Z papierów po nieboszczyku czwartym/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z papierów po nieboszczyku czwartym |
Podtytuł | Obrazek |
Wydawca | W. Czajewski |
Data wyd. | 1896 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie atramentem ja piszę ten pamiętnik, ale łzami — nie łzami, ale raczej krwią serdeczną.
Słusznie powiedziałem sobie niegdyś:
— Melchiorze, tyś zanadto szczęśliwy, ciebie coś złego czeka.
I czekało.
Było to dnia 3 lutego 18....
Tobiasz Tupet już nie żył; zmarł nagle podczas jarmarku w sąsiedniem miasteczku; zmarł, pochowano go i ja dopiero w dwa, czy, trzy dni później, dowiedziałem się o tym fakcie. Zagadka pozostała dla niego nierozwiązaną.
Nie zazdrościłem nigdy niczego i nikomu, ale była chwila, żem Tupetowi pozazdrościł. Wolałbym umrzeć, aniżeli dowiedzieć się tego, czegom się dowiedział, aniżeli usłyszeć to, co usłyszałem.
A byłem tego dnia w usposobieniu ducha doskonałem, bo i w całym domu sędziostwa panował nastrój uroczysty i radosny. Panna Wanda wychodziła za mąż i jeszcze jak!...
Łączyły się dwa serca młode, kochające się nawzajem szczerze, a po za tem, co na tym mizernym płaczu padole niezbędnem nie jest wprawdzie, ale też i obrzydzenia ludziom nie sprawia — łączyły się dwie fortuny spore.
Mówił mi Biernacki, z właściwą sobie expressyą stylową, że pod względem materyalnym interes to „dwadzieścia cztery razy kokosowy“ i że zjadłby dyabła ten, ktoby równie dobraną parę w całej okolicy wynalazł.
Zaczął mi wyliczać włóki lasów, pól, łąk; opowiadać o stanie zabudowań, pięknych inwentarzach i tym podobnych przedmiotach, o których słyszę tu ciągle, ale rozumiem nie wiele, i w ostatecznym rezultacie oświadczył, iż łatwiej znaleźć igłę w stogu siana, aniżeli taką pannę, jak Wanda i takiego kawalera, jak jej narzeczony.
Poczciwy Biernacki! Jak on się na ten dzień uroczysty wystroił, jakie jasno-żółte jelonkowe rękawiczki przywdział, jak wspaniale wyglądał!
Umyślnie felczera sprowadził, żeby go ogolił i ostrzygł, co też rzeczony izraelita uskutecznił tak sumiennie, że oblicze pana rządcy, oskrobane świeżo, miało kolor szynki surowej.
— Patrz pan — mówił do mnie energiczny agronom — patrz pan, jak na dzisiejszy dzień musiałem się wysztafirować! Jedną tylko mamy pannę Wandę i, do trzykroć sto tysięcy... nie codzień wydajemy ją za mąż! Nie cierpię ja wszelkich fraczków niemieckich, ale na to wesele — trudno — musiałem sobie frak sprawić. Wyglądam w nim, jak krowa w chomoncie, ale szyk jest od stu djabłów! Dawidek mi ten frak zrobił... Ma szelma talent, bo ma. Trochę się to fraczysko marszczy, ale mnie żyd przekonał, że tak trzeba, bo w żurnalu też jest ze zmarszczkami. Ktoby się spodziewał, że taki, panie, łapserdak, może mieć żurnal i jeszcze do tego francuski. Dziwne rzeczy się dzieją, jak cię kocham, profesorze, żebym spuchł, jeżeli nie prawda...
Takeśmy sobie gawędzili w oficynie, w moim pokoiku, gdzie się kochany Biernasio na parę godzin zakwaterował.
— Muszę tu posiedzieć — mówił — u ciebie, kochany profesorze, zanim się goście zjadą i czas będzie iść do dworu. Będę tu siedział jak słupek i ani się ruszę, a to dla tego przeklętego fraka.
Zdziwiła mnie ta ostrożność, poniekąd zbyteczna, jak sądziłem.
— Widzisz pan, moja natura jest trochę, psia kość, gorąca; znam ja ją, jak zły szeląg! Otóż, gdybym poszedł na folwark, zaraz bym tam coś dostrzegł, bo od tego mam oczy, a jakbym dostrzegł tobym kogo trącił, a jakbym trącił, toby to fraczysko pękło, bo mnie pije pod pachami dyabelnie. Między nami mówiąc, ta paryska moda jest okropnie głupia, kiedy przy niej człowiek rękami ruszyć nie może; ale trudno, skoro ma być z szykiem, to niech będzie z szykiem. A słuchaj-no, panie profesorze, czy tobie tak samo ciasno we fraku?
