<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Żyznowski
Tytuł Z podglebia
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska”
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Zima marniała w oczach. Wiosna szła. Drogą ziemskich i niebieskich obszarów, ledwie wzrokiem objąć się dających, zbliżała się jak woń, jak błogość kochanego oddechu, jak łaska.
Od dwu dni Helena była w Paryżu. Od dwu dni — zgubiona w obcem mrowisku ludzkiem — trwała w stanie łaskawej, dobroczynnej niemocy. Wielkie, ciemne oczy zaledwie odgadywały kształty osób i rzeczy, pogrążonych w mgle jej rojeń, zasnuwających życie dookolne. Słuch nie podawał nic z zewnątrz, nie tłumaczył żadnych dźwięków mowy ludzkiej; zamarła w nim wszelka ciekawość treści życia obocznego — zasłuchał się bowiem wszystek w tajemnicy odosobnionego bytu Heleny.
Była niedziela. Biuro wojskowe, w którem miała się dowiedzieć o miejscu obecnego pobytu Seweryna było zamknięte. Rozciągnęła się tedy przed nią doba cała, jak szmat drogi próżnej, lecz do przebycia koniecznej. Chodziła po Paryżu aż do ostatecznego umęczenia nóg, któremi nie kierowały te lub inne zamiary najbłahsze, lecz drogi same — jasne, wytarte chodniki ulic. W cichy a smętny pośpiew przeistoczona mijała wszystko znaczenie i potrzeby życia zwykłego, jako dym kadzidlany ku niebieskim stropom ciągnący mija wszystką ciężkość i stałość ciał naziemnych. Nie jadła nic od przyjazdu. Nocą w pokoju hotelowym przesuwała wstecz sekundy i minuty pokutnego różańca, marząc, teraz zupełnie losowi powolna, o chwili czekanej snem jawy i jawą snu.
Nazajutrz pierwsza stanęła w Centralnem Biurze Wojskowem. Jakaś starsza pani w żałobie zaprowadzała ją na drugie piętro wielkiego gmachu, gdzie mieścił się wydział informacyjny. Woźny przy drzwiach wręczył jej znaczek z liczbą porządkową. Słyszała co pewien czas cichy, ochrypły głos kobiety, wywołującej z oczekującego tłumu jakąś postać zaopatrzoną w numer kolejny. Do sali poczęli napływać coraz to nowi ludzie, wszyscy zatroskani, jakby odciągnięci od życia i ustawieni na jego stromem, opuszczonem zboczu.
— Czy wszyscy pozostali z soboty już załatwieni? — rozległ się donośny głos woźnego.
— Wszyscy? — spytał głos kobiecy.
— Numer pierwszy, proszę! — huknął woźny.
Do barjery zaczęła się przedzierać przez tłum kilkonastoletnia dziewczynka z małym chłopcem, najwidoczniej młodszym bratem.
— Paweł Delmas ze stoośmnastego? — posłyszała Helena.
— Ojciec panienki? — zapytał głos ochrypły kobiety-urzędniczki, zasłoniętej przez oczekujących.
— Tak, tatuś! — potwierdził głosik cienki i drżący.
Chwila ciszy.
— Dotychczas niema wiadomości, proszę przyjść za dwa tygodnie, za często panienka przychodzi — posłyszała Helena.
— Drugi! — wykrzyknął woźny — Numer drugi! — powtórzył głośniej.
Helena zbliżyła się do barjery.
— Seweryn Witan, z Legji Cudzoziemskiej, — powiedziała cicho, a serce powtórzyło uderzeniem w piersi aż boleśnie mocnem każdą sylabę po trzykroć.
— Seweryn Witan, Legja Cudzoziemska, dêpot pułku przeniesione już do Afryki. Proszę poszukać! — zwróciła się kobieta z zachrypniętym głosem do swych kolegów, urzędników w mundurach wojskowych.
Helena oparła się o barjerę. Powieki wsunęły się na oczy. Krew odeszła z twarzy, odpłynęła z serca do słabnących nóg. Zachwiała się.
— Sierżant? — rzucił pytanie w drzwiach do sali obecny jakiś żołnierz.
— Czy wojskowy, o którego pani pyta, był w szarży sierżanta? — zwróciła się do Heleny urzędniczka.
— Nie wiem! — odpowiedziała szeptem, czując na sobie kilkanaście par oczu czekających ludzi, patrzących na nią z wyrzutem i zdumieniem.
Czekała długo.
O los żołnierzy Legji Cudzoziemskiej przeważnie nikt się tu nie dowiadywał, przytem troska o nich wyższych władz wojskowych była bardzo ograniczona. Jedyne dane, jakiemi rozporządzał główny urząd informacyjny, stanowiły zawiadomienia, nadsyłane przez kancelarje poszczególnych szpitali o ranionych, chorych lub umarłych legjonistach. Stąd też sprawa odnalezienia obecnego miejsca pobytu Witana wcale nie była łatwa. W tece z ubiegłego roku znajdował się, coprawda, świstek papieru, na którym pod drukowanym nagłówkiem: „Szpital tymczasowy w Luçon" była wypisana data przyjęcia do szpitala sierżanta Seweryna Witana, następnie data odesłania go do dêpot pułku w Lyonie.
Tę jedyną wiadomość powtórzono Helenie. Nie zrozumiała odrazu. Jej znajomość języka francuskiego nie sięgała daleko. Z poszczególnych, zrozumianych słów brała domysł całego zwrotu, jednak tym, ponad wszystko najważniejszym, razem nie mogła się domyślić znaczenia słów żołnierza, bała się domyślić błędnie. Wzruszyła ramionami i zamarkowała oczyma i ustami uśmiech. Wymownemi, no i pociesznemi gestami, wreszcie rysunkiem całej mapy: frontu, Luçon i Lyonu uprzejmy żołnierz zdołał jej treść odpowiedzi wyjaśnić. Gdy zrozumiała, wyperliły się na oczy łzy, duże, ciężkie, czyste.
