Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom III/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dnia tego, gdy na wieczór zapowiedziana była herbata u Ropczyckich, stary pan kapitan po młodemu ubrany przyjechał do hotelu przypomnieć jenerałowi, iż na niego czekano. Poprzedzającego dnia jeszcze młody Ritter von Ropczycki kartę mu wizytową wyrzucił...
Po wieczorze u prawnika ochota znacznie odpadła Zbyskiemu od badania tajemnic Galicyi. Widział w niéj polskiego wiele, ale do tego białego maku naszego, szarego téż przymięszało się sporo w małżeństwie z austryackiém społeczeństwem. Nawykać się trzeba było i uczyć atmosfery, obyczaju, pojęć... obejścia z ludźmi i żywota austro-polskiego.
Powiedział sobie po cichu jak prawnik niedawno, iż się nie należy spieszyć. Ułożył już wcześnie plan wyjazdu po wieczorze u państwa Ropczyckich pod pozorem potrzeby powrotu do matki, z nadzieją przyjechania na czas dłuższy. Oznajmił to zaraz kapitanowi, iż boleje bardzo nad koniecznością tak rychłego opuszczenia Lwowa.
Zacny kapitan w istocie się tém zasmucił: syn przyjaciela był dlań prawie krewnym, znał nieco jego życia dzieje, osnuł więc sobie pewne plany ku przyszłemu szczęściu i wybornemu osiedleniu w Galicyi. Przykro mu było dowiedzieć się, że ma tak nagle wyjechać. — Ale przynajmniéj nagły ten wyjazd ma foi, spytał, nie został spowodowany żadném rozczarowaniem u nas?!
— Nie, wczoraj odebrałem listy od matki i o matce, należy mi jechać koniecznie. Mam nadzieję powrócić rychło...
— O! bo myśmy tu dla asindzieja już sobie snuli złote plany różne, z życzliwego pochodzące serca!... myślałem, że zapoznamy go tu w szerszych kołach, w znaczniejszych domach naszych, że cię zmusimy nas pokochać i zrozumieć!
To mówiąc uściskał go kapitan.
— Bo to, widzisz, ma foi, rzekł, nie trzeba się nigdy zrażać do kraju pierwszém wrażeniem odebraném... jest ono częstokroć fałszywe, zawsze za ostre i rażące. Mimo to u nas w Galilei żyć można, ludzi poczciwych pełno — i z Polski całéj to jeszcze jedyny kąt, gdzie nieco swobodniéj.
— Tak — uśmiechnął się jenerał, w Królestwie trzeba się borykać z Moskalem, w Poznańskiém z napływowymi Niemcami w najgorszym gatunku i żydami, w Galicyi tylko z Rusinami, Austryakami, Czechami i... czy jeszcze jest co więcéj??
— E! e! ruszył ramionami kapitan. Znasz waćpan rusińskie przysłowie: Sławny buben za horemi. Tak i z tym naszym bojem... Więcéj huku niż strachu. W dodatku, gdybyśmy cokolwiek siły mieli, to, co na nas szczuje, przylgnęłoby do nas...
— A siły téż nie widać coś, panie kapitanie, szepnął jenerał — słów tylko siła.
— Powoli, powoli, ma foi, nie razem Kraków zbudowany. Fermentuje u nas dla tego, że się piwo warzy.
— A! jak się uwarzy! rozśmiał się Zbyski.
— Może być wcale nie złe! zamknął kapitan. Sapienti sat! Tylko niech się wyburzy, ustoi, niech szumowiny zejdą, męty opadną, wyklaruje się... zobaczycie!!
Z tém się pożegnali.
Dzień cały spędził jenerał na czytaniu gazet miejscowych, z których chciał bliżéj poznać Galicyą, ale tu wpadł znowu w zamęt taki jak na rozmowie u prawnika..
Trzeba było do nich osobnego słownika, pisały bowiem językiem parlamentarnym galicyjskim, którego bez nauki intuicyą nabyć trudno. Drapieżne ich występowania przeciwko sobie posunięte były do takich wyrażeń i malowały zawziętość tak wielką, że sądząc z niéj o kraju można się było spodziewać wojny domowéj...