— Nie — odrzekłem — nie ciasno, bo też mój frak — dodałem — jest już bardzo staromodny.
— Patrzaj-że, jednak ten bestya, Dawidek świeże żurnale sprowadza.
— Siadaj-że, kochany panie Michale — rzekłem, widząc że gość mój wciąż stoi.
— Dyabła tam siadaj, kiedy cały garnitur jest taki modny, że się w nim ruszać nie można. Nie głupim siadać.
Rzeczywiście przez cały dzień nie usiadł, aż dopiero przy kolacyi i to z ostrożnością niesłychaną. Na szczęście, obyło się bez wypadku.
Koło godziny dwunastej poproszono mnie do dworu.
Sędzia był już ubrany świątecznie i przyjął mnie w salonie.
— Kochany panie Melchiorze — rzekł — przepraszam najmocniej, żem cię śmiał fatygować i posyłałem po ciebie.
— O, panie sędzio dobrodzieju, przecież jestem domowy.
— I przyjaciel nasz, dodaj, panie Melchiorze.
Skłoniłem głowę w milczeniu, dając tem niejako do poznania, że radbym wiedzieć, czego życzy sobie odemnie pan sędzia?
— Otóż, panie Melchiorze, właściwie nie ja cię wzywam, ale Wandzia. Pragnie ona pomówić z tobą, jest w małym saloniku i czeka. Idź-żeż pan, bo tylko patrzeć, kiedy goście zaczną się zjeżdżać.
Zaciekawiony w najwyższym stopniu, czegoby panna Wanda życzyć sobie odemnie mogła, zwłaszcza w tak ważnym i uroczystym dla niej dniu, pospieszyłem do owego saloniku, w którym zwykle odbywaliśmy lekcye.
Wszedłem i — szczerze mówię — musiałem oczy przymrużyć, gdyż zostałem nagle olśniony, ujrzawszy moją uczennicę.
Zapisałem już poprzednio w tym pamiętniku, że była to dziewica piękna i okazała, ale w stroju ślubnym, w zwojach śnieżno-białej szaty, w pół przezroczystym welonie, który ją całą osłaniał, wyglądała, jak zjawisko.
Olśniony byłem i oniemiałem z podziwu i byłbym tak stał, sam nie wiem jak długo, z otwartemi ustami i nie wiedział, jak się odezwać, gdyby ona sama nie była zaczęła rozmowy.
Podała mi rękę na powitanie, poprosiła abym usiadł i wprost przystąpiła do rzeczy.
— Panie Melchiorze — rzekła — przez trzy lata byłeś moim nauczycielem i przyjacielem zarazem. Pracowałeś nademną i doprawdy wiele skorzystałam z pańskich światłych, a tak jasno i przystępnie prowadzonych wykładów. Dziś uczennicą pańską być przestaję i rozpoczynam nowe życie... Ale pamięć o panu zachowam na zawsze w głębi serca. Przyjmij pan odemnie serdeczne, szczere podziękowanie za twą poczciwą pracę i życzliwość.
Podała mi znów rękę, którą tym razem, bez żadnych skrupułów i wątpliwości, ucałowałem kilkakrotnie i rzekłem, prawie ze łzami w oczach:
— Panno Wando, jestem dobrocią pani tak wzruszony, że wyrazić tego nie potrafię. Niech pani Niebo da tyle szczęścia, tyle pociechy, tyle radości w życiu, ile ja ci, pani, życzę.
— Dziękuję, stokrotnie dziękuję i proszę — dodała zarumieniona, podając mi jakieś zawinięte w papier pudełeczko — nie wzgardź drobną pamiątką od wdzięcznej uczennicy. Niech ten drobiazg przypomni ci ją czasem...
Wziąłem pudełeczko (w którem, jak zobaczyłem później, był piękny złoty zegarek, z napisem odpowiednim i datą jej ślubu) wziąłem — chociaż wolałbym był na ustnem podziękowaniu poprzestać.
Chciałem, właśnie powiedzieć, że i bez upominku zawsze o niej pamiętać będę, lecz nie dała mi przyjść do słowa.
