Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom III/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pomimo starożytności swojéj Lwów jest zupełnie nowém miastem, stolicą został od niedawna, podział Polski z prowincyonalnego handlowego ale dosyć martwego grodka uczynił go nagle ogniskiem kraju, który przed niedawném ciążył w innych wcale kierunkach. Znać na nim dziś jeszcze dorobkowicza. Po Krakowie zdumiewa tu ten brak pomników, te maluczkie tylko ślady nie wiele rozwiniętéj działalności.
Być może, iż się do tego przyczyniało, że Lwów polski siedział wśród Rusi a ludność jego składali Ormianie, Rusini, Polacy i izraelici... Nigdy się to w jedną jakąś całość zlać nie mogło, każda gromadka miała inne zajęcia, charakter, dążności, wszystkie po troszę antagonizowały, życie spółeczne jakoś się nigdy rozwinąć potężniéj nie mogło.
W ostatnich czasach rzeczypospolitéj réj wodziło kilka rodzin możniejszych, potém skupiali się tu rozbitki z za kordonu, tradycyi nie było, wzrastało miasto koniecznością, zakwitnąć nie mogło.
Z czasem utworzyła się arystokracya czysto galicyjska i ta nieco miasto odżywiła; biurokracya rozrosła się jak mrówie... ognisko rządowe poczęło ludzi przyciągać.. Stolica de facto zaledwie potrafiła dorobić się powierzchowności znaczniejszego prowincyonalnego miasta. Tego, co największy wdzięk daje stolicom, starych zabytków, co je uprzyjemnia — porządku i smaku — grodowi Lwa brakło. Z pospiechem budowały się kamienice, wznosiły mury, a jako symbol poczucia artystycznego posłużyć może niesmaczne pudełko z koroną hrabiowską wystawione przez rodaka-namiestnika i ministra. Nic lepiéj nie przedstawia arystokracyi specyficznie galicyjskiéj nad ten pomnik...
Nagłe te wysiłki, by zostać stolicą, opłacił Lwów z widocznym pospiechem nastawionemi murami, obok których stoją jeszcze nieforemne klatki, chude kamieniczki stare, dworki drewniane i gmachy poprzedzające widocznie przybycie architektów do Lwowa.
Na prędce porozsiadały się mury, gdzie który mógł, bez planu, bez porządku, rachując znać na przyszłość. Wszystko wydaje się rozerwane — niesforne i jakby pokłócone z sobą. Jeszcze dziwniéj się to poplątało z powodu górzystego położenia, a Pan Bóg poskąpił jednéj z największych ozdób, rzeki i wody, jakby na szyderstwo dając rynsztok, który się Pełtwią nazywa a jest tak wstydliwy, iż go trzeba przykryć i zamurować, aby zatrutem oddechem nie zapowietrzał miasta.
Co wspaniałe, to bez smaku... co piękniejsze, to gdzieś pochowane po kątach, zresztą ulice roztańcowane w różnych kierunkach, z wątpliwym brukiem, z fizyognomiami podejrzanemi. Uderza wszędzie ten zupełny brak smaku i jakby jego pogarda... jakieś opuszczenie, zdające się w przyszłość nie wierzyć, coś tymczasowego, niby obóz rozbity na prędce... który jutro burza roznieść może. Z wysokiego zamku widok piękny, cóż, gdy ta sina dal tak smutna jakby jaka niepewna przyszłość, — a na równinie ogromnéj prawie pusto...
Ze starych drzew jezuickiego ogrodu możnaby stworzyć coś bardzo pięknego, ale tuż groźnie, ponuro, wrażo patrzy Św. Jur i przeszkadza.
Łacniéj jest stokroć odmalować ten cmentarz krakowski niż wrzawliwą targowicę, która się Lwowem nazywa. — Oblicze miasta mieni się co chwila, a w rzeczy jest to embryon niedokończony; — co z tego wyrośnie, Pan Bóg wie jeden. Wszystko w dorobku... może być starosta albo kapucyn, przepyszna stolica lub straszna pustka i ruina. Nawet przewidująca znać, że tu nie ma po co się wciskać, koléj żelazna zatrzymała się sobie w polu, czekając, co to z tego będzie. Jest to impertynencya niedarowana.
O ile Kraków martwy jest na pozór, o tyle Lwów pozornie jest żywy, przynajmniéj w ulicach ruchu wiele, choć tworzą go żywioły, które się tylko w ulicach z sobą ścierają.