— Niech pani nie płacze, może się jakimś sposobem dowiemy — starał się ją pocieszyć młody żołnierz.
Spojrzała na niego wzrokiem, ponad wszystkie wypowiedzenie, błagalnym.
— Zatelefonuję do Lyonu, może tam coś wiedzą... może w Luçon... może pisał do kogoś... Zatelefonuję i tu i tam.
Ściśnięte gardło nie puszczało słów, dziękowały za współczucie, żebrały o łaskę tylko spojrzenia oczu Heleny, w owej chwili, przesmutnych.
Do barjery tłoczyli się coraz to nowi ludzie. W sali, w korytarzu, na schodach stały tłumy niezliczone. Helenę odepchnięto pod ścianę. Przyparły ją do muru plecy i ramiona ludzkie. Czekała długo, długo bez końca.
— Seweryn Witan! — porwał ją nagle głos męski i przeprowadził do barjery. — No i, widzi pani, jest, odnaleźliśmy — mówił pospiesznie zdyszany, ucieszony żołnierz — siostra miłosierdzia ze szpitala w Luçon dała mi dokładny adres. Poszukiwany przez panią Witan jest obecnie w szpitalu w Biarritz... zaraz pani zapiszę...
— Czy chory? — przerwała Helena własnej, zalewającej ją radości.
— Ii, co mu tam jest, na pewno sobie odpoczywa! — pocieszył, wręczając Helenie kartkę z adresem.
Szczęście, szczęście szalone, bezmierne wyniosło ją z tłumu na ulicę roześmianą słońcem wiosennego południa. Odczytała adres, wyraźnie, wielkiemi literami wypisany na karteczce. Powtórzyła sobie w głos: „Ii, co mu tam jest, na pewno sobie odpoczywa". Pojechała dorożką do hotelu. Spakowała rzeczy, zapłaciła rachunek i udała się na dworzec kolejowy. Pociąg do Biarritz odchodził dopiero koło piątej wieczorem, zostało więc jeszcze kilka godzin czasu. Czasu długiego, lecz o ileż lżejszego, niż każda sekunda czekania tam w tłumie ludzi w sali urzędu informacyjnego!
Mogła teraz zjeść śniadanie, mogła chodzić, myśleć, patrzeć na ludzi. Jadła więc po dniach głodówki pierwszy raz w restauracji na bulwarze nieopodal dworca. Smakowała jej każda potrawa, choć, jakby wołanie czyjeś, dźwięk głosu znajomego, co chwilę odciągały wzrok i myśli. Przyglądała się ludziom uważnie, z ciekawością. Sama przejrzała się w wielkiem lustrze. Poprawiła włosy, obciągnęła suknie, uśmiechnęła się do siebie. Czas zbyteczny, jakby odgadując jej pośpiech, mijał szybko. Na kilka chwil przed odjazdem wybrała sobie wygodne miejsce w pustym przedziale wagonu drugiej klasy. Wgarnęła się plecyma w miękkie oparcie, przymknęła oczy i zapadła w odmęt najlepszych nadziei i marzeń.
W Bordeaux do przedziału, w którym siedziała, w kąt zatulona, weszła jakaś para. On wojskowy w mocno sponiewieranym mundurze i spodniach kilkakroć łatanych na kolanach, ona wysoka i szczupła, ubrana w eleganckie palto podróżne i ciemny skromny kapelusz. Oboje uprzejmie skłonili się Helenie, pospiesznie wrzucili walizy na półki i usiedli jednocześnie, nie zajmując razem więcej miejsca, niżby go zajęła jedna niezbyt otyła i wymagająca osoba. Gdy pociąg ruszał, przybyła para poruszyła się z uciechą dziecięcą na swoich miejscach, a właściwie na owem jednem miejscu, związała porozumiewawczo spojrzenia rozradowanych oczu i zaczęła między sobą szeptać o czemś niezwykle uciesznem, o czemś, co wymagało trzymania się za ręce i całowania się co chwilę. Obecność Heleny nie przeszkadzała im zupełnie, wogóle zdawali się o niej zapomnieć zaraz po wstępnem zamienieniu ukłonów.
— Oo, jakiś ty brudny! — skrzywiła się z udaną pogardą młoda kobieta, odsuwając się od towarzysza. Jaki potargany! — dodała z pociesznem wydęciem warg, zdejmując mu kepi z głowy.
— A kto potargał?
— Kto? może ja? Nachyl głowę! — wyjęła z torebki podróżny grzebyk i zaczęła rozczesywać, naprawdę poczochraną czuprynę, uczesaną zwichrzyła palcami, przyciągnęła do siebie i zaczęła pokrywać pocałunkami.
— Patrzą na nas! — szepnął z uśmiechem mężczyzna, wskazując oczyma Helenę.
— Czy pani pozwoli? — zapytała Helenę młoda towarzyszka wojskowego, wstając i zapuszczając na połowę lampy zieloną zasłonę.
Mrok skrył rozbawioną parę. Helenie zdawało się, że jaskrawe światło, tylko ją w owej chwili oświetlające, obnaża przed nieznajomymi całą treść obecnych jej marzeń, tak wyraźnych, jak rozkoszne, fizyczne przeżycia. Zaczęła tedy pokolei, jedno po drugiem ważyć szczególnie i spychać w tajone głębie odczuwania.