— A teraz — rzekła — panie, jeszcze jedna prośba. Lekcye moje rzecz naturalna, ustają, ale, widzi pan, moi rodzice tak pana polubili, tak pana bardzo szanują, mój kochany ojczulek tak ceni pańskie towarzystwo, że smutno i przykroby mu było, gdybyś odjechał. Zostań pan w Woli.
Poruszyłem się na krześle.
— Rozumiem ja pańskie skrupuły — rzekła — aleć można na to poradzić. Tu się znajdzie dla pana zajęcie. Zostań pan, zrób to dla mego ojca, dla mnie.
— Widzi pani...
— Namyśleć się pan chcesz? Dobrze, przecież chyba nie odjedziesz pan dziś, ani jutro, bo nie puszczą pana, zatrzymają, poprostu koni nie dadzą. I po dobrem sercu pańskiem nie spodziewam się, żebyś chciał mego dobrego ojczulka tak zaraz w pierwszej chwili opuścić... Ja jutro odjeżdżam do męża, goście też odjadą; wyobraź pan sobie, jak tu rodzicom moim będzie samotnie i smutno. Czyż pan ich w takiej chwili opuścisz, panie Melchiorze? Ja bardzo, bardzo proszę pana o tę łaskę, a co do dalszego pańskiego stosunku z tym domem — to się jakoś ułoży.
Uśmiechała się, mówiąc te słowa i taka wzruszająca prośba, takie jakieś serdeczne drżenie było w jej głosie, że kamieńby się rozczulił.
A przecież jam nie kamień. Odrzekłem, że chętnie, o ile możności, starać się będę uprzyjemnić sędziostwu pierwsze chwile osamotnienia, ale pod jednym warunkiem.
— Pod jakim?
— Że mi pani nareszcie wyjawisz swoją tajemnicę i rozwiążesz zagadkę, nad którą trzy lata się męczę. Po co właściwie uczyłaś się pani łaciny? Czy po to tylko, by zrozumieć księdza, który powie dziś do pani: „accipe annulum?...“
Moja ex-uczennica roześmiała się szczerze i wesoło.
— Mnie łacina — rzekła — wcale potrzebna nie była; uczyłam się jej właściwie dla ojca.
— Więc pan sędzia życzył sobie tego.
— Nawet mu na myśl nigdy podobny projekt nie przyszedł. Zdumiał się, gdym mu powiedziała, że mam chęć łacinę studyować.
— Tedy... nic a nic nie rozumiem, jaka idea?
— Widzi pan, to prosta rzecz. Ja mego ojca bardzo kocham; kocham tem więcej, że jest cierpiący, a przez to jakby przykuty do domu i skazany na samotność. Wiadomo panu, że gdy mu ból w nodze dokucza, to musi siedzieć w pokoju i nie wychylać się nawet za próg. To bardzo jest ciężko.
— W samej rzeczy — odrzekłem — pan sędzia dużo cierpi.
— Jedyną rozrywką ojca jest towarzystwo i preferans. Proboszcz przyjdzie, pan Dukszner przyjedzie i grają — ale ojciec zawsze się użalał na to, że taka gra bez czwartego zabardzo męczy i to mu psuło całą zabawę. Tyle razy się uskarżał, że postanowiłam pod jakimkolwiek pozorem zaradzić temu jakoś. Rozumie pan teraz?
— Bynajmniej, panno Wando; miałem się dowiedzieć o łacinie, a słyszę o preferansie.
— Ach, jaki pan niedomyślny! Przecież ja tej łaciny nie potrzebowałam, szło mi tylko o pozór, ażeby módz sprowadzić do Woli człowieka przyzwoitego i wykształconego, któryby ojcu memu towarzystwa dotrzymywał — no i tak szczęśliwie trafiłam, że ojciec miał przyjaciela i partnera i ja skorzystałam.
— Ach! — zawołałem — więc to ja byłem tu tylko... czwartym!
Gdyby Herkules uderzył mnie potężną swoją maczugą, padłbym na miejscu z roztrzaskaną czaszką i skończył nędzne życie odrazu; ugodzony zaś tym jednym wyrazem, zatoczyłem się tylko, jak pijany, uczułem że mi się jakieś nici rwą w głowie, a w sercu coś boli... ach, jak boli!...
Zabiła mnie ta piękna dziewczyna, zdruzgotała, zmiażdżyła, jak nędznego robaka. Musiało na mej twarzy odbić się to cierpienie moralne, gdyż Wandzia przeraziła się bladości mej i zawołała z niekłamanem, szczerem współczuciem:
— Na Boga żywego, co panu!?