Téj świątobliwości i pobożności, jaką tchnie Kraków, nie ma tu śladu, kościoły najczęściéj puste a ludność rozdzielona trzema wyznaniami zdaje się dla wszystkich trojga dosyć obojętną. Ruch stanowi nie najzamożniejsza klasa, nie odznacza go téż elegancya; ekwipażów mało i nie wykwintne choć błyszczące... a równouprawnienie obok nich sprowadza parokonne furki i żydowskie wozy, które przyćmiewają całą pierwszych pretensyą do blasku. Mimo że życie niezmiernie mozaikowe i przeróżne, jest go tu więcéj niż w Krakowie. Swobodniejsze ruchy, donośniejsze głosy, zamaszystsze postacie... czuć, że tutejszy populus leopolitanus w chwilach złego humoru szyby tłuc nawykł i zbierać się na mityngi, że ma swych wodzów, trybunów i pewne polityczne wykształcenie, niedokończone wprawdzie ale sylabizujące bardzo głośno.
Gdy w Krakowie Austrya jest reprezentowaną nader skromnie i cicho przez delegacyą, która na zewnątrz się nie objawia, dyrekcyą policyi schowaną w kątku i kilku w opiętych spodeńkach żołnierzy bez broni, we Lwowie namiestnictwo, biurokracya, wojsko, urzędnicy, władze występują daleko wybitniéj. Czuć, że to jest nadewszystko ich stolica, że oni ją stworzyli i pielęgnują, aby tak kulawo rosła, jak ją na świat wydali; — czuć także, iż ten cały ruch i ten cały świat jest dla nich nie dla siebie. Pomimo nowych swobód konstytucyjnych, któremi pomalowano to po wierzchu, stare kolory wyglądają z pod spodu. Lud ma prawo wybijania okna, ale statutu dla rady miejskiéj dobić się nie może. Powszechnie utrzymują, że jest uniwersytet i młodzież we Lwowie, liczniejsza nawet niż w Krakowie, — nic jednak przytomności jéj nie zdradza a niemiecka wszechnica, zajęta produkowaniem urzędników, zapomniała o kształceniu obywateli, którzy się bez niéj obchodzą. Są posłowie sejmu i mężowie stanu, którym gdy się zdarzy co napisać, nietylko ks. Malinowski choruje, nietylko p. Suchecki dostaje febry, ale najwytrzymalsi i najpobłaźliwsi dziennikarze oczom swoim nie wierzą. — Lwów i jego bohaterowie zdają się ufać w to, iż komu Bóg da wrodzony talent, uczyć się czytać i pisać jest dlań zbytkiem niepotrzebnym.
Jest to wreszcie gród, w którym za naszych czasów owe pamiętne wyrzeczono słowa:A na co nam oświata! — Na pochwałę wszakże rzec należy, że nigdzie Polski nie kochają tak gorąco, jak we Lwowie, ja myślę, że na przekorę urzędnikom austryackim i Rusinom, którzy nie kochają jéj wcale.
Osobliwszą téż rzeczą jest, że w mieście, gdzie Niemców tak mało jest, iż gdy pilna potrzeba, aby ich było więcéj, Polacy ich udawać muszą, trwa i kwitnie bankructwem co lat kilka teatr niemiecki. Jest to instytucya na kresach ufundowana ad perpetuam rei memoriam, jak słupy herkulesowe, że już daléj germański wpływ nie sięgnął.
Cóż więcéj powiedzieć wam o Lwowie, oto chyba, że w obec twarzy jego niedokończonéj malarz musi powstrzymać się z dopełnieniem wizerunku... Gród to zagadkowy i cały jeszcze w obietnicach... bakfisch stolic, mający wszystkie przymioty i szpetoty dorastających podlotków, którym, nie wiadomo, skrzydła czy pazurki wyrosną. Można go kochać, kto się w nim urodził — ale zakochać na pierwszy widok niepodobna.
Jenerał jechał do Lwiego grodu trochę już o nim uprzedzony, nasłuchawszy się za i przeciw, wiedział to, co wiemy wszyscy, iż mimo wszystkich słabych stron, jakie mieć może stolica Rusi, z niéj przecież płynie na Galicyą życie, od niéj inicyatywa czynu, ruch, pierwsze reform słowo i poczucie potrzeby postępu. Można wybaczyć do wielkiéj pracy powołanemu miastu, że się nie stroi i w skromnym do niéj występuje fartuszku, można darować omyłki dla zapału, przesadę i hałaśliwość, gdy cel uczciwy, naostatek w walce, jaką często stacza z krajem, chwytanie się różnych środków, gdy czuje, że ta walka o życiu stanowi.
