdy o trzeciej nad ranem powróciła samochodem do domu — bo rad był, iż wogóle powróciła, lecz nie śmiał. Teraz nie wytrzymał.
— Panienko! — szepnął nieśmiało, mnąc niemiłosiernie ściereczkę, którą przed chwilą wycierał jakiś stary obraz w salonie. — Jak poszło? Czy jest nadzieja ratunku?
Spojrzała nań, wytrącona ze swych myśli i niechętnie mruknęła:
— Och, tak...
— Przecież odwoził panienkę ten Traub? — dalej nalegał. — Wszystko idzie dobrze?
Znakomicie! Sam Jan się nie spodziewa, jak mi dobrze poszło!
I nie zwracając uwagi na osłupiałą minę służącego, skierowała się w stronę gabinetu, w którym znajdował się dziadek.
Idąc, patrzyła machinalnie na opadnięte tapety, na meble, w których przeświecały dziury i na poszczerbione, a niegdyś tak piękne wazy. Lecz, nie zajmowały jej teraz te resztki dostatku, znajdującego się w ruinie. Co innego zaprzątało myśli Kiry.
Za pół godziny miał przybyć Traub. Aby „prosić“ o jej rękę. A ona nie uprzedziła jeszcze dziadka.
Nic dziwnego.
Mimo wczorajszej porażki, klęski raczej, nie zrezygnowała z dalszej walki. Bodaj, jeszcze więcej nienawidziła Trauba. Ale, choć całkowicie czuła się w jego mocy, choć pojmowała, że na nic się zda teraz ucieczka, uporczywie szukała jakiegoś wykrętu, sposobu ratunku.
Niestety, żadna zbawienna myśl nie przychodziła do jej główki, a czas naglił. Należało przed starym księciem Ostrogskim jako tako upozorować wypadki. Usiłując przybrać możliwie pogodny wyraz twarzy zastukała do gabinetu, poczem weszła.
Książę siedział, jak zwykle, w fotelu przy kominku, mając wyciągniętą na taburecie chorą nogę.
— A... to ty Kiro! — ucieszył się szczerze na widok wnuczki. — Mówił mi Jan, że śpisz, nie chciałem cię budzić. Cóż, czy nareszcie załatwiłaś wszystko?
Kira zmieszała się nieco.
— Oczywiście! — wyrzekła, usiłując nadrabiać miną — Wszystkie interesy zostały jak najpomyślniej załatwione... Ale prócz tego przynoszę ci jeszcze jedną wiadomość! Tylko nie dziw się bardzo...
Stary pan uniósł się na swym fotelu.
— Przemawiasz, niczem wyrocznia delficka!
— Zaręczyłam się! — wyrwało się raptem tragiczne wyznanie i zaczerwieniła się aż po białka.
— Ty... z kim?
— Z Traubem!
Książę Ostrowski był nawpół zdziecinniałym i nie wiele rozumiał z tego, co się dokoła działo. Czasami jednak miewał przebłyski świadomości, a wiadomość jaką posłyszał, przywróciła mu jakby trzeźwość umysłu.
— Ty z Traubem! Z tym... źle wychowanym jegomościem, co się tak natarczywie upominał o swoje dwieście tysięcy? Ja się na to nigdy nie zgodzę! — energicznie potrząsnął głową.
— Kiedy dziadku...
— Z tym... z tym gburem... — dalej prawił z wzrastającem podnieceniem. — Baronem, nie figurującym w żadnym uczciwym herbarzu? Przecież to stary już dziad!
Kira, wprost nie wiedziała, jak ma usprawiedliwić swe niezwykłe postanowienie. Najwięcej ją złościło, że to ona właśnie musi przekonywać księcia o „pożytku“ swego małżeństwa ze znienawidzonym Traubem. Och, czyż dziadek kiedy się dowie, jak wielkie czyniła dla niego poświęcenie? Wstrzymując siłą łzy cisnące się do oczu i spozierając na portret swej matki, zawieszony w wielkich złocistych ramach, na przeciwległej ścianie, poczęła tłumaczyć:
— Zarząd naszemi interesami wymaga koniecznie męskiej ręki... Ja sama, nie dam sobie rady. Oczywiście, nie kocham Trauba, uważam to za małżeństwo z rozsądku... Jest on... — omal że nie wyrwały się jej słowa „ostatnim szubrawcem“, lecz głośno wyrzekła — „solidnym człowiekiem“... Nie sprzeciwiaj się, dziadku... doprawdy...
