Złotowłosy sfinks/Rozdział XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Złotowłosy sfinks |
Podtytuł | Powieść sensacyjna |
Wydawca | Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“ |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz wyszedł Turski rano z domu i skierował się w stronę kamienicy, w której zamieszkiwał Lipko.
Coś ciągnęło go tam. Chciał raz jeszcze ujrzeć siedzibę tego nieznanego mu prawie człowieka, z którym go obecnie łączyło tyle nici.
Gdy znalazł się na Starem Mieście, wnet spostrzegł zdala klepsydrę. W bramie stało paru ludzi, rozmawiających cicho, jak to zwykle bywa w domach, jakie nawiedziła śmierć.
Zbliżył się i przeczytał:
Eksportacja miała się odbyć o 6-ej wieczorem, a pogrzeb nazajutrz. Stał tak Turski zastanawiając się, czy mu wypada iść, na obie te ceremonie, czy też pokazywanie się wśród „krewnych“ mogło zwrócić powszechną uwagę, co nie było zbyt bezpieczne — gdy wtem zauważył ku swojemu zdumieniu, że z bramy kamienicy wychodzi Kowalec. Mógł to być zwykły zbieg okoliczności. Lecz, cóż ten tu robił?
Nie mając żadnej chęci wdawania się z nim w pogawędkę, gdyż stale czuł do niego odrazę, która się jeszcze spotęgowała po niezrozumiałej rozmowie o Krysi, Turski udał, że czyta klepsydrę i Kowalca nie widzi.
Tamten jednak, zdołał go spostrzec.
— Jak się masz — klepnął Turskiego w ramię poufale, jak gdyby pomiędzy nimi nic nie zaszło. — Cóż tak studjujesz klepsydrę? Znałeś Lipkę?
— O tyle, o ile! — mruknął zimno i nie podając ręki Kowalcowi odwrócił się, zamierzając odejść.
— Poczekaj! — zawołał tamten, obrzucając go ironicznym wzrokiem.
Turski przystanął.
Nie uszło jego uwagi, że Kowalec wygląda dzisiaj inaczej i jest bardzo porządnie ubrany. Miał na sobie ciemny nowy garnitur, z żałobną przepaską na ramieniu, nowiutkie buty, a na palcu połyskiwał kosztowny sygnet. Był ogolony i trudno w nim było obecnie rozpoznać niedawnego wiecznie zapijaczonego oberwusa.
— Czemu mnie zatrzymujesz? — zapytał.
Kowalec przymrużył oko.
— Lipko był moim krewnym!
— Twoim krewnym? — powtórzył tknięty złem przeczuciem.
— Dziedziczę częściowo po nim! — dalej brzmiały słowa wyjaśnienia. — Zajmuję się pogrzebem!
— Powinszować! — wybąkał Turski. — Lipko uchodził za zamożnego człowieka.
— No, zaraz tam zamożnego... Ale, zawsze coś nie coś po nim zostało. Tylko...
— Tylko? — powtórzył, domyślając się, że Kowalec zaczepił go nie bez ukrytej myśli i zadrżało w nim wszystko z niepokoju. — Tylko?
Kowalec nie spuszczał obecnie z niego wzroku. A wzrok ten był zjadliwy, niczem bazyliszka. Wydawało się, że chce przeniknąć do głębi Turskiego.
— Tylko — wycedził powoli — mam wrażenie, że czegoś ze spadku brak! Ktoś tam przed mojem przybyciem gospodarował!
Turski milczał, starając się zachować spokój i nie dać nic poznać po sobie.
Oczy Kowalca stawały się coraz więcej świdrujące.
— I to tem ciekawsze — mówił przyciszonym szeptem dalej, — że mam wrażenie, iż zginęły ważne papiery. Może i pieniądze. Ale tego ustalić nie mogę, bo ze swego majątku stary przed nikim się nie zwierzał! Lecz papiery tam były napewno.
Błyskawiczne myśli skrzyżowały się w głowie Turskiego. Skąd wiedział Kowalec o papierach, skoro zmarły twierdził, że jego notatki nie są znane nikomu? Czemu nie przekazał ich Kowalcowi? Zresztą, ciężko było temu się dziwić.
Nie jemu pragnął przekazać swą zemstę. Widocznie wywąchał Kowalec, swym podłym, szpiegowskim zwyczajem sekret zegarmistrza. A może o coś więcej chodziło? Te insynuacje o Kirze i niedawna obserwacja domu Trauba.