I Lwowu téż jak Magdalenie wiele przebaczoném będzie, bo kochał wiele a poświęcał się ochoczo, nawet gdy z ofiar owocu zbierać się nie spodziewał. Wykołysał on na łonie swém poetę doby naszéj Ujejskiego, dzieckiem jego był Romanowski a z synów wielu z nadziejami i aureolami legło młodo na polach bitew 1863 roku. Każda myśl patryotyczna, gorąca, polska, każdy człowiek, co życiem miłości dla kraju dowiódł, znajdują tu serdeczne przyjęcie. Cześć ojczyzny tu, jak się w innych dzielnicach zdarzało, nigdy pod pozorem zachowawczości nie była zapartą...
Miał téż Stanisław nadzieję, iż w téj części Galicyi, gdzie żywiół polski zagrożony ciągłym bojem z Rusią nie gardzi żadnym przybywającym mu posiłkiem, rychléj znajdzie życzliwe przyjęcie i dłoń podaną chętnie.
W drodze nie mając zwyczaju nikomu się nieznajomemu narzucać, unikał i on bliższéj znajomości z ogromnym owym milczącym mężczyzną, danym mu przez Opatrzność za towarzysza... Przejechali tak w milczeniu, paląc cygara odwróceni do okien, dobry kawał drogi.
Jest to znaném prawem i psychologicznym pewnikiem, że aby obudzić ku sobie zajęcie, trzeba unikać tylko wywoływania go umyślnego. Jenerał, który się odwracał i milczał od nieznanego jegomości, zdającego téż stronić od narzuconego mu przez konduktora współpodróżnika, widząc, że się ten wcale nie garnie ku niemu, zdala począł mu się pilnie przypatrywać. Z razu odwracał głowę i rzucał okiem szybko, aby nie być schwytanym na uczynku, potém raz i drugi bezkarnie popatrzywszy, bo jenerał zamyślony oknem na okolicę wyglądał, jął śmieléj już badać twarz, ubiór i szczegóły a przybory, z których stan i możność podróżnego najłatwiéj się poznaje. Nad Stanisławem leżała piękna torba, najpierwszego paryskiego fabrykanta wypieszczone dzieło, przy nim kołdra kosztowna i drobne jakieś sprzęciki, aż do zbytku wytworne, bo takie tylko Marya Pawłowna mieć przy sobie lubiła... Prócz tego woń hawańskiego cygara, piękne futro przekonywały, że towarzysz podróży był, jeśli nic więcéj, zamożnym człowiekiem. Olbrzym siedzący naprzeciw miał téż wiele pakunków, ku wygodzie służących, oplataną flaszkę, koszyk z żywnością, torbę przeładowaną, pękatą i wytartą. Ubrany był dostatnio, wygodnie, chociaż to, co miał na sobie, złém użyciem zawczasu było zniszczone. Twarz, która z nad barczystych ramion wyrastała, z wąsem staropolskim, z podbródkami dwoma obfitemi, miała wyraz pewien dumy, w sobie zamkniętéj i pewnéj siebie. Małe oczki piwne ginęły w grubych powiekach, nos kartoflowaty bezkształtny wydawał się małym przy bardzo szerokich i wystających ustach. Myśli na czole nie było wiele i snać tam one nie pracowały zbytnio, bo marszczek nie orały. Słowem był to typ starego szlachcica, który, w XIX wieku nie mając nic do roboty oprócz używania darów bożych, roztył się nieborak z biedy. Dawniéj mógł on nawet konno jeździć i polować, ale dziś już musiał tylko mówić o koniach i myśliwskich swych dziełach wielkich...
Przekonawszy się szlachcic, iż miał do czynienia z człowiekiem, który wcale do rozmowy i znajomości skłonności nie okazywał, postanowił nudne przerwać milczenie. Z jenerałem wszakże rozmowę począć nieznanemu nie było łatwo. Olbrzym ziewnął, chrząknął, poprosił o ogień, otrzymał go, podziękował i na tém się skończyło. Upór ten zaciekawił go.
— Pan dobrodziéj do Lwowa? — spytał wreszcie.
— Tak jest, do Lwowa.
— O przenudnaż to droga z Krakowa, przenudna.
Na to nie było odpowiedzi tylko pół uśmiechu grzecznego.
— Wszystkie te, panie łaskawy, nowości djabła warte... a choćby i koléj żelazna. Zboże i woły wozić, zapewne, ale ludzi!!