Urwała, próżno szukając słów. Tylko wzrok jej biegł nadal w kierunku portretu młodej kobiety, w balowej sukni, uśmiechającej się do niej, rzekłbyś smutnie.
— Jakam ja mamo biedna... — cicho poruszyły się wargi Kiry. — Ratuj... Poradź co robić? Och, nie ma wyjścia!...
Na szczęście przebłyski trzeźwości umysłu, równie niespodzianie nawiedzały starego księcia, jak i szybko mijały.
Opuścił głowę, blask oczu zgasł i protestował słabiej.
— Powiadasz: potrzebna męska ręka! hm... Przecież już powiedziałem, że jesteśmy na tyle bogaci, że stać nas na płatnego administratora! Gwałtem upierasz się wyjść za mąż za Trauba? Nie, nie rozumiem... Ale...
— Dla naszego dobra, dziadku! Muszę...
— Dla naszego dobra! W dalszym ciągu powtarzam, nie rozumiem! Bardzo ciężko mi będzie przyzwyczaić się do podobnego zięcia! Hm, ale jesteś samodzielna...
Choć skrzywił się z niesmakiem, Kira pojęła, że batalja chwilowo została wygrana.
A jej chodziło o zwłokę.
— Dziadku... Dziadku.. — zapewniała go, całując serdecznie — wiem co robię! Więc gdy Traub przyjdzie, a ma tu przybyć lada chwila, przyjmiesz go uprzejmie?
Ostrogski skinął głową.
Całkowicie teraz uspokojona, wybiegła z pokoju. „Tego łajdaka“ w rzeczy samej należało się spodziewać z minuty na minutę. Wybiła pierwsza. Ze strony dziadka mogła być spokojna. Chodziło o uśpienie czujności Trauba, aby sądził, że znękana, całkowicie zaniecha dalszej walki. Toć przeprowadzenie rozwodu z Turskim z konieczności potrwa pewien czas, a wtedy... Na wspomnienie o biednym „byłym“ małżonku, serce Kiry ścisnęło się boleśnie... Czyżby... Teraz ma za to znosić codziennie zalecanki Trauba.
— Brrr... — wzdrygnęła się i nagle w jej główce zrodziła się nowa myśl. A nuż oswobodzenie jest bliższe, niż się to wydaje?
Nagle rozległ się w przedpokoju dźwięk dzwonka. W rzeczy samej przybywał Traub, odświeżony i wyelegantowany. Choć, modą staroświeckich narzeczonych nie przyniósł ze sobą bukietu, cała jego powierzchowność nosiła jakiś odświętny charakter, jakby zapomniał całkowicie o wczorajszych wypadkach, a zaręczyny odbywały się normalnie, a nie w „przymusowy“ sposób.
— Jestem! — rzekł, całując Kirę w rękę i śledząc z pod oka wyraz jej twarzyczki, z której daremnie starał się przeczytać miotające nią uczucia. — Stawiłem się punktualnie! Mam nadzieję, że w naszych projektach nie nastąpiła żadna zmiana?
— Najmniejsza! — odparła, uśmiechając się słodko, a w myślach dodała. — Nie mogło cię łotrze przejechać po drodze gdzie auto? Tylu ludzi codziennie wpada pod samochody!
Traub, który oczywiście nie mógł odgadnąć myśli Kiry, był niezwykle ucieszony jej pozornie uprzejmem przyjęciem.
— Zastanowiła się pani od wczoraj — wymówił, wciąż nie wypuszczając ze swej dłoni o zakrzywionych, jak szpony drapieżnego ptaka, palcach, drobnej rączki — że to wszystko, co uczyniłem, to wyłącznie dla jej dobra?