Zdobyłem się na najwyższy wysiłek woli i odrzekłem spokojnie:
— Nic, panno Wando, to przejdzie. Jestem oddawna cierpiący na serce i każde silniejsze wzruszenie działa na mnie.
— Jakiż pan dobry i życzliwy dla nas!...
Tak, pomyślałem sobie, tak śliczna dziewczyno; życzliwy jestem, chociaż tyś mnie zabiła słówkiem jednem... Niech ci to Bóg przebaczy, bo zmarnowałaś mnie bezwiednie...
Goście zaczęli się zjeżdżać, a ja odszedłem do oficyny, do pokoiku mego, zamknąłem drzwi na klucz i zapłakałem rzewnie, serdecznie, nad życiem straconem, nad moją własną marnością.
I tyle lat przeżyłem i tyle chleba zapracowałem i zjadłem i doczekałem włosów siwych, bez świadomości stanu swego, nie wiedząc wcale, czem byłem właściwie, czem jestem?!
Trzebaż dopiero, żeby ta dziewczyna, u progu własnego szczęścia wydarła mi słówkiem niebacznem moje biedne szczęście: nieświadomość! — i trzebaż było, aby do wykonania tego wyroku, który chyba duch złego i zniszczenia na mnie wydał — ustroiła się tak uroczyście!... Ha! jakaż ironia piekielna!
Wyglądała, jak anioł, gdy przyszła wypędzać z duszy mojej... człowieka...
Zaprawdę, tylko ognistego miecza jej brakło!..
O księże Eustachy! W jakąż-to wyprawiłeś mnie drogę? I po com się uczył? po com stopnie zdobywał? po co? Aby nigdy niebyć samodzielnym, tylko wiecznym zastępcą, wiecznym wyręczycielem, tylko.... czwartym do kart!
Długo płynęły z mych oczu łzy gorzkie, łzy jakiegoś dziwnego upokorzenia i wstydu... Ale powiedziałem sobie nareszcie:
— Biedaku czwarty, dość już płakałeś nad sobą i będziesz jeszcze nieraz miał sposobność zapłakać w Warszawie, do której powrócisz, w stancyjce swej samotnej. Teraz idź tam, gdzie się weselą, usiłuj uśmiech na twarz wywołać, nie psuj ogólnego nastroju! Niech cię, Melchiorze, nie plami niewdzięczność; jesteś marnym robakiem, jesteś niczem... czwartym do kart jesteś — ale złym nie bądź. Pamiętaj, że ci ludzie dali ci blisko trzy lata życia spokojnego i szczęśliwego prawie, że cię darzyli przyjaźnią i że gdybyś chciał tylko, to mógłbyś u nich do śmierci za... czwartego pozostać. Melchiorze! o Melchiorze! opanuj swoją boleść, pokonaj pychę, każ milczeć godności zdeptanej — i idź do nich.
Tak przemawiałem i tak przemówiłem do siebie, głosem przekonywającym, poważnym i surowym, bo tak zawsze czynię w ważniejszych życia momentach. Przemówiłem do siebie, przekonałem sam siebie i byłem posłuszny sam sobie.
Surowym jestem zawsze „automentorem“, moralizuję się, karcę, a gdybym kiedy głosu własnego, głosu sumienia lub przekonania nie usłuchał, tobym sobie klęczeć kazał, lub zamknął się za karę na trzy dni w ciemnicy, o chlebie i wodzie... Tak się trzymałem krótko od młodości wczesnej i tak aż do śmierci trzymać się będę.
Zajechaliśmy przed bramę kościelną. W kruchcie spotkał nas proboszcz, zakłopotany niezmiernie.
— Sędzio dobrodzieju! — rzekł. — Co ja zrobię?!
— Cóż się stało?
— A oto wypadek fatalny! Wyobraź sobie, organista, przed kwadransem, na schodach upadł, rękę zwichnął i grać nie może. Co za casus! Nie jest to wprawdzie impedimentum, ale jakżeż... żeby Wandzia, sędzianka, brała ślub cichy... bez organów. Mała to rzecz ale kobiety gotowe jakieś złe wróżby ztąd wyciągać...
— W samej rzeczy — rzekł sędzia — to przykre, aleć trzeba coś zaradzić.
— Ot, wiesz co, sędzio? — dodał ksiądz. — Chodźcie wszyscy do mnie na plebanię, posiedzicie, pogawędzim, butelczynę wam jednę i drugą postawię, a tymczasem pan Biernacki pojedzie do Rudki i ztamtąd organistę przywiezie.