Jęła wywoływać ze skarbca pamięci przez czas omglone kształty i znaki swojego, zdawało jej się, odwiecznego kochania. Jego ręce twarde na wypukłościach palców, sinawo-czerwone, jakby odmrożone, szerokie dłonie... bardzo szerokie — pamięta. Dreszcz rozpełzł się po całem ciele mową osobliwą, rozkoszną. Pogrążyły się ciało i dusza w jakowemś zaśnieniu cudownem — w poczuciu bliskiego, nieuniknionego szczęścia.
— Oh, jak teraz dobrze w Biarritz! — posłyszała wykrzyk młodej kobiety, mrokiem zasłoniętej. Narzuciło się z serca wargom Heleny pytanie, niby radosna odpowiedź na radość nieznajomej: czy naprawdę tam, dokąd jedzie, tak dobrze? — ale przerwał jej szept wojskowego.
— Oh, jak dobrze teraz z tobą tutaj, jak dobrze wszędzie, gdzie ty jesteś.
Pociąg zatrzymał się na stacji. Wywołano jakąś nazwę. Po minucie rozległ się kilkakrotny trzask pośpiesznie zamykanych drzwi, ciężki stęk resorów, zgrzyt zimny niechętnych kół i uciekać poczęły wstecz okna budynków stacyjnych, wreszcie całe budynki, słupy, kępy drzew i wywijające się nagle jasne, prostopadłe w pewnej chwili, wpadające pod koła rozpędzającego się pociągu, pasma dróg.
Ranek. Helena stanęła w otwartem oknie wagonu. Po gładkich ścianach, jakby spływał nadlatujący z obiecanych stron wiatr pachnący, swawolny, rzeźwiący. Naprzeciw patrzeniu, kryjąc, niedawno jeszcze widzianą, linję horyzontu wyskoczyły pod ręce się trzymając wysokie góry. A po ich sękatych grzbietach i rozczochranych głowach przeczyste, jako śmiech dziecięcy, płynęły białe, lekkie obłoki. Zachichotał roznośnie parowóz. Oto już pognały wstecz, hen bez śladu wysokie, granitowe ściany. Z pod kół wagonów powyskakiwały na złoto piasku fioletowe, rozbawione cienie. Z za mgieł, nisko nad ziemię ciągnących, wyjrzały słońcem już zapalone dachy, za nimi rozpostarła się tłem granatowo-zielonem bezkresna równina oceanu. Wybiegły na spotkanie pociągu domy rozmaite, białe wille i szare pałace. Powtórzyły radośnie turkot kół, wyśmiały zgrzytliwe niezadowolenie gniecionych szyn, pociesznie odsyknęły żałośnie pojękującym legarom.
— Biarritz! — posłyszała Helena za plecyma. Serce ścisnęło się na mgnienie. Chciało zataić zazdrośnie nadludzką radość z wieści zasłyszanej, ale nie wytrzymało i uderzyło w piersi młotem nadmiernego szczęścia.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Czerwony na policzkach bardzo okrągłych, w niebieskiem płóciennem ubraniu, tragarz zniósł walizkę Heleny do dorożki.
— Dokąd ma jechać? — zapytał.
— Szpital numer dziewiąty — odpowiedziała, zajęta wyszukiwaniem drobnej monety.
Chuda szkapa bez ogona i grzywy z miejsca ruszyła wyregulowanym truchcikiem. Woźnica w białym, lakierowanym cylindrze, jasnej, koloru suchego piasku, liberji zdawał się nie zwracać najmniejszej uwagi ani na nadjeżdżające samochody, ani na kierunek, który obrało sobie zajeżdżone, flegmatyczne zwierzę; z miną znudzonego filistra spoglądał przez wąskie zapuchnięte szparki oczu na budzące się życie, nadto już chyba, znanego mu miasta. Helena patrzyła w krąg, nie przyjmując do świadomości ani jednego szczegółu. Z dawnego nawyknienia zatrzymywała wzrok na wytwornych, w biel strojnych kobietach, spieszących na plażę, na oryginalnym modnym kostjumie, nie chowając przecież nic dla pamięci, dla kobiecych chęci ukrytych, zazdrosnych. W przeciwieństwie do treści chwil, dopiero co ubiegłych, wyobraźnia zaczęła budować teraz przed oczyma surowy, posępny gmach szpitalny, mroczne korytarze, powtarzające tysiącznie najcichszy odgłos kroków, maleńki pokój, niezawodnie z takiem samem oknem, jakie rozświetlało cele klasztoru braci albertynów w Zakopanem. Przed wielką bramą z grubych, żelaznych prętów powoli zatrzymywała się dorożka, zbliżając zabłocony stopień do kamiennych płyt chodnika. Brama była zamknięta. W drzwiach niewielkiej przymurówki ukazał się żołnierz. Na niegdyś granatowym, obecnie docna wypłowiałym szynelu, pod samą brodą nisko opuszczonej głowy rzędem wisiały: ordery, medale, krzyże. Przechylone na tył głowy czerwone kepi odkrywało wysokie czoło jakby napoły rozdzielone głęboką sinawą szramą.
— Czy mogłabym zobaczyć sierżanta Seweryna Witana? — zapytała Helena starego żołnierza.
Nie mogąc podnieść zgiętej już na zawsze głowy, zapytany wzruszył ramionami, bacznie przyjrzał się Helenie, następnie dorożkarzowi i nawet koniowi.