— Ma pospiech za sobą.
— Komu pilno... Bywało — mówił podróżny — czwórka tęgich koni, człowiek jechał, jak chciał, wolno, prędko, sam u siebie w powozie gospodarzem...
Przerwał nagle.
— Pan dobrodziéj pewnie z za kordonu... nie tutejszy?
— Tak, nie tutejszy jestem — rzekł jenerał... który i kłamać nie chciał i wygadać nie życzył.
— Pewnie z rosyjskiego zaboru...
Stanisław pomyślał, że nie skłamie, a wiedział już, jak złą rekomendacyą jest w Galicyi nazwanie emigranta, odparł więc potwierdzająco.
Była znowu chwila milczenia.
— Panowie tam na ucisk narzekacie — odezwał się gruby — a ja powiadam, że tam jeszcze lepiéj jak u nas. Przynajmniéj demokracya ta i plebejusze znają mores, nie tak jak u nas, co to wszystko równouprawnione hałasuje, burdy robi i po gazetach brudy wywłóczy, uczciwych ludzi mażąc... Tu się teraz nikt nie ostoi cały...
— Za to w Rosyi — rzekł Stanisław — płaci sowicie demokracya moskiewska, któréj słowo w słowo toż samo wolno; a ta sobie nie żałuje...
Szlachcic sapnął, ręką się sparł na siedzeniu, przechylił wygodnie i mówił daléj.
— My tu panie z tą konstytucyą, mityngami, Smolką, gazetami, ludowemi zgromadzeniami chwili spokoju nie mamy... A gazety te! gazety! a redaktory te! śmieciuchy! mospanie, dałbym ja im, dał... Dawniéj, co się tam gdzie przytrafiło na wsi, nie wiedział bodaj sąsiad o miedzę, dziś mają, panie, korespondentów wszędzie, i głośniéj krzyknąć nie można, żeby zaraz nie wydrukowali. Z tą ich jawnością życie się staje niepodobieństwem. I to wszystko panie, kto? szewczuki, krawczuki, parobczaki od gnoju, jak słusznie nazwał Czas, wykolejone proletaryaty... A nosa to drze a staje ci okóniem... i my dziś szlachta za nic...
Odpowiedzieć było trudno, jenerał puścił dym z cygara.
— Ale to jest przejściowe — mówił daléj szlachcie — to minie. My się tu panie trzymamy, oni wrzeszczą a my robimy swoje. Za ręce się wziąwszy nie damy, nie damy!! Zjedzą kaduka. A no życie zatrute... Pan do Rosyi powraca? — spytał po chwili.
— Nie — rzekł jenerał — szukam nawet i, gdyby się co trafiło, osiadłbym tutaj. W całéj Europie lepiéj nie jest jak tu, wszędzie toż samo przesilenie i nowe żywioły trochę burzliwie życia się dopominające. Tę kryzys należy przetrwać.
— Tak, w Rosyi téż szlachtę obdzierają i niszczą — rzekł gruby wzdychając — a głupi są, bo z chłopami potém rady sobie nie tak łatwo dadzą... My to wiemy, że tam téż nie raj... Co się tyczy dóbr, to na sprzedaż ich dosyć, ale... hm! kupować należy oględnie...
Znowu milczenie było czas jakiś, choć pierwsze lody przebite; jenerał po części rad był coś się dowiedzieć i typ jakiś miejscowy mieć do badania przez drogę. Zaczęło się tedy coś o Rusi i Rusinach, szlachcic ramionami ruszył.
— Nawarzył nam nimi piwa Stadyon — odezwał się zapalając nowe cygaro — ale, któż wie, i Austryi pono nie największą tym wynalazkiem oddał przysługę. Kwestya ruska! ba! żebyż to była kwestya ruska, jak ją w gazetach widać, możnaby z nią do ładu przyjść, ale to po prostu... dziś kwestya moskiewska. Wczoraj mówił ci jeszcze taki Rusin doskonale po polsku, żył z nami i przyjaźnił się, jutro mu podsypnęli, dostał w łapę i stał się zagorzałym Rusinem. Imię tylko teraz kwestyi téj zostało, w rzeczy Moskalami być chcą ci, którym tak lepiéj. Duchowieństwo ruskie mści się może lekceważenia naszego... a no dziś stare owe grzechy naprawić trudno. — Machnął ręką. — Dopóki nie wkroczy wojsko imperatorskie, nie ma się co téj kwestyi obawiać.