— Po co ten zachód? — rzekłem — sędzianka weźmie ślub zaraz i bez żadnych impedimentów.
— A to jakim sposobem?
— Ja zagram na organach i zaśpiewam, jak należy.
— Alboż pan umiesz?
— Gdybym nie umiał, nie ofiarowywałbym swych usług.
— O Melchiorze! — zawołał sędzia — niech że ci Bóg płaci!
Nie słuchałem podziękowań i tak, jak stałem, we fraku, z bukiecikiem u klapy, przez jakąś w różowych obłoczkach fruwającą druchnę przypiętym, poszedłem na chór, po wąskich, ciemnych schodkach.
Dziad świecił mi, w obawie, żebym także ręki nie zwichnął.
— O Wandziu! — myślałem sobie — o morderczyni moja, panno Wando! Służyłem twemu ojcu za... czwartego, za dziada do kart, niechże jeszcze i tobie za organistę do ślubu posłużę.
Idź, graj, wiekuisty zastępco!...
Przypomniałem sobie, siedząc już na chórze, moją młodość, organiścinę srogą, organistę łagodnego i ksiądz Eustachy na myśl mi przyszedł...
Dziad oba miechy nadusił, położyłem palce na klawiszach, stopy oparłem na pedałach i widziałem z góry, jak przed wielkim ołtarzem, wśród blasku świec jarzących, masy choinek zielonych, na wzorzystym dywanie, państwo młodzi uklękli, jak się orszak weselny szykował...
Proboszcz, w bogatą białą kapę przybrany, wyszedł z zakrystyi.
— „Veni Creator!“
Organ stary, ale mocny jeszcze, zabrzmiał donośnie, a z mojej piersi, bólem wezbranej, podeptanej tak niedawno, wyszedł głos silny, prawie potężny.
Oglądali się ludzie. Odśpiewałem hymn do Ducha świętego. Proboszcz obrządku dopełnił.
Niewiele-bo czasu potrzeba, aby dwoje ludzi na złą, czy na dobrą dolę połączyć.
Kiedy orszak weselny ku drzwiom kroczył, poloneza im zagrałem, z uczuciem, z wielkiem uczuciem...
Ostatni to raz w życiu dotykałem organów.
Zszedłem z chóru; powozy i karety mknęły już ku dworowi, na mnie oczekiwał przy drzwiach Biernacki.
— A niechże pana nie znam! — zawołał — a to grasz. Gdzie!? Nasz dławiduda powinien u ciebie w piecach palić. Ktoby się spodziewał, że taki mizerny człowieczyna, jak profesor, może głosu wielkiego dobyć i że gra jak drut. Wielką przysługę zrobiłeś sędziostwu, a najbardziej sędzinie, bo ślub z przeszkodami dobrego nic nie wróży.
— Przesądy!
— I ja powiadam, że przesądy; ale swoją drogą, sam znałem takiego, co idąc do ślubu, potknął się w kościele — i co profesor powiesz? We dwadzieścia dwa lata potem, nie w tym samym dniu wprawdzie, ale o tej samej godzinie punktualnie, umarł, panie, jak drut — na zapalenie wątroby! Przesąd, juści przesąd, ale człowieka dyabli wzięli. Nie ulega kwestyi, że coś jest takiego w powietrzu. Poczekajmy trochę na proboszcza, właśnie trzymam dla was powóz.
Ksiądz nadszedł, pojechaliśmy.
Rozpytywał się, zkąd na organach grać umiem, opowiedziałem mu w krótkości.
Pokazało się że on księdza Eustachego doskonale znał, że przez trzy lata, tylko co z seminaryum wyszedłszy, przy nim wikarym był.
Bardzo go dobrze pamiętał i mile wspominał, bo też, co prawda, mało takich ludzi zacnych, takich wielkiego serca, jak był ksiądz Eustachy.
Weszliśmy do dworu, a tam się już roiło od gości. Pełno było panów we frakach, matron w jedwabiach, panien w powiewnych sukienkach. Gwarzyło to, rozmawiało, śmiało się, bo komuż nie wesoło na weselu?
I ja może byłbym cieszył się razem z nimi, ale boleśnie wiercił mi w sercu ten... czwarty.
Otworzono na oścież drzwi do jadalni, gdzie był ogromny stół zastawiony.