Nic jeszcze nie rozumiał, ale przeczuwał, że coś złego się święci. Nagle przypomniała mu się pozostawiona przedwczoraj przez nadmiar sumienności wizytówka.
— Ach, pojmuję! — wyrwało mu się niechcący.
— Co pojmujesz? — tamten pochwycił cichy wykrzyknik — Czyżbyś wiedział, co się stało z papierami?
Ale Turski już powziął postanowienie. Zbyt miał wyrobione zdanie o Kowalcu, by dzielić się z nim przekazaną tajemnicą.
— Pojmuję — rzekł, chcąc odparować gotujący się cios — czemu o to wszystko tak natarczywie mnie zapytujesz. To ja wczoraj odniosłem do domu twego krewnego, gdy leżał zemdlony na ulicy i na moich rękach prawie skonał. Umyślnie pozostawiłem mój bilet u dozorcy, gdyby tego wymagały jakie formalności, a tyś się od niego dowiedział, kim był ten, kto był obecny przy zgonie twego krewniaka.
Kowalec skinął głową.
— I dlatego mnie badasz, czy przypadkiem nie zabrałem papierów?
Nowe skinienie głową.
— Mogę cię zapewnić — tu w głosie Turskiego zabrzmiała twarda nuta i sam sobie się dziwił, że tak gładko skłamał — że nie zabierałem, ani nie otrzymałem żadnych papierów. Zresztą, pan Lipko znał mnie zbyt mało, by wtajemniczyć w jakieś poufniejsze sprawy.
— No tak! Ale w chwili śmierci różnie bywa!
— Niestety, tak nie było! I nie rozumiem, czemu nadal przyglądasz mi się podejrzliwie?
Kowalec mierzył go istotnie drwiącym wzrokiem, jakby chciał rzec: „Łżyj dalej, bratku“. Nie śmiał jednak swych przypuszczeń wypowiedzieć głośno. Natomiast oświadczył:
— Chciałem tylko zaznaczyć, że o ile w ten, czy w inny sposób znalazłeś się w posiadaniu papierów, jeśli to zatajasz, robisz wielkie głupstwo!
Turski wzruszył ramionami.
— Powtarzam, nie wiem nic! A czyż przedstawiają one taką wartość?
— Jak dla kogo — mówił ze znaczącym śmiechem, niby nie posłyszał zaprzeczenia. — Jak dla kogo! Jeden nie da za nie grosza, inny zapłaci tysiące.
Turski aż w duchu drgnął z radości. Rola Kowalca poczynała mu się wyjaśniać coraz lepiej. Czy nie należał on do tej drugiej szajki, o której wspominał Lipko. Chciał za przekazaną tajemnicę grubą sumę wydrzeć od Trauba!
— Szkoda, w takim razie, że ich nie mam — odparł — i powtórnie uczynił ruch chcąc żegnać Kowalca.
Ale ten znów ścisnął go mocno za ramię i pociągnął nieco na stronę, tak, żeby nikt nie mógł ich posłyszeć.
— Zarobić można pieniądze! — warknął, a twarz jego przybrała wyraz groźny. — Ale działając na własną rękę, można stracić życie! Zawsześ był frajerem, ale to ostrzeżenie zrozumiesz...
Pojął, że nie żartuje.
— Poco tak mówisz? — zapytał.
— Ot tak, na wszelki wypadek! Nie lubię jak moi przyjaciele włażą w moje historje. A gdybyś się namyślił, zastaniesz mnie w mieszkaniu Lipki!
— Słuchaj — szepnął z gniewem, oswobadzając się z uścisku Kowalca. — Bądź łaskaw natychmiast mi wytłumaczyć, co to wszystko znaczy? Teraz wpierasz we mnie, że wziąłem jakieś papiery, przed kilku dniami wrzucałeś dwuznaczniki o mojej żonie! Przedwczoraj w nocy, przysiągłbym, że krążyłeś pod oknami mieszkania Trauba?
Kowalec nie zmieszał się bynajmniej. Wzruszył ramionami.
— Nie dopytuj się o to, co cię nic nie obchodzi — odparł arogancko. — Za głupiś, żeby zrozumieć te sprawy!
— Nic nie obchodzi! — Turski był silnie podniecony. — A może żona? Skąd ty coś wiesz o mojej żonie?
Kowalec odskoczył o parę kroków i wykrzywił się po łobuzersku.
— Moja żona! — przedrzeźnił. — Mam wrażenie, że jest raczej narzeczoną pana barona Trauba...
— Co?
— Co? Co...