Prawie do samego Lwowa to o tém to o owém gwarząc dojechali, nie znając się wzajemnie, przyszło wreszcie do zapoznania. Nazwisko przybrane jenerała nic nie powiedziało, szlachcic wyrzekł swoje z pewną dumą, w istocie znaném ono było jako reprezentanta kraju w sejmie i delegacyi, choć raczéj ze strony wesołéj niż poważnéj. Wyrzekłszy je, spodziewał się podwojonego uszanowania od towarzysza, co jednak gdy nie nastąpiło, wniósł, iż stósunki galicyjskie mało są znane za granicą. O kilka téż stacyi przysiadł się do nich nowy towarzysz, w którym poznać było łatwo duchownego obrządku ruskiego. Ten po obu rzuciwszy okiem, odsunął się jak najdaléj, nasrożył twarz bladą i dał do zrozumienia, że z Lachami nie gada... Można było posądzić go, iż znał posła i delegata, gdyż okiem nader złośliwém rzucał na niego. A że znalazł obu rozmawiających z sobą, i jenerała téż wzgardą jak najwybitniejszą potraktował. Zapalił śmierdzące austryackie cygaro i kurzył z widocznym celem naprzykrzenia się polskim nosom.
Na następnéj stacyi dostali jeszcze chudego jegomości z teką pod pachą, w okularach, przypominającego typy biurokratyczne z Kikiriki.
Przywitał go po niemiecku mianując Hofrathem duchowny, być to jednak musiał jakiś Hofrath gorszego gatunku a mniejszego kalibru, nie pokaźny, pokorny, do zbytku grzeczny. Rozpoczętą widocznie w chęci pokąsania współtowarzyszów rozmowę księdza zbył ministeryalném milczeniem. Może téż nie chciał drażnić grubego szlachcica, którego dłoń rozpostarta na siedzeniu niepospolitych była rozmiarów. Duchowny zmuszony zamilknąć, z cicha tylko sub rosa dowcipy jakieś ciskał na ucho ku rozweseleniu urzędnika, który się krzywił tak, że ksiądz mógł to wziąć za uśmiech a szlachcic za grymas.
Naostatek głośno, urzędownie po niemiecku konduktor oznajmił, że stanęli we Lwowie, czego się trudno było domyśleć, bo miasto ztąd jeszcze daleko. Jenerał pożegnał towarzysza z daleka i postarał się o dorożkę do Georga, jedynego hotelu, który ma sławę porządnego i wykwintnego we Lwowie a w istocie gdzieindziéj ledwieby za trzeciorzędny mógł uchodzić. Tu wszakże stoją tous ceux qui se respectent.
Jenerał miał jeden list do znanego prawnika, człowieka zamożnego, wziętego i znającego dobrze kraj, którego był dziecięciem, drugi do obywatelskiego domu zamieszkałego we Lwowie. Ostatni dała mu matka. W nim gospodarzem i głową był dawny wojskowy, od r. 1832 zamieszkujący w Galicyi, towarzysz broni jego ojca, który tu po żonie wziął majątek i przedzierżgnął się zupełnie na Galicyanina. Z pomocą tych dwóch znajomości, rachując, iż przez nie łatwo było inne zawiązać, spodziewał się dostatecznie w miejscowych stósunkach rozpatrzeć. Z jego stanowiska kwestya ruska, Rusini byli najciekawszym fenomenem do badania, ale przedsmak już miał o nich z rozmowy szlachcica w wagonie.
Dnia tego resztę poświęcił jenerał pieszéj przechadzce i rozpatrzeniu się po mieście, które oczekiwania jego zawiodło. Po świetnéj i pełnéj życia Warszawie, po relikwiarzu krakowskim Lwów wydał mu się bez charakteru obozowiskiem jakiémś nieuporządkowaném i zaledwie obietnicą dla przyszłości. Wieczór chciał spędzić w teatrze, nieszczęściem grano po niemiecku a repertoar wcale był niezachęcający... z musu więc pozostał w domu.