— Może...
— I nie ma pani do mnie żalu?
— Nie... — bąknęła i delikatnie wysunęła swą rączkę z jego dłoni. — Zresztą sam pan się przekona. Uprzedziłam dziadka!
— Książę wie o mojej wizycie?
— Zaraz pójdziemy do niego! — rzekła.
Należało ten akt komedji, a właściwie straszliwej tragedji, odegrać do końca. Wprost przewidzieć nie mogła, na jak długo potrafi utrzymać swe nerwy na wodzy.
Zazwyczaj zimna i surowa twarz Trauba rozpromieniała się coraz więcej. Szczególniej, gdy Kira jęła kierować się w stronę gabinetu księcia. Więc, prawdę mówiła, zaniechawszy poprzednich podstępów?
Zastukała.
— Czy można, dziadku? — Jest tu pan Traub! Wszak uprzedziłam cię...
Rychło znaleźli się w gabinecie. Stary książę, na widok przybyłych lekko uniósł się w fotelu i skinął, głową, w odpowiedzi na głęboki ukłon Trauba. Nie można jednak było powiedzieć, aby jego twarz miała zbyt zadowolony wyraz.
W pokoju panowało przez kilka sekund milczenie. Traub stał nieco onieśmielony, jak każdy parwenjusz, który się zetknął z prawdziwym, choć zbankrutowanym, wielkim panem. Wodził wzrokiem po antykach i obrazach, zebranych w gabinecie. Dzięki staraniom Kiry, przeniesiono tu wszystko, co było jeszcze cenniejszego w domu i nic w tym pokoju nie znamionowało całkowitego upadku i biedy nie dającego się ukryć w innych salonach. Meble były trochę wypłowiałe, lecz prawdziwie stylowe, a z zczerniałych ram widniały płótna pierwszorzędnych malarzy. Szereg portretów w zbrojach i kontuszach, gdzie nierzadko połyskiwała hetmańska buława, przywodził na pamięć długie pokolenia karmazynów i dygnitarzy, którzy wyszli z rodu Ostrogskich.
Krępującą ciszę, pierwszy przerwał książę.
— Wspominała mi wnuczka — rzekł, niby z przymusem, nie patrząc na Trauba — w jakim celu pragnął pan mnie odwiedzić...
Tamten powtórnie złożył niski ukłon.
— Cóż — mówił dalej, z prawdziwą nonszalancją wielkiego pana, który musi się zniżać do plebsu. — Nie chcę się sprzeciwiać, skoro taka jej wola: Bo, wprost męczyła mnie o ten wasz związek! Ale szczerze zaznaczę, że nie jestem zachwycony podobnem małżeństwem!
Twarz Trauba przeciągnęła się.
— Czemu książę pan tak mniema?
— Bo nie znam pana prawie wcale, panie baronie! — podkreślił ten tytuł. — A dotychczas mieliśmy ze sobą do czynienia tylko w kwestjach pieniężnych. A w tych postępował pan bardzo ostro, niezbyt po dżentelmeńsku... Jeszcze przedwczoraj dopominał się pan o te dwieście tysięcy.
Traub zmieszał się.
— Ach, cała rzecz polegała na nieporozumieniu.
— Przypuszczam — bąknął Ostrogski — bo trudno jednocześnie się kochać, a chyba pan jest zakochany w Kirze i dusić o pieniądze... Zresztą, taka suma dla nas, to głupstwo...
Traub postarał się ukryć uśmiech, a Kira postanowiła zakończyć tę scenę. Nie przewidywała, że natknie się znów na „trzeźwy“ moment dziadka i że ten, nie znając istotnego stanu rzeczy, aż nadto logicznie będzie rozumował.
— Ależ kochany dziadku! — zawołała. — Wytłumaczyłam ci już, że dałam słowo panu Traubowi i że jest przyzwoitym człowiekiem! I ty przekonasz się do niego! — dodała wymuszony frazes.