Uderzyła go rzecz tylko jedna, symptom szczególny, zgoda najniezgodniejszych organów w jednym punkcie — nienawiści dla Rosyi. Obfitowały we wspomnienia katuszy sybirskich, w relacye sądów wojennych, popełnianych okrucieństw i prócz znienawidzonego Słowa, które stawało w obronie cara przeciwko zbuntowanym Laszkom, nigdzie się nawet łagodniejszym tonem nikt w tym przedmiocie odezwać nie śmiał. Malowało to do pewnego stopnia usposobienie kraju całego. Wszystko, co żyło, protestowało przeciwko uciskowi Polski.
Dosyć późnym wieczorem jenerał od dawna zarzucone wdział białe rękawiczki i mimowolnie przyszły mu na myśl stare dzieje, inne wieczory, inne czasy... inni ludzie. Z chmurą tych wspomnień na czole przybył do domu państwa Ropczyckich, gdzie nader obfite oświecenie zapowiadało przyjęcie mnogich gości. W salonie już znalazł jenerał oprócz kilku pań obcych świeżo i pięknie wystrojoną z wielkim smakiem hrabinę, która się nim natychmiast zaopiekowała z grzeczną natarczywością.
— Siadaj pan koło mnie — rzekła — ja panu wszystkie nasze piękności pokażę a w potrzebie nawet o każdéj dostarczę szczegółów biograficznych... Odemnie się pan nie wyzwolisz, jako córka gospodyni mam pierwsze prawo do gościa.
Uśmieszek bardzo wdzięczny towarzyszył tym wyrazom... a że strój był wieczorny, odkryte śliczne rączki, piękny biust marmurowéj białości, udatna szyjka popisywały się bezkarnie... Oczki ciemne, przymrużone zdawały się pytać go ciągle: — Coś ty za jeden! coś ty za jeden, tajemniczy gościu, milczący, chłodny, zamknięty? dla czego należnego mi hołdu nie składasz? czemu wystygły jesteś i życia ni szczęścia nie chciwy?... Coś ty za jeden... człowieku?
Na te oczów pytania Stanisław szklanym wzrokiem rozbitka zdawał się odpowiadać: — Wyżyty jestem, zastygły... iskry młodéj nie ma we manie... miłość moja zstąpiła do grobu... żyję tylko, bo żyć muszę...
Na to oczki zmrużone figlarnie odpowiadały: — My cię wskrzesimy z martwych...
Tymczasem usta próbowały pomagać oczom, choć nie unisono; oczy były czułe, usta szyderskie. Umiała być razem dwoma... smutną niby, a trzpiotowatą z musu i nałogu, jakby ręczyła, że czułość kryje się umyślnie, by całą oddała jednemu...
— Widzi pan tę śliczną... powiesz pan pewnie... panienkę — tę, tę z pąsową kamelią w czarnych włosach... jest to młodziuchna przecie mężatka... Osoba zajmująca... Luby jéj zginął na wojnie... Kazali nie lubego zaślubić... poszła posłuszna do ołtarza... ale żałoba na ślicznéj twarzy... wszak ją wyczyta każdy... Chodzi po świecie upiorem...
— Tegobym do prawdy nie domyślił się — rzekł jenerał.
Hrabina zwróciła oczy pilne na piękną brunetkę.
— Pan mnie przerażasz trafnością swych postrzeżeń! Wszak dziś żałoba znikła... Musiało się coś stać... cóż się stało?
— Pokochała męża zapewne! — szepnął Zbyski. Hrabina parsknęła śmiechem. — Widzi pan tego ospowatego jegomości pod oknem, zakochajże się w nim przy najlepszych chęciach! Przypomina, nie wiem, dla czego kaszę jaglaną... pfe!
Odwróciła się.
— Czekaj pan! — zawołała — ta majestatyczna piękność musi się mu podobać.. Avouez, qu’elle est magnifique...
Zatuliła chustką usta hrabina, bo jéj najnieszczęśliwiéj przyszło na myśl pospolite dopełnienie tego frazesu, które było okropnym sarkazmem (et pas chère).