Nazajutrz rano wybrał się naprzód do prawnika. Dom, w którym mieszkał, będący jego własnością, dawał jak najkorzystniejsze wyobrażenie o właścicielu. Była to jedna z najpiękniejszych, wykwintnych nawet kamienic, niedawno znać pobudowana znacznym kosztem i z dobrym smakiem — jakby z Wiednia przesadzona... Trafiwszy dosyć szczęśliwie na godzinę, pan Melchior Szarliński został przyjętym w saloniku do pracowni przytykającym, któremu chyba zbytek wykwintu i umeblowanie nadto wystawne zarzucić było można. Wszystko tu nowe było, świecące, modne, dobrane i czyniło mimowolnie wrażenie jakiegoś na wysoką stopę urządzonego publicznego lokalu. Można było sądzić, że tu nikt jeszcze nie żył, nie mieszkał, bo powszedni tryb życia w zimnym tym salonie żadnych nie zostawił śladów. Stoliki były jakby dziś ze sklepu wzięte, fotele i kanapy jakby wczoraj od tapicera... całość widocznie od razu stworzona harmonizowała we wszystkich częściach doskonale, lecz wiało od niéj jakimś chłodem, każącym się domyślać, iż dom ten nie miał przeszłości, że ona gdzieś w innym pozostała lub tuliła się na boku.
Drzwi otworzyły się i mężczyzna lat średnich, grzeczny, uprzejmy a znać nawykły do przyjmowania obcych i częstowania ich zdawkową monetą życzliwości powszedniéj, powitał przybyłego. Miał mu się czas jenerał przypatrzeć, gdy list czytał. Był to mężczyzna w sile wieku do pracy, z fizyogpomią okazującą rozwinięte władze umysłowe, spokojny, poważny, trochę zimny. Ubrany z pewném staraniem wyglądał na urzędnika lub radzcę ministeryum, znającego ważność swojego stanowiska... Twarz wygolona cała okazywała bez obawy oku postrzegacza wszystkie rysy odkryte, jawne, jakby mu chciała zaręczyć, iż żadnych nie kryje tajemnic. Jednakże nic na niéj wyczytać nie było podobna.
— Jestem cały na jego usługi — rzekł prawnik, przebiegłszy pismo. — Widzę, że pan dobrodziéj przybywa w zamiarze osiedlenia się w Galicyi. Darujesz mi pan, że w chęci usłużenia mu po myśli jestem zmuszony go spytać o rzecz, która mu się na pozór wyda dziwaczną. Czy pan życzy sobie nabyć dobra dla korzystania z nich gospodarstwem i przemysłem, to jest warsztat do pracy, lub jako przyjemne miejsce pobytu i rezydencyą? W istocie w dwóch tych wypadkach należałoby szukać cale różnych warunków.
— Radząc się pana dobrodzieja, powinienem być szczerym — rzekł jenerał — i pytania cel dobrze pojmuję. Odpowiedzieć mi na nie trudno. Nie chciałbym tracić przy nabyciu, ale za główny cel nie zakładam sobie, aby ten warsztat, jak go pan zowie, dawał przedewszystkiém olbrzymie procenta. Chciałbym w nim domu, ogrodu... drzew... ciszy a najkorzystniejsze pustkowie zyskowne nie zaspokoiłoby mnie.
— Już rozumiem — rzekł prawnik, bacznie słuchając i wpatrując się w jenerała, jakby z twarzy jego chciał przeszłość wyczytać. — Celem więc pierwszym nie jest zysk... można coś przy nabyciu warunkom innym, uprzyjemniającym życie poświęcić... Dóbr w Galicyi rozmaitego rodzaju na sprzedaż mamy podostatkiem... coś podobnego znajdzie się łatwo... Pan zapewne mieszkał dawniéj??
— W Rosji najdłużéj... w Królestwie — rzekł jenerał — stósunki galicyjskie mało mi są znane; spodziewam się, że one nie wiele się różnią od innych części dawnéj Polski...
— O ile znam inne części — powoli zaczął prawnik — przypuściłbym raczéj, iż stósunki nasze, życie... obyczaje są dosyć różne od polskich stósunków w Poznańskiém i Królestwie. Inaczéj się tu poskładały, przefermentowały warstwy spółeczne, innéj nabrały barwy... Pozostało wiele z przeszłości, przybyło téż nowego nie mało... określić trudno, widzieć potrzeba... Fenomena życia łatwiéj się poznaje z zewnętrznych objawów niż z definicyi. Ma pan znajomości jakie?
— Dotąd żadnych oprócz spodziewanéj państwa Ropczyckich, do których mam listy...
— Dom bardzo zacny, ludzie czcigodni, sam żołnierz z r. 1831, szanowani powszechnie — rzekł powoli zawsze prawnik i wpatrując się w gościa. — W tym domu pozna pan przynajmniéj część naszego towarzystwa, wiejskie obywatelstwo, które może go najwięcéj obchodzić... kilku naszych literatów i znakomitości... Wybór nie mógł być szczęśliwszym, jest to neutralny grunt, na którym schodzą się ludzie różnych przekonań i obozów, zarówno wszyscy czcząc obywatelską cnotę gospodarza domu... i poświęcenie jego dla kraju...