Książę odparł znużonym, jakby apatycznym głosem:
— Raz już powiedziałem — że skoro tego tak pragniesz, to zgodzić się muszę! Zresztą, jesteś taka samodzielna, że czy zezwolę, czy nie zezwolę, na jedno wyjdzie! A z panem — zwrócił się w stronę Trauba, wyciągając doń rękę — może się i zaprzyjaźnimy!
Jednak wzrok księcia, błądzący po postaci „narzeczonego“ nie świadczył, że zamierzał rychło się z nim zaprzyjaźnić. Ale pozornie uprzejmie wypowiedziane słowa, wystarczyły Traubowi. Uścisnął z przesadnym szacunkiem wyciągniętą rękę i rzekł:
— Sądzę, że zasłużę na szacunek księcia i stanę się godny panny Kiry.
Ostrogski zamknął oczy. Audjencja była skończona.
Traub wyszedł rozpromieniony do sąsiedniego saloniku. Nareszcie osiągnął szczyt swych marzeń. Bo nie szło mu tylko o Kirę, której pożądał naprawdę całą siłą namiętności starszego mężczyzny. Szło o rzecz jeszcze donioślejszej wagi. On awanturnik, zdobywający od lat wielu majątek najróżniejszemi drogami, do których w większości wypadków głośno przyznać się nie było można, stawał się zięciem Ostrogskiego, pana z panów, mężem hrabianki Kiry. Ta legitymacja dawała wstęp wszędzie, otwierała drzwi dotychczas dlań zamknięte, zatykała usta niechętnym i złośliwym.
— Kiro! — począł rozczulony.
Na to właśnie liczyła.
— Widzi pan — odparła — że dotrzymałam obietnicy.
Stała blisko Trauba, prawie ocierając się o niego. Czuł aromat jej włosów i młodego ciała. Brzydziła się teraz sobą i myślała, do czego dojść może z gruntu uczciwa dziewczyna, jak ona, gdy nie cofając się przed niczem, dąży do określonego celu. I te trzy tygodnie, spędzone pod jednym dachem z Turskim, obcym mężczyzną i to poniżające kokietowanie znienawidzonego wroga.
Lecz cofać się było zapóźno.
— Zmieniłam się? — powtórzyła, zaglądając mu w oczy filuternie.
Traub topniał, niby śnieg w promieniach słońca.
— Nie wiem, jak ci dziękować — mówił, składając długi pocałunek na jej rączce — i nie pożałujesz tego. Nie gniewasz się chyba, Kiro, że ci mówię ty, ale mam do tego prawo, jako narzeczony. Otóż — powiódł ręką dokoła po pustych niemal ścianach, gdzie jaśniejsze plamy znaczyły ślad zawieszonych ongiś obrazów — dam ci należytą oprawę, otoczę cię takim dostatkiem, o jakim nawet nie marzyłaś. Sądzisz może, żem skąpy i oschły... O, pod wpływem twej miłości i dla ciebie, stanę się największym rozrzutnikiem.
Niby od niechcenia szepnęła frazes, od którego zależały dalsze jej plany.
— Narzeczonej, przy zaręczynach, stale składa się prezent!
— Jaknajchętniej! — zawołał, prawie teraz przytulony do Kiry i nie domyślając się o co chodzi.
— Widzisz — mówiła, wstrzymując się ostatnim wysiłkiem woli, by nie odskoczyć od wstrętnego dziada, — widzisz... Przekonałeś się chyba, że nie gram komedji i nadal będę postępowała z tobą szczerze... Ale ty odpłać się również zaufaniem.
Nic nie pojmował.
— Jakto?
— Złóż do mojej dyspozycji, jako prezent ślubny, weksle, o które się tak namęczyłam! — wypaliła.
Drgnął.
— Poco? Przecież i tak wszystko będzie twoje!
— No... tak... — jęła tłumaczyć wykrętnie. — Rozumiem... Lecz w razie jakiegoś nieszczęścia... nie chciałabym, aby dostały się w obce ręce...
Odsunął ją od siebie.