Wskazana pani nie była pierwszéj młodości ale jeszcze nadzwyczaj piękna, dumna, wspaniała i wielkiego tonu... Przyjmowano ją wszędzie, chociaż na ucho mówiono takie rzeczy! takie rzeczy!
Hrabina coś poufnie poszeptała jenerałowi, żywo gestykulując... ale w téj chwili przerwał jéj wykład tajemnic Lwowa wchód tryumfalny aż trzech osób niesłychanie postrojonych... pani, pana i panieneczki... Pani była oryginalnie brzydką, czego paryski strój nie mógł pokryć, panienka miernie urodziwą, pan bardzo piękny mężczyzna, o wiele od żony młodszy...
— Boję się, żebyś mnie pan nie wziął za plotkarkę, mówiła hrabina, a tak język świerzbi... Ten pan nie miał nic, ta pani miała dwa miliony... i pokochała go, rodzice nie pozwalali, narzeczony wykradł i na tém byłby koniec dramatu, gdyby został wiernym swéj dobrodziejce... Wystaw sobie pan, że to największy w świecie bałamut... Il se croit irresistible... et je crois qu’il l’est — pour les femmes de chambre... dodała cicho..
W ten sposób przed złośliwym języczkiem pięknéj hrabiny defilowały panie, a każda z nich otrzymywała ciekawy komentarz..
Można się było z tego przekonać, iż kronika skandaliczna nadpełtwiańskiego grodu Lwowa nader była obfitą w ciekawe zdarzenia... i o tém także, iż tu serca kobiet nie wyrzekły się jeszcze marzeń miłości i upodobania w dramatach domowych, na przemiany osładzających i zatruwających życie.
Mnóstwo było pięknych twarzy, lecz czy hrabina uroki z nich zdejmować chciała umyślnie, czy w istocie do każdéj przylgnęło w życiu coś... co ten urok zaćmiło... żadna nie uczyniła wrażenia na panu jenerale. Dowcip hrabiny małe także wywarł, o ile z chłodnéj postawy domyślać się było można... Draźniła ona do hołdów nawykłą piękną panią.
— Powiedz mi pan — odezwała się nagle, wlepiając weń oczy i uśmiechając się nieco szydersko... gdzie pan i w czém zaczerpnąłeś tę zimną krew, tę ostygłą obojętność na wszystko, co go otacza? Żebyś téż choć ciekawiéj spojrzał na którą z tych pań...
Jenerał odpowiedział także smutnym uśmiechem.
— Długaby to była historya, gdybym ją chciał pani opowiadać, rzekł cicho — możem się urodził z krwią rybią, może w mrozach i lodach nad Newą wyziąbłem do ostatka, może chłodny po wierzchu iskierkę niedogasłą chowam głęboko pod popiołami... ja nie wiem.
— A jabym bardzo wiedzieć chciała! zaśmiała się hrabina.
— Któż pani broni zgadywać!
— Tak, ale nie ma dla kobiety nic nieprzyjemniejszego nad to, gdy się omyli...
W chwili, gdy nowe może przedstawienie wchodzących właśnie do salonu pań miało nastąpić, z ulicy dał się słyszeć gwar jakiś niezwyczajny. A była to jedna z tych spokojnych, małych, poczciwych uliczek, na któréj nawet hałaśliwego szynku brakło... Gwar złożony widocznie z owego złowrogiego szumu ciżby ulicznéj, z którego jak wystrzały wylatywały kiedy niekiedy okrzyki... Zbliżał się coraz... Wszyscy pozrywali się z krzeseł, mężczyzni pobiegli do okien, niektórzy na ganek i do ogródka. Jenerał w przekonaniu, że się pali, chciał biedz ratować... nie mógł się dopytać, co to się stało... Panie trochę przestraszone szeptały, mężczyźni ramionami ruszali, kapitan był gniewny i czerwony.
— Cóż to takiego jest? zapytał jenerał.
— Co to jest! a to głupstwo, z pozwoleniem, nasze... zawrzał Ropczycki, ktoś nawołał lud dla zrobienia manifestacyi przeciwko izraelitom, mamelukom, może redakcyi jakiéjś... lub... a kto ich tam wie! Tłumy więc pomnażające się szumowinami ulicznemi, pod wodzą kilku antreprenerów kocich muzyk i bicia szyb.. biegną gdzieś na wskazane miejsce, dopóki c. k. policya, która nie lubi się w te interesa wdawać, nie zjawi się nareszcie i nie popróbuje brać do kozy... co jéj się nie uda.