— Hm, ja to nie wiem, musi pani do kancelarji... może jeszcze nie otwarta, no ale niech się pani dowie — wymruczał wreszcie. — A waliza? Proszę zostawić, ja się bagażem zajmę, złożę u siebie... Ja zapisuję nazwiska wszystkich wychodzących i wchodzących do szpitala, pani i tak tędy musi wracać, no teraz niech pani idzie, tylko temu jeszcze zapłacić! — wskazał dorożkarza.
— Którędy mam pójść?
— Widzi pani te schody, o tam na pierwszem piętrze jest kancelarja... Zawsze tam ktoś musi być...
Na szerokiem podwórzu z dwoma okrągłemi kwietnikami w pośrodku i z grubą dokoła nich warstwą żwiru nie było żywej duszy.
W kancelarji przyjął Helenę łysy kapral. Zapytany o sierżanta Witana wyjął grubą oprawną w płótno księgę i po chwili nerwowego przewracania tam i zpowrotem kilkunastu wielkich kart zatrzymał wzrok na którejś tam stronicy i czytał:
— Sierżant pułku Legji Cudzoziemskiej, Seweryn Witan, przybyły tutaj dnia ośmnastego lutego... Jest! — przerwał sobie czytanie i jakby chcąc zbadać wrażenie, jakie wywarła jego odpowiedź na młodej kobiecie, podniósł na nią swój wzrok oczekujący 1 badawczy.
— Czy mogę go zobaczyć? — spytała Helena szeptem.
— Teraz?
— Tak, proszę pana, ja, jeżeli nie można, to choć chwilę, tylko spojrzeć.
Kapral nacisnął guzik dzwonka, stojącego na biurku. Wnet do dużej sali zastawionej szafami, stołami i stołkami i jednem olbrzymiem biurkiem wsunęła się między półotwarte drzwi jakaś głowa.
— Proszę wejść — zawołał kapral, grzebiąc się zpowrotem w grubej księdze miejscowej mądrości.
Helena spojrzała na przybyłego. Z ogólnej jego sylwety wzrok jej rzucił w głąb pamięci długi, biały fartuch, a nad nim parę okrągłych ciemno niebieskich szkieł.
— Proszę zaprowadzić panią do pawilonu A, pokój piąty, sierżant Seweryn Witan.
— Słucham, ale...
— Ja tylko chcę spojrzeć, choćby zdaleka.
— Ja rozumiem, ale, widzi pani, niedługo sierżanta będą brali na salę, opatrunek... — tłumaczył mężczyzna w fartuchu.
— Może pani przyjdzie później, tak koło południa! — wtrącił się łysy kapral.
— Błagam panów... to przecież sekunda jedna... prędko, zaraz odejdę, przecież ja rozumiem.
— Proszę, niechże ksiądz zaprowadzi panią! — zgodził się kapral, zwracając się do mężczyzny w białym fartuchu, jak się okazało, księdza sanitarjusza.
Szary żwir sucho zgrzytał pod stopami. Helena szła wślad za sanitarjuszem, myśląc przy każdem stąpnięciu nad sposobem ściszenia swoich kroków. Zdawało jej się, że szmer zgniatanych kamyków dociera do uszu rannego i krzywdzi je boleśnie z jej winy. O ciężkiem stąpaniu podbitemi butami sanitarjusza nie pomyślała.
Przechodząc pod łukiem starej, różnym mchem i chwastem obrosłej, bramy ośmieliła się zapytać swego przewodnika:
— Proszę pana, czy bardzo... czy ciężko chory jest?...
— Sierżant?
— Tak.
— Niestety nie mogę pani nic odpowiedzieć, nie znam wszystkich, zmieniają się często, a i ja, ostatnio, mam raczej biurowe zajęcie, niż bezpośrednio...
— A może słyszał pan coś? Ja tak dawno już... boję się...
— Nic specjalnie złego być nie może, ci, którzy jeszcze znajdują się w szpitalach, to już ostatni z ocalałych, zresztą zaraz się pani sama dowie.
Słowo „ocalałych“ pokrzepiło trochę serce, jak świeży powiew wiatru w długiej drodze podczas spiekoty na pustyni.
Zginęli w wąskim mrocznym korytarzu. Odgłos kroków biegł przed nimi i stukał we wszystkie drzwi pokojów.
Helena czytała liczby, czerniejące na matowych szybach małych okienek, umieszczonych nad drzwiami. Siedmnaście, piętnaście, trzynaście, jedenaście...
— Same nieparzyste — pomyślała i wzrokiem czyniąc obliczenia pospieszne wyrzuciła skłąb myśli i uczuć przed siebie, pod drzwi, które wskazał jej rachunek. Właśnie byli dochodzili już z sanitarjuszem do pokoju Nr. 5, gdy nagle otwarły się drzwi i na progu pokoju sierżanta Witana ukazało się kilka postaci w białych odzieniach, żywo o czemś rozmawiających i gestykulujących z widocznem podnieceniem.
— Nic zdaje się z tego wszystkiego nie będzie — szeptem objaśnił Helenę sanitarjusz — panowie doktorzy, na pewno coś ważnego — dodał, wskazując oczyma stojących.
— Niech się pan spyta, może pozwolą! Spojrzeć tylko, tylko raz jeden, jedyny, mój panie drogi, błagam.
Sanitarjusz zbliżył się do otyłego, czerwonego na twarzy doktora, zasalutował, poczem półgłosem powtórzył prośbę Heleny. Doktor spojrzał poprzez głowę człowieka w ciemnych okularach w stronę Heleny i krzyknął:
— Żadnych widzeń teraz! Po piątej. Proszę wyprowadzić panią w tej chwili ze szpitala, a portjerowi powiedzieć, żeby sobie jeszcze raz przeczytał ustawę i wszystkie moje rozkazy. Po piątej! — dorzucił nieco ciszej, widząc osłupienie Heleny, łzy rozbłyszczone w jej wielkich, ciemnych oczach.