— Kiro! — wyrzekł twardo, patrząc na nią podejrzliwie. — Mogę cię zapewnić, że dziś jeszcze wydam w banku zlecenie, że w razie jakiegokolwiek nieszczęścia, jakieby mnie spotkało, tobie te weksle zostaną wydane. Mam jednak zamiar dożyć do dnia naszego ślubu! W przeciwnym razie... Uczynię dla ciebie wszystko, co zechcesz, spełnię każdy inny rozkaz, lecz te weksle wraz z wiadomą ci karteczką, zwrócę ci dopiero nazajutrz, po naszem małżeństwie...
Uśmiechem pokryła zmieszanie, starając się nie dać poznać po sobie, jakie ją spotkało rozczarowanie. Traub był graczem pierwszorzędnym, a walka z nim beznadziejna.
— Cóż! — rzekła. — Trudno! Trochę długo tylko, poczekam!
— Długo?
— Nie tak szybko da się przeprowadzić sprawa rozwodowa!
Uśmiech przebiegł po twarzy Trauba.
— Prędzej, niż się spodziewasz, Kiro!
Rychło opuścił ją szczęśliwy „narzeczony“, zapowiadając, rzecz prosta, swą wizytę na najbliższą przyszłość. A gdy wyszedł, Kira została sama ze swoją rozpaczą. Sytuacja bez wyjścia... bez wyjścia. Przystanęła przed oknem i patrząc bezmyślnie na strugi deszczu, siekące bez przerwy od wczoraj rozmiękłe trawniki, zastanawiała się, co czynić dalej.
Co prawda, do dnia ślubu, z konieczności upłynie parę, lub kilka miesięcy. Może się coś zmieni, może nastąpi jakiś cud, jakieś niezwykłe wydarzenie.
Ale, znosić co dnia obecność Trauba, słuchać jego skrzeczącego głosu, uśmiechać się, gdy miała ochotę go wypoliczkować i prawić czułe słówka, tłumiąc równocześnie przekleństwa na ustach, to przechodziło jej siły.
Co robić? Powiedzieć szczerze o wszystkiem dziadkowi?
Może pojąłby, lecz, jak zniesie ten cios? Dla ludzi starszych, czasem przywiązanie do rzeczy i dostatku jest silniejsze, od przywiązania do najbliższych.
Czy nie umrze pod wpływem nagłej wiadomości o całkowitem ubóstwie, przesadzony w inne warunki, jak umiera stary dąb, gdy go z ziemi wyrwą z korzeniem?
Tysiączne myśli wirowały w głowie Kiry. Miała się poświęcić do ostatka, milczeć i nie zaznać osobistego szczęścia? I nagle w duszy załkała cichutko bolesna nuta wspomnienia...
Turski... Och, jakże mogła być z nim szczęśliwa! O ileż wołałaby skromne życie, w maleńkiem mieszkanku, gdzie spełniałaby rolę prawie służącej, od tego dostatku, który Traub rysował w przyszłości, pałaców i lokai, za jakąż okupionych cenę... Tak Turski... Co też robi ten biedak? Myśli jeszcze o niej, cierpi, czy też całkowicie znienawidził?
Wtem rozległ się odgłos dzwonka telefonicznego aparatu. Zdziwiona ujęła za słuchawkę. Znajomych w Warszawie prawie nie mieli. Czyżby, która kuzynka, bawiąca w stolicy przejazdem?
— Hallo! — odezwała się, ale wnet zaczerwieniwszy się, opuściła tubę.
— Tu mówi Turski! Mogę prosić do telefonu hrabiankę Kirę?
Dała nerwowo znak służącemu, który właśnie zajrzał do pokoju.
— Janie... Janie.. — szepnęła, wciskając mu słuchawkę do ręki. — Proszę powiedzieć temu panu, że mnie niema, że wyjechałam...
Gdyby ktoś jej położył górę złota, nie rozmawiałaby z Turskim. Czego mógł chcieć od niej? Napewno pragnie czynić słuszne wyrzuty. Och, jakże się czuła winna wobec niego. I czem mogła się usprawiedliwić, czem wytłumaczyć? Tymczasem Jan, swym powolnym basem od początku zaczynał rozmowę.