— Widzisz, że jestem trochę lepiej poinformowany, niż się tego spodziewasz. A teraz... pa! Żegnaj! Do niczego mądrego z tobą się nie dogadam, a przecież muszę się zająć pogrzebem najdroższego krewniaka...
Tu zrobił cynicznie smutną minę i począł się powoli oddalać. Raptem odwrócił się i zawołał:
— A pamiętaj o papierach! Bo zacząć ze mną, nie jest czasem zbyt bezpiecznie!
— Kanalja! — warknął Turski i zawrócił na pięcie.
Drżał cały. Czuł, że nie oszukał Kowalca i że zawisło nad nim nieuchwytne niebezpieczeństwo. Ale, cóż miał robić. Przyznać się Kowalcowi do posiadania papierów? Aby się pozbyć jedynej broni, jaką zdobył przeciw Traubowi, a jemu ułatwić szantaż? Bo, że Kowalec oddawna zaciągał wokół osoby „barona“ jakieś tajemnicze sieci nie ulegało wątpliwości.
Napewno, nie taki był zamiar Lipki.
Lecz, co robić dalej? Jak rozegrać walkę z Traubem, gdy Kira była nieobecna w Warszawie.
— Ach Kira? Czy naprawdę była nieobecna?
Nie wiedzieć jakie uczucie mówiło mu, że schowała się umyślnie, gdy telefonował, każąc powiedzieć służącemu, że wyjechała. Mówiło mu dalej to przeczucie zakochanego, że znajduje się w szponach Trauba i nie wie, jak z nich się wydostać. Znów dzwonić? Posłyszy tę samą odpowiedź. Nagle powziął postanowienie. Pospieszy do domu i obszerny list napisze. To przekona ją może, że jedynie ocalenie jej ma na względzie.
Wskoczył do najbliższej taksówki, polecając się odwieść do swego mieszkania. Dzięki hojności Lipki, mógł sobie na to pozwolić nie był zmuszony do liczenia się z każdym groszem. Ale, wśród trosk i przeżywanych wypadków, nawet kwestja pieniężna zeszła na drugi plan i chwilowo obchodziła go mało.
Gdy tylko znalazł się w swojem mieszkaniu, pochwycił arkusz listowego papieru i począł kreślić:
Otóż, posłuchaj Krysiu! Dziwnym zbiegiem okoliczności udało mi się zdobyć niezwykle cenne papiery, kompromitujące niebywale Trauba. Jest to łotr nad łotrami, który dawno powinienby zawisnąć na szubienicy, jeśli nie osiąść w kryminale. Niema nawet prawa ani do nazwiska, ani do tytułu, który nosi. Wystarczy pokazanie mu niektórych dokumentów, by zgodził się na wszystko i na zawsze znikł z Warszawy. O ile więc jest tak, jak sądzę i znajdujesz się w jakiejś zależności od Trauba, porozumiej się ze mną co rychlej, a ja potrafię Cię od niego uwolnić! Sam zamierzam rozmówić się z nim dziś jeszcze, aby unieszkodliwić go na zawsze. Oto, jedyny powód, dlaczego zwracam się do Ciebie, Krysiu! Wiesz, o co chodzi i jeśli znajdujesz się, jak przypuszczam, w Warszawie i mogę Ci być pożyteczny — zawiadom mnie! Zapewniam, nie będę Cię nudził moją miłością i po załatwieniu sprawy, znów rozejdziemy się, jak najlepsi przyjaciele“.
Zawsze Ci szczerze oddany.
Raz jeszcze list przeczytał i pomyślał.
— Jeśli jest w Warszawie, to napewno odpowie!
Wybiegł z mieszkania, pragnąc list odnieść osobiście. Może liczył, że Kira sama drzwi otworzy, że ją zobaczy, że w jakikolwiek sposób się do niej dostanie. Dobrze zapamiętał pałacyk księcia Ostrogskiego z owej nocnej przygody. Rychło przed nim się znalazł, lecz jeśli sądził, że ujrzy swą byłą żonę, to zawiódł się srodze. Znów otworzył mu ten sam stary lokaj, a zmierzywszy go nieufnie, oświadczył, że „jaśnie hrabianki niema, bo wyjechała na czas nieograniczony z Warszawy“.
Turski załamał ręce.
— Panie — zawołał błagalnie do kamerdynera, wsuwając mu jednocześnie 5-ciozłotówkę do ręki — proszę oddać koniecznie jaknajprędzej pannie hrabiance ten list! Tu o niezwykle ważne sprawy chodzi! Przedewszystkiem, jej sprawy! Jeśli pan wie, gdzie się znajduje, niech pan bezzwłocznie go odeśle!