— Za prawdę ciekawy widok, rzekł jenerał, i gdyby go zdala można oglądać...
— Dla mnie on nie ciekawy, westchnął kapitan, boleśnie mi przypomina ową noc w Warszawie, która była jakby przepowiednią upadku rewolucyi naszéj. Biada temu narodowi, który śmie niewinności poczciwego ludu, jego nieoświecenia, jego łatwych młodzieńczych namiętności nadużywać na podobne demonstracye... który psuje ludzi, aby swe mrzonki wcielił!! Biada i stokroć biada!
Kapitan zamilkł.
— Częstoż się podobnego rodzaju zabawki powtarzają we Lwowie? spytał jenerał.
— Dosyć — odparł Ropczycki, każde wybory, sejm, głośniejszy polityczny krok zwykle takiemi się manifestacyami poczyna lub kończy...
Wrzawa w ulicy nie ustawała, tłum, dążąc gdzieś do pewnych okien przeznaczonych na zagładę, przeciągał właśnie spokojną uliczką, a że mu się jasno oświecone okna dworu pp. Ropczyckich nie podobały, kilka epizodycznych kamyków padło w krzaki blizkie, szczęściem szyb nie dosiągnąwszy.
— Mości dobrodzieju — rzekł szlachcie jakiś zamaszysty, biorąc się w boki i stając przeciw okna — mości dobrodzieju! — to nic złego! Mówił mi młody... a on to się na tém zna, że to edukacya polityczna narodu. No! jeżeli się ma, panie wyedukować, trudno mu kilku szyb żydowskich skąpić... Che! che! che! dali pan zabawne!
— Ale jutro, panie marszałku, rzekł kapitan, ktoś tę edukacyą poprowadzi na wasze szyby...
— O! wara! zawołał marszałek, to znowu co innego, katolickiego szkła tłuc nie wolno!
— Jabym żadnego nie pozwolił — gniewnie obruszył się Ropczycki — co u kaduka! Tłuczenie okien klasa pierwsza, znieważanie ludzi klasa druga, a na maturę dorabiając, gotowi kogo na latarni powiesić! To już będzie wychowanie dokończone...
— Nie, panie kapitanie — przerwał jenerał, kończy się ono dopiero, gdy lud nauczycieli swych wywiesza...
Rozśmiali się wszyscy... Gwar trwał jeszcze w dali i wzmagał się, to ucichał chwilami. Towarzystwo całe pod wrażeniem téj burzy ludzkiéj stało milczące i zamyślone... jakby Anioł śmierci przeleciał nad jego głowami.
Jenerał powiedział sobie w duchu — że potrzebujący pracy i wypoczynku z trudnością pono wybraćby mógł sobie kraj, gdzie na wsiach żyje wspomnienie rzezi a po miastach swobody pierwszy użytek stał się swawolą.
Niepostrzeżenie do zamyślonego zbliżył się hrabia N. N., spólnik domu bankowego Fiburger, Kapiszon & Comp., i powitał go jak stary znajomy i przyjaciel.
— Namyśliłem się, rzekł mu po cichu, mam coś dla pana dobrodzieja takiego, że na całą naszą Galicyą drugiego nie znaleść. Ziemia wyborna, rzeka prawie spławna, dwór pański, park prześliczny i majątek tani.
— A właściciel? spytał jenerał.
— Dojada w Wiedniu ojcowizny! westchnął hrabia, te nieszczęsne tancerki go zgubiły! Gdyby był się kontentował mniéj kosztownemi pięknościami, ale miał pasyą do tancerek i to do najdroższych. — Stanisław milczał.
— Przyznam się panu, żem stracił ochotę do osiedlania się w kraju za mało mi znanym, gdzie się wszystkiego, począwszy od ludu, uczyćbym musiał, sąsiadów, proboszcza, urzędników, prawa i języka...