— Mówiłem pani — wytknął niezadowolony ksiądz-sanitarjusz, odprowadzając Helenę do bramy głównej.
— Przyjdzie pani po piątej... te parę godzin nic nikomu nie pomogą, lecz przeciwnie zaszkodzą. Doktór ma rację: ranny idzie na opatrunek, zdenerwuje się, tam na sali cały czas będzie się niepokoił...
— Tak. Dziękuję panu! Poczekam do piątej, ja wiem, że to nawet lepiej... dziękuję panu... — łkając cichutko powtarzała swą bolesną zgodę, wychodząc na ulicę.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

W krąg nie było już widać słońca na niebie ciemnogranatowem, przechodzącem na dole swego cudownego rozpięcia w seledyn, a jeszcze niżej w tony gorące, płomieniste. Tu i owdzie po ścianach domów, po dachach, gałęziach drzew spływał żar nie spalający, wszystkiemu jedną barwę dając: barwę krwi.
Helena skręciła w stronę starej bramy, łączącej dwa skrzydła wielkiego gmachu szpitala, minęła, widziany już rano, mur, zbytecznie tam stojący, odrapany i brudny, weszła na ponure wilgotne podwórko, gdzie w głębi, pod prostym kątem stał szary jednopiętrowy pawilon A.
W pewnej chwili, krótkiej drogi od bramy do wejścia do pawilonu, widzenie osobliwe nie pozwoliło jej iść dalej. Oto naprzeciw, w głębi ciemnego i pustego, jak miejsce kaźni, podwórka ogniem ślepiącym oczy płonęły wszystkie okna domu. Między pasmami muru kłębiły się jakoweś nieziemskie blaski szatańskiego patrzenia. Od szklistych tafli szyb strumieniami rzygał wprost w mózg i w serce zimny piekielny ogień. W jednem z parterowych okien, gdzie najbardziej skupiły się promienie konającego słońca, wewnętrzna rama okna tworzyła czarny, kształtem ludzkim obciążony krzyż.
Helena zakryła twarz rękami. Czuła, nie wiedząc zgoła dlaczego, jak owo zwidzenie szczególne stacza się na dno jej pamięci i całego bytu, niby jakowejś siły wyższej znak, obraz nagle zeskalony, przeciężki, proroczy.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Pod czarną piątką przeczytała na małej ćwiartce papieru wypisane tysiąckrotnie spieszczone kochającemi usty, sercem i wszystkiem myśleniem droższe ponad wszelkie opowiedzenie imię i nazwisko. Zadumała się jeszcze w ostatniej sekundzie samonakazanego czekania nad owem słowem, które tylekroć od przyjazdu do Paryża słyszała, które teraz znowu czytała: sierżant.
Co znaczyło to krótkie związanie drobnych literek pod nazwiskiem kochanka? Czemu nie mogą myśli ruszyć tego dziwnego słowa? Sierżant! Czy to to, co czas rozłąki kilkuletniej stworzył, wykuł, wykrwawił z niego, z kochanka jej? Czy to znaczenie znaczenia człowieka? Nie mogła zrozumieć, aczkolwiek już od pierwszej chwili domysł podpowiedział jej, że to zapewne nazwa stopnia wojskowego.
Podsłuchała jeszcze pode drzwiami. Coś słychać, jakby cichy szmer daleko płynącej wody.
— Oddech jego, — pomyślała i wolno zaczęły ściągać palce z dłoni cienką, białą, skórkową rękawiczkę. Palce lewej ręki, dotykając przez cielistą wilgotność miękkiej skóry palców prawej dłoni, związały całe ciało prądem elektrycznym osobliwego napięcia chwili istnienia. Zastukała ostrożnie cichutko w deski drzwi. Nadsłuchała. Ten sam szmer daleko płynącej wody.
Zapragnęła jeszcze w omroczonej ciszy długiego korytarza — zanim się drzwi, poprzez które czuje swoją krwią tętniącą ciepło jego życia, do świata wszelakiej szczęśliwości otworzą — złożenia przysięgi, moc mającej większą, niźli wszelki rozkaz i wola boska i ludzka.
Powtarzać tedy jęła wargami mowę serca dzwonną, rozumną, wybijającą w pancerz piersi pieczęcie każdej litery oddzielnie. Szeptały wargi:
— Jestem! Niema nic, coby zatrwożyło bezmiar miłości mojej. Spieszę do ciebie bez lęku. Kochanie moje przyjmie wszystko życie twoje obecne. Jestem! Jeśli mi czas, albo ludzie wzięli, skradli, zrabowali wszystek skarb znajomej mi treści twego istnienia, nie przeklnę ich, ani się tobie nie zadziwię — stanę się twoją teraz. Tyś jest miara i bezkres, lśniąca powierzchnia i przepastna głębia. Jestem.
Wzdłuż po korytarzu, jakby powtarzane przez wszystkie matowe szybki znaczone liczbami nieparzystemi, pobiegło ostrożne stukanie. Z wewnątrz do desek drzwi starał się przyczepić słaby, zezwalający półdźwięk.
Helena pochwyciła go wszystkiemi zmysłami. Nacisnęła klamkę. Przywarowała wszystkość życia w szczęsnem onieśmieleniu.
Od ciemnej, między oknami, ściany, od ciemniejszej jeszcze, o rozpływającym się konturze, sylwety łóżka wychynęło na spotkanie Heleny ciepło ciała ludzkiego, ciepło przepojone zapachem skrzepłej krwi i wysychających pieluch dziecięcych.