Jednębym tylko uczynił uwagę panu, że chcąc trochę wniknąć w tajemnice spółeczeństwa i poznać jego charakter, należy poświęcić nieco czasu...
Gdyby zaś jaka godzina panu zbyła wolna... bardzoby mi było przyjemnie widzieć go w moim domu. Przyjmuję co czwartek... Jestem sam i dom... kawalerski... Tymczasem poszukamy dóbr i znajdziemy coś stósownego...
Prawnik nie zdawał się mieć ochoty do większego wywnętrzenia, a trudno téż było od niego wymagać czegoś więcéj przy pierwszém poznaniu i niedostateczném objaśnieniu, z kim miał do czynienia. Polecono mu jako bardzo zacnego i możnego człowieka pana Szarlińskiego, — a to nie mówiło wiele.
Jenerał wstał, podziękował i wyszedł... ztąd wprost doróżka go zawiozła na mniejszą ulicę bardziéj po wiejsku wyglądającą... przy któréj stał w ogródku obszerny stary dwór państwa Ropczyckich. — Urządzeni téż tu byli jak widać na zamożną stopę, ale nieco po wiejsku. Służby kręciło się wiele i różnéj, począwszy od lokajów w kamaszach aż do dziewcząt bosych i w szarych koszulach. Dwór miał po bokach oficyny, stajnie, do koła ogród... i wyglądał bardzo wygodnie a dostatnio... W dziedzińcu widać było karetę, kocze i bryczki...
Jenerał wiedział już, że rodzina państwa Ropczyckich składała się z dwojga naprzód małżonków, z owdowiałéj ich córki bezdzietnéj, która najczęściéj mieszkała przy rodzicach, i z syna, który, choć miał własną wieś i gospodarstwo, często tu także przebywał... Młody Ropczycki był dotąd nie żonatym. Tyle tylko o dawnym towarzyszu broni ojca wiedział Zbyski, polecony mu w liście przez pułkownikową jako siostrzeniec jéj najukochańszy; ale Stanisław nie chcąc się kryć przed nim ani go zwodzić, miał mu zaraz w cztery oczy przyznać się, kim był w istocie.
Zastał téż szczęściem samego tylko pana Ropczyckiego, który czytał gazetę w swoim gabinecie i nieznajomego z nazwiska gościa ze skwapliwą dawnéj daty uprzejmością pospieszył przyjąć w salonie. Ten był wcale do pierwszego niepodobnym, pełen kwiatów, książek, robót i choć piękny a dla oka miły, świadczył, że się tworzył powoli a składały nań lata długie. Sprzęty w nim staroświeckie, nowe, zużyte i świecące podobierane były z niewieścim smakiem, połączone jakimś charakterem jednym, który całości dawał wdzięk malowniczy.
Mieszkanie to nie przypominało téż wcale staroświeckiego saloniku zacnych państwa Skwarskich w Krakowie, tak jak czcigodny pan kapitan Ropczycki nie był podobny do starego z półksiężycowemi bokobrodami. Mężczyzna stary, siwy ale wyprostowany, silny, z ruchami żywemi z okiem błyszczącém, z wąsikiem do góry podkręconym ubrany wedle nowéj mody bardzo starannie, pokuliwając nieznacznie na jednę nogę (niegdyś strzaskaną od kuli pod Grochowem) przyjął jenerała, wpatrując się w niego niezmiernie pilnie i z pewném zdziwieniem, potém wziął szybko podany mu list, otworzył go i przez szkiełko czytać zaczął pospiesznie.
— Szanowna moja pułkownikowa! zawołał, przerywając sobie — siostrzeniec... ale...
I począł znowu wpatrywać się w rysy przybyłego z wzruszeniem wielkiém.
— Panie kapitanie, rzekł Stanisław z cicha, dla wszystkich siostrzeniec, ala dla pana... jestem Stanisławem Zbyskim, synem pułkownikowéj uratowanym od śmierci... cudownie..