— Dobrze — burknął stary, nieco uprzejmiej, udobruchany pięciozłotowym datkiem, co mu się przytrafiało nieczęsto. — Postaram się, aby ten list doszedł jaknajprędzej do rąk hrabianki.
Nie dodał jednak żadnego bliższego wyjaśnienia — zatrzasnął drzwi.
Turski pozostał jeszcze chwilę — poczem nieco uspokojony, jął się oddalać w stronę miasta.
Poczułby się napewno jeszcze spokojniejszy, gdyby wiedział, że tam za drzwiami, prawie za plecami lokaja Jana, stała Kira i że to, „jak najprędsze“ doręczenie listu już się odbyło.
Kira, długo trzymała kopertę w rączce, zanim ją otworzyła.
Co mógł pisać Turski? Zapewne obsypywał wymówkami, żądał by powróciła do niego, groził trudnościami przy rozwodzie.
— Może wcale go nie otwierać? Pocóż do tylu przykrości dodawać jeszcze jedną.
Jednak kobieca ciekawość przemogła.
— Skoro tak nalega! — szepnęła i odeszła z listem do dalszych pokojów.
Rozerwała kopertę.
W miarę czytania, jej twarzyczka to czerwieniała, to bladła. Czyż to było możliwe? Gdy zdawało się, że wszystko stracone, że w żaden sposób nie wydostanie się z łap Trauba, nagle ze strony, z której najmniej mogła się tego spodziewać, przychodziło ocalenie.
Turski wyraźnie pisał „udało mi się dziwnym zbiegiem okoliczności, zdobyć dokumenty, kompromitujące Trauba ostatecznie. Jest to łotr nad łotrami... nie ma prawa ani do tytułu, ani do nazwiska, które nosi... Wystarczy pokazanie choć jednego dokumentu, by stał się powolny wszelkim żądaniom i sam uciekł z Warszawy“...
Byłaż to prawda, czy śniła? I to właśnie w chwili, gdy wydawało się, że nad jej główką zawisła nieuchronna katastrofa.
— Janie! — zawołała w pierwszym porywie radości. — Biegnijcie za tym panem! Może nie odszedł daleko! Może zdążycie go dogonić!
Ale Turski na najbliższym przystanku wsiadł do taksówki i stary Jan nie zdążył go dopędzić. Wiadomość ta jednak nie zmartwiła zbytnio Kiry. Cóż znaczyła w obecnej sytuacji parogodzinna zwłoka...
— Tra... la... la... — wyrwał się z jej piersi nagle wesoły okrzyk, bodaj pierwszy od szeregu miesięcy i porwawszy, całkowicie ogłupiałego Jana, zakręciła nim kilkakrotnie w tempie tanecznem po pokoju.
— Co się stało, panienko? — wykrztusił stary, ledwie łapiąc oddech w piersiach.
— Janie! — zawołała. — Czyż ty rozumiesz! Jestem ocalona! Jesteśmy naprawdę ocaleni! I to właśnie przez człowieka, któremu uczyniłam najcięższą krzywdę!
Kira nie mogąc pohamować swej radości, pozostawiła w pokoju zasapanego Jana i pobiegła do dziadka. — Dziadku! — zawołała — wpadając do niego, jak bomba. — Powiem ci wielką nowinę!
Książę wyjątkowo od paru dni był trzeźwiejszy. Ze zdziwieniem spojrzał na wnuczkę.
— Co się stało?
— Nie wychodzę za mąż za Trauba!
Wzruszył ramionami.
— A wczoraj tak napierałaś na to!
— Ale od wczoraj dużo się zmieniło!
— Mianowicie?
— Nie wychodzę i basta!
Cierpliwość starego księcia mimo, że był nawpół zdziecinniały, też miała swoje granice. Wyprostował się w fotelu, poprawił pled i jął przemawiać tonem uroczystym, jak to dawniej, w podniosłych momentach życia mu się zdarzało:
— Droga Kiro! Naprawdę, twoje postępowanie napawa mnie smutkiem i moja to wielka wina, że nie mogłem cię należycie wychować. Że nigdy nie mogłaś zapamiętać, że twoja prababka z domu Herburtówna, była kasztelanową sandomierską, a nie krakowską, jak to uporczywie twierdziłaś, nad tem przechodziłem do porządku dziennego. Przechodziłem również nad tem do porządku dziennego, że nie wiedziałaś, jakie przywileje przysługują wicehrabiemu we Francji... Ale, żeby mi siłą sprowadzać jakieś podejrzane typy, jako swoich narzeczonych, wprost zmuszać mnie do zgody, grożąc katastrofami rodzinnemi, a nazajutrz zrywać z niemi, nie mogąc podać ku temu żadnych godziwych powodów, to przechodzi wszelkie granice? Choć, w gruncie cieszę się z tego... ale... Dziś zastanawiałem się całą noc, czy w linji twojego ojca, bo matka twoja Ostrogska, była zawsze normalna, nie zachodziły jakie wypadki szaleństwa...