Po dłuższej chwili niemownego milczenia wtedy właśnie, kiedy na Helenę spłynęły przez wielkie okna ostatnie potoki ginącego słońca, po pokoju rozeszło się, niby szelest wilgotnych liści, przywołanie:
— Heluś, Heluś!
Na ten dźwięk boskiego pozdrowienia, dźwięk bogatszy, niż wszystkie pieśni wesela, Helena przypadła do łóżka. Nogi zgięły się w kolanach, jak u ołtarnych stóp, i dusza wszystka poddała się ukojonej łasce. Ekstatycznie zapatrzone oczy zaczęły chłonąć z rozwiewających się mgieł jedyne coraz wyraźniejsze w pomroce wieczoru kształty. Pochylona głowa poddała się czarownej pieszczocie ręki. Każda jedwabna nić wtulała swą dziękczynną odpowiedź w chude, gorące palce rannego.
Popłynęły ciągłym pereł sznurem łzy wielkie, ciężkie bezmiernego rozradowania. Popłynęły jak mowa najtreściwsza i jak pieśń niebiańska, godowa.
Z pokoju górą, po suficie, łamiąc się na ramie okna, uchodziło słońce. Z pod łóżka wypełzał mrok gęsty, skłębiony. Czepiał się ścian. Zasiadał po kątach. Drzwi tylko gładkie jaśniały jeszcze, broniąc się przed bliskiem zatraceniem w ciemnem omdleniu nocy. Z korytarza wpadło stłumione echo drobnych kroków. Przez uchylone drzwi wsunęła się do pokoju czyjaś ręka. Z góry trysnęło i zalało cały pokój miękkie, łagodne światło. Helena wstała, razem z nią, zdawało się, powstał z mroków wszystek kształt sprzętów jeszcze przed chwilą niewidnych, milczących, zamarłych na czas powitania się kochanków.
Razem z pierwszem spojrzeniem na rannego wdrapały się w piersi Heleny ostre, zakrzywione szpony. Targnęły sercem, przeorały je głęboko i razy bolesnych tysiąckroć. Z szarożółtej twarzy leżącego, z jam ciemnych, głębokich wyogniło się na spotkanie jej oczu patrzenie zwycięskie, pokonywające wszystek ból. Zasłuchały się myśli w okrutną prawdę mowy widzenia.
Łóżko wąskie, żelazne, szpitalne wojskowe. Dwie małe poduszki, białe, obojętne z obowiązku uległe. Szmat dery brunatnej i majaczący pod nią kształt, niby dno żywych, rozkołysanych fal jej pamięci. Na szorstkiej kołdrze długa, dziwnie długa bezwładna ręka. Palce suche, żółte, podzielone grubemi wiązaniami stawów.
Spojrzenia Heleny, bezwiednie starające się przez dłuższą chwilę ominąć głowę leżącego, rzuciły się nagle na gładkie, woskowe o zapadniętych skroniach czoło, na suche, jakby krwią zlepione, strąki czarnych włosów, na wtłoczone do wewnątrz policzki, na płomienie oczu zasutych popiołem niezmierzonego cierpienia, zaciągniętych dymem rozpacznej bezwoli, na martwe, sine wargi, na tę głowę całą, straszliwem wejrzeniem urągającą Chrystusa ranom i cierpieniom, rozdzielonym na miljony serc człowieczych, wiernych, miękkich, maluczkich.
Uderzył wrzątek krwi w mózg, w czaszkę.
— Azali to człowiek przez świat cały zdradzony, sprzedany podstępnie wszystkim boleściom? Dlaczego? Iżby w samotności marł bez skargi usłyszanej sercem tych wszystkich ludzi, przez nią widzianych: radosnych, szczęśliwych. Sierżant! Chrystus! — w ciszy przepastnej zaziemnej supłały się oszalałe błyskawice myśli Heleny.
Witan widział wszystko. Skupiał się cały w wysiłku utrzymania spokoju i zatajenia jeszcze przez chwilę jedną prawdy o sobie. Czuwał. Wysączały się na wargi krople żółciowej goryczy, lecz krzepły w kątach ust niepokazane. Zamknął oczy.
Wówczas z owej ciszy przepastnej, zaziemnej wyświetlił się błogosławiący wszystkiemu cierpieniu dwojga promień jasny, niby wejrzenie pól śnieżnych w noc niemą, ciemną, zagłuchłą. Wyjawiła się świadomości z bezmiarów tęsknoty, z marzeń długo osamotnionego ciała, z śnień zmysłów wola oddania się boleści, wola radosna, jedyna. Zamilkła nagle niepokojąca mowa zuchwałych piersi, zacichł szept żebrzący gładkich, lubieżnych wgłębień u bioder, zamarła fala łonem miotająca, zastygł byt cały w sprężeniu się do udręki ponad wszelką wyobraźnię bolesnej — do rozkoszy niczem niewysłowionej.
Ranny podniósł prawą rękę. Na spotkanie wychudłej, drżącej dłoni nadbiegły usta Heleny. Do suchych, gorących palców przywarły wargi, wpieszczając w nie jakowąś zwycięską w pokorze cichość.
— Helu! — szepnął Witan z trudem, słabym, ledwie znajomym dla pamięci, szeptem.
Pomagała onemu szeptowi warg cała twarz, nadewszystko zaś wzrok smutkiem zasnuty. Wsłuchała się tedy Helena czarem swoich wielkich ciemnych oczu w dalszą mowę przygasłych źrenic kochanka. Czuciem rozumnem chwytała drgnienia bladych ust, straszną spowiedź czyniących.
— I ręki...