— Kto mówi?
— Tu mówi Turski! Czy mogę poprosić do telefonu hrabiankę Kirę?
— Hrabianki niema!
— Jakto, niema! — zdziwił się. — Wydawało mi się, że przed chwilą odebrała telefon sama i poznałem jej głos.
— Powtarzam, niema! — zaprzeczył kamerdyner. — To była pokojówka.
— A kiedy mogę zastać hrabiankę w domu?
— Hrabianka — kłamał, jak z nut Jan — dziś rano wyjechała z Warszawy i nie wiadomo kiedy powróci.
— Boże! — wykrzyknął Turski. — Spóźniłem się! Co za nieszczęście! Proszę... Proszę... — dodał — powiedzieć jej koniecznie, gdyby jutro, pojutrze, powróciła, że musi się ze mną zobaczyć... W bardzo ważnej sprawie, która jej samej dotyczy!
— Dobrze!
Połączenie zostało przerwane. Och, gdyby wiedziała Kira, jak postąpiła niemądrze, uciekając od osobistej rozmowy. Iluż oszczędziłoby to jej utrapień. Bo po drugiej stronie drutu telefonicznego stał Turski, z pasją wymachując jakimś czarnym notesikiem. Kajetem zegarmistrza Lipki.
— Wyjechała! — powtarzał. — Więc nic nie mogę pomóc! A jeśli jest, jak myślę, to łatwo wyciągnąłbym ją z tych przeklętych szponów Trauba! A przynajmniej, wykazałbym jej, jeśli tego nie wie, kim jest w istocie ten pan baron, mój dawny zwierzchnik. Gdyż notesik powiedział mi wiele...

Tymczasem Traub w znakomitym humorze powracał do domu.
Upór Kiry został przełamany — i mniemał, że nic nie stanie na przeszkodzie jego planom.
Gdy znalazł się w swym apartamencie, służący doręczył mu list. W zwyczajnej kopercie, zaadresowany dość niekształtnem pismem.
Otworzył i czytał:
„Zlekceważyłeś pierwsze ostrzeżenie! — brzmiały słowa listu. — Nie sądź, jednak, że nam ujdziesz! O ile nie złożysz w wiadomem miejscu pół miljona — a właściwie nie zwrócisz, boś je nam zagrabił, dotkniemy Cię tak boleśnie, jak się nie spodziewasz tego! Masz dwadzieścia cztery godziny do namysłu. Jest to naprawdę nasze ostatnie ostrzeżenie“.
Podpisu brakło.
— Kto przyniósł ten list? — zapytał służącego.
— Jakiś chłopak — odparł lokaj. — Wręczył mi go szybko i jeszcze prędzej uciekł, nie czekając na odpowiedź!
— Acha!
Traub uśmiechnął się lekko, pozostawszy sam w gabinecie. O ile pogróżka, otrzymana przed kilku dniami przejęła go lękiem, o tyle ta nie wywarła na nim żadnego wrażenia. Zdążył już ochłonąć i namyślić się.
Cóż właściwie uczynić mu mogli ci ludzie? Nic! Skompromitować faktami tyczącemi się jego przeszłości. Ale demaskując Trauba, jednocześnie i siebie narażali na poważne niebezpieczeństwo. Zabić? Niewieleby im to pomogło, gdyż tej bandzie szło przedewszystkiem o pieniądze, a on tych pieniędzy sobie wyrwać nie pozwoli.
Z pośród nich, jeden tylko był niebezpieczny: Lipko. Bo, wyłącznie miał zemstę na celu. Lecz, dziś właśnie przeczytał w pismach z wielką ulgą wiadomość o śmierci Lipki.
Tedy...
— Dotkniemy cię tak boleśnie, jak się tego nawet nie spodziewasz! — powtórzył lekceważąco. — No... no... Ciekawym? Nie jestem małem dzieckiem, by łatwo było mnie przestraszyć.
I powoli zapalił papierosa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.