Hrabia ruszył ramionami jakoś niedowierzająco i dodał, jakby wymówce nie wierzył:
— Nie kupisz pan, to nabędzie jeden z naszych nowo sztyftujących się magnatów, którzy politykę, finanse, spekulacye i popularność zarazem uprawiają... Ja — dodał — nie chwaląc się, pochodzę z jednéj z tych starych rodzin, których szlachectwu nic zarzucić nie można. Moi przodkowie mieli klucze i dobra... ale ci panowie!! Ja téż musiałem ugiąć się pod jarzmo wieku i wleść między bankierów i grzebać się w papierach i wekslach... ale ja! trzymam się tylko, żeby nie paść... Ci zaś, o których mówię, z ekonomczaków i rzeźników powychodzili na austryackich grafów i tęgo się biorą i familie swoje postawią lada dzień w izbie panów! Nie można ich ignorować, bo są potęgą...
Obrócił się hrabia, popatrzał w koło, zamilkł.
— Nie kupisz pan, nabędzie A. B. lub C. a szkoda... wolałbym, żeby to przeszło do kogo i innego, nie do tych dorobkowiczów, których cierpieć nie mogę... Żaden z nich nie wywiedzie się panu ze trzech pokoleń..
— To do pewnego stopnia zasługa... aus eigener Kraft... dobyć się z tłumu... rzekł jenerał.
— A żebyż to była siła... ale to...
Wtém przerwano im rozmowę, bo jedna z pań szła do fortepianu i miała coś zaśpiewać, a hrabina skorzystała z ruchu w salonie, by się zbliżyć znowu do gościa — i porwać go w swe szponki różowe.
— Pan mi uciekasz — zawołała śmiejąc się... ale nie mogę dozwolić, ażeby przebrzydły ten hrabia — bankier go eksploatował... Nadtobyś o nas miał złe wyobrażenie... A potém dodała ciekawie się weń wpatrując:
— Nie prawda? nasza emeut’a miała wiele charakteru! To bardzo malownicze i ładne ten lud zburzony, ryczący... roznamiętniony... srogi... ten szum, te śmiechy... okrzyki.
— Tak — w poemacie — dodał jenerał.
— A w życiu? nie trzebaż trochę poezyi wśród prozy jego?
— Poezyi zapewne, lirycznéj, sielankowéj, uczuciowéj... ale tak dramatycznéj... wątpię. Jest to przyprawa zbyt pieprzna, któréj tylko zużyte podniebienia pragnąć mogą.
— A! jestem zginiona! rozśmiała się hrabina — więc ja mam zużyte podniebienie?
— O! przepraszam, nie, pani hrabina masz może tylko rozpieszczoną fantazyą, która leci za nieznaném, goni za nowém... ale jutro po wybiciu szyb u pani... wydałoby się jéj to — okropném.
— Może i prawda! westchnęła, poprawiając włosy piękność — tak! ta nieszczęsna fantazya... la folle du logis, nigdy jéj obuzdać niepodobna...
Spojrzeli na siebie... posmutniała.
— Czy pan tak straszny jesteś realista w życiu... że nawet fantazyą potępiasz? Czémś przecie bawić się trzeba, gdy nie ma czém żyć?
— A! pani, ja nic nie potępiam... choć nad wielą rzeczami boleję — zakończył jenerał.
Na tém skończyła się rozmowa... Jenerał obejrzał się, był samiuteńki jeden w salonie wśród osieroconych kobiet. Cygaro i polityka wymiotły wszystkich do dalszych pokojów. Żeńskie towarzystwo dosyć smutne garnirowało do koła ściany, rozmawiając między sobą... Dwóch czy trzech młodzieńców zjawiało się czasem w ramie drzwi, by spojrzeć na białe tych pań popiersia; ale urok hawańskiego dymu odciągał ich napowrót w głąb domu. Zakręciwszy się dosyć zręcznie po salonie i widząc, że jest sam jeden tutaj, Zbyski rad nie rad musiał się w towarzystwie młodego Ropczyckiego, który po niego przyszedł, wynieść do whista i męzkiego grona, zajętego już jak najzapalczywiéj tém, ile kandydat demokratyczny może mieć głosów przy ponowionym wyborze.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.