Wzrok jej dostrzegł brak lewej ręki... Odcięty rękaw koszuli spięty, czy zaszyty wyglądał, jak jasny sęk brzozy po oderwanej wichrem gałęzi.
—...I nogi prawej... i cały jak szmata — mówił, jakby spowiadał jakowyś rzucony między nich grzech śmiertelny, tajemny. Ruchem nagłym, krótkim zeszarpnął z siebie ciemne, brunatne przykrycie.
— Nie odkrywaj, jedyny — poprosiła, naciągając zpowrotem kołdrę na te resztki ciała ludzkiego — dobrze tak.
Po twarzy jej rozpłynął się jasny obłok, niby pierwszy uśmiech dziecka witającego słońce. Przejęło ją, jak dreszcz czystej rozkoszy, poczucie wielkiej miłości. Zdawało się jej, że dawne jej uczucie to bluźnierstwo wielkiej miłości, licho obrobione szkło, chcące naśladować zawisłą nad ziemią gwiazdę wschodu. Na utwierdzenie miłowania swego obecnego obnażyła stopę rannego i zaczęła kryć ją pocałunkami.
Witan leżał bez ruchu. Kalekie ciało jego pogrążało się we mgle niewymownego zadowolenia. Od żółtej, trupiej prawie nogi, którą rozgrzewał oddech Heleny, rozchodziła się w krąg dziwna moc, wskrzeszająca życie ze wszystkiemi jego prawami, pragnieniami i wolą. Moc ta mieszała się niejako organicznie z zapachem cuchnącej ropy ran niezagojonych i traciła w sobie całą dotychczasowość życia Heleny.
Do pokoju, niepostrzeżenie dla kochanków — ogłuszonych chwilą, z której poczynał się nowy twór, treść dni przyszłych — wsunęła się siostra miłosierdzia.
— Siódma! Pani będzie łaskawą opuścić rannego — zwróciła się przybyła do klęczącej przy łóżku Heleny.
Czoło Witana spięła zmarszczka.
— Żona wyjdzie za godzinę! — rzucił z jawną złością.
— Nie, proszę pana, wyjdzie zaraz! —— upierała się otyła kobieta w okularach i ubraniu siostry miłosierdzia.
— Precz stąd, do stu djabłów! — krzyknął ranny i skrzywił się od bólu, snadź spowodowanego nadmiernym wysiłkiem i gniewem.
— To ja tu zostanę i poczekam — odsyknęła jadowicie pod nosem gruba żmija.
— Niepotrzebnie — wtrąciła się Helena — wyjdę wkrótce po opuszczeniu pokoju przez panią, chciałam się pożegnać z mężem bez świadków.
— Ależ proszę, proszę! Pani rozumie — zaczęła się tłumaczyć — że ja, stojąc na straży dobra rannych, muszę być czasem bezwzględna.
Witan chciał coś powiedzieć, ale niemoc bolesna odebrała mu głos. Oczy przysłoniła mu krwawa mgła.
Sanitarjuszka wyszła. Helena obejrzała się, poczem, nie widząc nikogo, szybko pochyliła się nad Sewerynem i pierwszy raz od przybycia do szpitala przywarła swemi gorącemi pełnemi żywej krwi ustami do sinych, suchych warg rannego. Pierwszy, po latach rozłąki, pocałunek nie miał nic z treści pocałunku dwojga kochanków. Wargi wyszeptujące śluby wiecznego miłowania dotknęły tylko zimnych relikwij.
Witan ciężko oddychał. Niemoc ogólna dopadła go i wgniotła w łóżko, jak martwy, bezwolny ciężar. Helena objęła go spojrzeniem, przytuliła, wchłonęła w siebie i pospiesznie wybiegła.
Gdy przechodziła przez ciemne podwórko, opadł ją potworny, sturęki i stugłowy strach. Dopiero za starą murowaną bramą poczuła się raźniej, czepiający się jej sukni lęk sczezł, został tam, a tam bała się myślą obejrzeć. Seweryna widziała poza wszystkiem jego teraźniejszem otoczeniem: długim, wąskim korytarzem, oknami krwawo patrzącemi i siostrą miłosierdzia.
Po odebraniu walizki z małej izdebki przy bramie — mieszkania starego ze zgiętą głową żołnierza, Helena, zdając się zupełnie na wolę opatrzności i wiozącego ją dorożkarza, dojechała do jednego z drugorzędnych domów hotelowych. W braku mniejszego pokoju zatrzymała się w dużej ponurej sali, a raczej izbie, z której umeblowaniem właściciel hotelu musiał mieć kłopot nielada.
Wszystkie znajdujące się wewnątrz sprzęty były porozstawiane tak, aby wchodzącego nie przerażała wielka wydęta pustka, w której tak poważny i szanowny mebel, jak łóżko, ginął bez śladu.
Znużone, zmęczone drogą, wyczerpane nadmiarem wrażeń ciało Heleny pragnęło odpoczynku. Ciążyło, łamiąc wolę duchowego skupienia się i zważenia wszystkiego, co się w głębi bytu dokonało.
Ręce zsunęły z ramion białą bluzkę, zepchnęły z bioder gładką, podróżną suknię. Cienka, miękka bielizna, pozwalająca przez przejrzystość swoją widzieć nawet kolor ciała, spędziła znów myśli Heleny na stopnie ołtarza jej ofiarnych ślubowań. Bez zwykłej wieczornej pracy nad rozczesaniem długich włosów, przeglądu swego ciała, wypatrywania wszystkich jego najdrobniejszych zmian, wsunęła się pod chłodną kołdrę. Zgasiła światło, zwinęła ciało w bujny kłębek, jak prawidłowo napisany znak zapytania i oddała się cichym, przedsennym marzeniom. Razem z dalekim pogwarem miasta przez wysokie, wąskie okno wpływało do wewnątrz pokoju światło jasnej, pogodnej, lecz bezksiężycowej nocy.