— Nie... nie... — zaprzeczyła Kira, dusząc się od tłumionego śmiechu.
— Ale, jeśli nie zachodziły, to ty jesteś bezwzględnie obłąkana! I martwi mnie to bardzo. Postanowiłem na twoje postępowanie zwrócić baczniejszą uwagę. Straciłem do ciebie zaufanie. Gdy tylko mi się polepszy, odbiorę ci plenipotencję i zajmę się sam zarządem naszych majątków!
Kira uczyniła smutną minkę.
— Dobrze, dziadku!
Starszy pan wykonał nieokreślony ruch ręką, jak gdyby zaznaczał, że audjencja została skończona.
— A teraz już idź, bo przerwałaś mi drzemkę. I przed upływem godziny, bądź łaskawa tu nie wpadać, żeby mi oświadczyć, że znów postanowiłaś wyjść zamąż za Trauba, bo u ciebie wszystko jest możebne.
— Rozkaz dziadku! — zasalutowała Kira po wojskowemu i wcale nie przerażona groźbą odebrania jej, plenipotencji, wybiegła z gabinetu.
— Kochany dziadek! Teraz będzie miał spokój!
Była tak szczęśliwa, że całowałaby wszystkich i wszystko. A najgorętsze zagrało uczucie wdzięczności dla tego, który był jej prawdziwym przyjacielem. Turski... Stefek...
Bodaj po raz pierwszy nazwała go nawet w myślach zdrobniałe, po imieniu. O, bo jakżeż inaczej zarysował się on obecnie w jej oczach. Nie był to już ten drobny, śmieszny urzędniczek, za którego wyszła zamąż, by tem bliżej się znaleźć kasy Trauba. Nie był to pokrzywdzony przez nią człowiek, nad którym się litowała i którego się trochę wstydziła.
Turski w jej oczach wyrósł prawie na bohatera.
Nie każdy zdobyłby się na podobną szlachetność postępowania. Odpłacał dobrem za zło, nie zrażał się pozorami, wytrwale mimo wszystko chciał ją ratować.
— Czuję — szepnęła — że mogłabym go pokochać! Jego wielka miłość dla mnie warta jest naprawdę nagrody.
W tej chwili wyobraziła sobie twarz dziadka, co powie, gdy dowie się o „prawdziwem“ małżeństwie Kiry. Bez wahania zechce ją oddać do domu obłąkanych! Teraz należało co rychlej porozumieć się z Turskim.
Kira lubiła działać szybko. Przypuszczała, że o piątej zastanie go w domu. Wobec tego wybierze się tam sama, a na wszelki wypadek weźmie ze sobą list. Usiadła za biureczkiem i szybko jęła kreślić słowa listu.
Z konieczności musiała nakłamać. Pisała więc, że powróciwszy tylko co do Warszawy, otrzymała bilet Turskiego i spieszy nań z odpowiedzią. Że gdyby nie zastała go w domu, bo ten list odnosi osobiście, będzie go oczekiwać cały wieczór, nawet o późniejszej godzinie. Następnie dodała kilka cieplejszych słów, a chcąc zrobić mu przyjemność, położyła podpis — „Twoja Krysia“.
Zakleiła kopertę i nie zawiadamiając nawet zdumionego Jana, o której godzinie do domu powróci, pospieszyła na Wspólną.
Turski jednak był nieobecny.
— Jak zrana pan wyszedł, tak dotychczas go niema! — brzmiał meldunek dozorcy, który ze zdziwieniem spoglądał na Kirę, swą niezwykłą „lokatorkę“ — po kamienicy bowiem zdążyła już gruchnąć wieść, że pani „uciekła“ od pana.
— Proszę więc — mówiła, doręczając mu list — koniecznie powiedzieć panu, żeby do mnie zadzwonił, albo przyszedł, niezależnie od godziny, o której powróci!
Kira odeszła — sądząc, że najdalej za kilka godzin cała sytuacja się wyjaśni. Niestety... List jej nie doszedł nigdy do rąk Turskiego.