Goście przeszli parami, pozajmowali miejsca. Tak się złożyło, że siedzieliśmy obok siebie; proboszcz, pan Dukszner i ja. Gawędziliśmy półgłosem o tem, o owem, a potem przestaliśmy gawędzić, bo kieliszki w kurs poszły, a przy kieliszkach przemówienia i toasty.
Więc naprzód wniesiono toast za zdrowie i pomyślność młodej pary, gromkim przyjęty wiwatem, potem na cześć rodziców pani młodej, pana młodego. Humor się ożywiał, szkło brzęczało, rozmowa coraz gwarniejszą się robiła.
I mnie, po kilku kielichach, raźniej się nieco zrobiło, bo w ogóle trunków używam bardzo mało, w wyjątkowych okolicznościach jedynie, przez co i silniej one na mnie, aniżeli na ludzi przyzwyczajonych, działają.
Sędzia, napełniwszy winem duży kielich, powstał. Zrobiła się cisza przy stole.
— Drodzy moi goście — przemówił — żadnym ja stanem nie pogardzam, ludzi uczciwych wszelkiej, choćby najniższej kondycyi, szanuję, ale w dość długiem życiu mojem nie zdarzyło mi się jeszcze, abym w licznem i szanownem gronie wznosił toast na cześć... organisty. Trafia mi się taka okazya po raz pierwszy, a tem dla mnie jest milsza, że dzisiejszy przygodny organista nasz, pan Melchior, jest mi podwójnie szanowny i drogi; raz jako człowiek, który uzupełnił wykształcenie mej córki, a powtóre, jako przyjaciel mój osobisty i miły zawsze towarzysz. Dziś dał on nam poznać talent swój ukryty i dzięki jemu, wy, państwo młodzi, o kilka godzin wcześniej zostaliście stułą związani. Jeżeli trzy godziny szczęścia więcej są coś warte, a wierzcie mi, że warte są wiele, to wiedzcie, że zawdzięczacie je memu przyjacielowi i że należy mu się od was podzięka. Wnoszę ten toast na jego cześć. Wiwat pan Melchior, przyjaciel nasz, zacny człowiek i dzisiejszy... organista!
Uczczono mnie gromkim wiwatem. Pan młody przyskoczył i uścisnął mnie serdecznie za owe trzy godziny szczęścia, a i morderczyni moja podała mi rękę i podziękowała słodziutkim głosem za przysługę...
Były tańce, krążyły kielichy, a potem, jak dla mnie przynajmniej, wszystko już dziwnie krążyło.
Dokładnej relacyi z przebiegu zabawy nie podaję, bo szczegóły wyśliznęły się z mojej pamięci.
To tylko pamiętam, że nocą gwiazdy świeciły pięknie, a Biernacki mnie pod rękę prowadził.
I to pamiętam, jak przez mgłę, żem się uparł, żeby się po ogrodzie przejść. I przeszliśmy się.
Widocznie, rozmarzony winem, wypowiedziałem mu wszystkie moje smutki i bole serdeczne i zamiar niezłomny wyjazdu, bo poczciwy człowiek litował się nademną, pocieszał, mówiąc mi ciągle przez łzy.
— Melchiorze, jeżeli mnie kochasz, nie bądź głupi!
Nie było w tem stylu, ale serce było.
I to pamiętam dobrze, że odprowadził mnie do mojej stancyjki, że całował mnie, ściskał, aż frak na nim potrzaskał, że złościł się, klął, opowiadał coś o waryackich skrupułach, o gęsi, o baranie po łacinie beczącym...
Nie jestem pewny, ale zdaje mi się, że to były jakieś do mego postanowienia aluzye.
Kiedym się obudził nazajutrz, już ani panny Wandy, ani gości nie było.
Poszedłem do dworu i zastałem sędziostwa bardzo, bardzo smutnych.
Ona krzątała się po pokojach, ocierając łzy ukradkiem, on, chociaż na nogę utykał, chodził jednak z kąta w kąt, miejsca sobie znaleźć nie mogąc.
Widać Biernacki, filut, musiał coś o moich zamiarach nadmienić, bo sędzia, jak to mówią, z różnych beczek zaczynał, proponował mi posady jakieś nadzwyczajne: lustratora, kasyera!
Szczerze powiedziałem, że przyjąć nie mogę i po dwóch tygodniach odjechałem.
Kiedym żegnał tych ludzi, zauważyłem, że chwila rozstania była dla nich bardzo przykra.
A dla mnie? Mój Boże, łzy miałem w oczach, ale nie chciałem, nie mogłem przy nich w takim charakterze pozostać. To było nad moje siły...