Długo nie mogła zasnąć. Na granicy jawy i snu wyobraźnia snuła osobliwe obrazy:
Oto zdaje się jej, że idzie szeroką, opuszczoną drogą, aż do krzyżowych rozstań, gdzie z pod ziemi, w budzących się jutrznianych blaskach, wynurza się sylweta ciemnej, samotnej świątyni.
Nieustępliwie, ciągle, niby rama obejmuje cały świat wyobraźni łuk starej, mchem obrosłej bramy, prowadzącej na puste, wilgotne podwórko szpitalne.
Wchodzi Helena do wnętrza chramu. Nie widzi ścian, nie czuje już oparcia dla stóp swoich. Zapatrzona w świetlistość krwawą wielkiej, z podglebia wyjawiającej się tarczy, płynie coraz lżejsza do rozpiętych na tle jej ramion, do pochylonej śmiertelnem cierpieniem głowy. Drżące, troskliwe ręce jej biorą zastygłe, bezwolne ciało i niosą kędyś nad ziemię w mglistą dal.
„I ręki... i nogi... i cały jak szmata“ — słyszy, a w ciało znużone, rozgrzane, zwinięte pod kołdrą w splot rozwiązanego węzła, spływa rzewność, wlewa się, jak gorących, dobroczynnych łez strumienie.
Umiłowany dźwiga ciężar. Niby to samego Chrystusa niosą ręce jej, ręce cięższe niźli ciało jego.
Idzie coraz bardziej słaba w rozrzewnieniu wszystkości swojej. Czuje, że za chwilę jedną upadnie pod błogosławionem brzemieniem. Wymodliła ostatek sił i weszła na szeroką drogę, trakt równy, zapomniany, bez jednego śladu ludzkiej stopy.
Pod ziemią słyszy szum, jak fal ponocny szept — mętny gwar mrowiska ludzkiego.
Idzie z nim, z Sewerynem na rękach.
Jest lekki teraz, jak małe, przytulone do piersi dzieciątko.
I ręki i nogi i...
Dal bezkresna, coraz bardziej mglista, zamroczna.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Od dnia przyjazdu do Biarritz, życie Heleny podzieliło się na dwie wzajem podtrzymujące i dopełniające się części. Ów podział jej życia uzależniał szczęśliwy poniekąd rozkład dnia. Cały ranek aż do trzeciej po południu spędzała samotnie albo nad brzegiem oceanu, albo w prastarym lesie. Resztę dziennych godzin przesiadywała u łóżka Seweryna.
Od hotelu, w którym mieszkała, co rano szła boczną ulicą na piaszczyste wzgórze za miastem. Stamtąd, brnąc w suchym, lotnym piasku, schodziła na zapomniane wybrzeże, gdzie prócz niej i beztroskich, jasnych mew nie znaczył nikt śladów nóg swoich na gładkiej, wrażliwej, złotej powierzchni.
Myśli Heleny, zapatrzonej, zasłuchanej w symfonję barw i dźwięków oceanu, unosiły się nad wszystkiem jej życiem, jak białe, przezroczyste, nie rzucające cienia na ziemię, obłoki. Samotność kazała jej unikać ludzi. Drżała na myśl bliskiego zetknięcia się z nimi. Zdawało się jej, że jedno znane ludzkie spojrzenie może jej wydrzeć to, co wpieścił w nią pogodny obszar oceanu, co wśpiewał w jej duszę stary, dostojny piewca — las, co już poczęło się w niej.
Czuła nad sobą jakoweś zwierzchnie kierownictwo. Zdawała sobie również zupełnie dokładnie sprawę, że w miarę potęgowania się i utrwalania jej sił, niedawno w sobie odkrytych, zatraca się w odmęcie czyjejś woli — czyjej nie wiedziała. Dawniej tą pochłaniającą ją głębią był Seweryn. Dzisiaj Seweryn był dla niej ołtarzem, na którym musiała złożyć przewielką ofiarę z części swego życia najmożniejszej, najistotniejszej. Ofiarę, konieczną dla odkupienia dawnych przewin.
Ani jakości dawnych grzechów, ani przyczyny koniecznego złożenia ofiary, ani treści owej ofiary, zarówno istoty ostatecznej nagrody Helena nie ogarniała wyobraźnią, bo nie dotykała ich myślą rozumną.
Zaistniała dla niej naga, rozkaźna potrzeba — pragnienie złożenia ofiary.
Z bezludnego wybrzeża, zazwyczaj dopiero koło południa, Helena znajomą już ścieżyną szła do lasu.
Wąska dróżka między wysokiemi, oblepionemi bronzową łuską, drzewami prowadziła do maleńkiego murowanego domku. Tam pod kwadratowem okienkiem stał drewniany, koloru zgniłej oliwki stół — przy nim wkopana w ziemię wąska bez poręczy ławka. Nad czerwonemi drzwiami domku zamiast szablonowego szyldu, objaśniającego przechodnia o charakterze i znaczeniu społecznem i handlowem murowanki przydrożnej, widniał napis: „Paul le Vieux Vous invite“. Za drewnianym stołem, spalonym słońcem południa i zmytym deszczami codziennie zjadała Helena skromny obiad, podawany przez tęgiego Baska, owego właśnie Pawła le Vieux. Po obiedzie, daleko okrążając piękne wille i pałace, szła do szpitala.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Żyznowski.