... Tak-że mi mów! ma foi! ja od razu z podobieństwa twarzy poznałem cię!... I rzucił mu się w objęcie. — Siadaj! bądź jak w domu! Serdeczniem rad, że Bóg cię dla biednéj matki ocalił! Opowiesz mi to wszystko.. Ale dali-pan, już to w Galicyi tajemnicy robić nie ma potrzeby... bo z każdą podobną strasznie nam starym ludziom przywykłym do szczerego wygadania się niewygodnie... Dla mojéj rodziny, kochany panie Stanisławie, musisz być tém, czém jesteś dla mnie...
— A no — naprzód, niech posłyszę o twych losach...
Jenerał krótko, treściwie, chłodno w niewielu słowach opowiedział mu wszystko. Kapitanowi w czasie powieści wyrywały się stłumione wykrzyki i objawy oburzenia — potém łzy zakręciły mu się w oku. — I znowu uściskał syna przyjaciela.
— To prawdziwie szczęśliwy dzień dla mnie, zawołał — kochałem ojca, szanowałem matkę, cieszę się, że wam tu może usłużyć potrafię. Pisze mi pułkownikowa, że wy się tu osiedlić pragniecie. A la bonne heure! Nie wystawiajcie sobie, żeby to było trudném. Naprzód ludzi z pieniędzmi przyjmują wszędzie; — powtóre my nie jesteśmy tak niegościnni, jak nas malują, i daleko lepsi w gruncie niż sądzą z daleka. Staropolskie cnoty jeszcze się u nas po kątach tulą, dużo dobrych ludzi, dobrych z kościami, choć... choć grzesznych jak na świecie wszyscy...
— Szanowny panie, co do mnie, przerwał jenerał, prosiłbym jednak z powodu paszportu mojego zachować tajemnicę i zostawić mnie Szarlińskim.
C’est un peu bien difficile, rzekł uśmiechając się gospodarz, wygadam się, bom papla... a żonie, córce i synowi nie zataję... to darmo... Dla innych będziesz sobie, kim zechcesz...
Mówili jeszcze, gdy drzwiami głównemi wbiegły dwie panie, pani Ropczycka sama, nie młoda, okrąglutka, żywa kobiecina z oczyma czarnemi, pomarszczoną ale dosyć wdzięczną twarzą, wystrojona bardzo, — za nią córka, wdowa, hrabina Kościelecka, osoba dwudziestokilkoletnia, w kwiecie wieku, wesoła, z wyrazem twarzy trzpiotowatym i zalotnym, choć bardzo dystyngwowanym, wytwornie ubrana, pachnąca, wyświeżona, wyglądająca jak kwiatek wiosenny około południa... Obie panie wbiegły szybko, zobaczyły nieznajomego..., który wstał widząc je przybywające; — hrabina wlepiła weń oczy ciekawe, matka na przemiany patrzała na niego i na męża; czekały widać niecierpliwie, by gospodarz przedstawił im przybyłego...
Ten się namyślał właśnie.
Chère Rosalie, pan... Szarliński z Królestwa, syn... to jest siostrzeniec pani pułkownikowéj Zbyskiéj i mego najlepszego przyjaciela, o którym tylekroć odemnie słyszałaś... La comtesse Kościelecka ma fille...
Tu kapitan stanął chwilę...
— Nie skończyłem... dla ogółu śmiertelnych jest to pan Szarliński, siostrzeniec pani Zbyskiéj, dla nas... tylko dla nas jest to jenerał Zbyski, który cudem ocalony został z niewoli moskiewskiéj i podany za zmarłego. — Vous comprenez.. le plus grand secret!
Położył palec na ustach...
Oczy obu kobiet z gorącą ciekawością zwróciły się ku temu bohaterowi, którego postawa energiczna i piękna i bez tego już zajęły hrabinę Kościelecką... Obie panie podały mu rączki, wyrażając współczucie i zaręczając, że z sekretu nie wydadzą; a choć, jak się pokazało, wybierały się na spacer, zostały gorejąc ciekawością dowiedzenia się czegoś i poznania bliższego tak pięknego mężczyzny.
Młodsza szczególniéj ścigała go oczyma.., które wszakże polowały próżno na strategicznie wymykający się wzrok jenerała.
Rozmowa zawiązała się nader żywo, gdy po cichu kapitan Ropczycki oświadczył, iż jenerał chce kupić dobra i osiąść tu wraz z matką.
— O! my pana ztąd nie puścimy! — poczęła matka — znajdziemy mu majątek... złote jabłuszko... wprowadzimy w nasze kółko i przekonasz się que nous voulons mieux, que nôtre réputation... Na tę nieszczęśliwą Galileę wszyscy kamieniami rzucają... a toż przecież dziś jedyny kawałek Polski, gdzie być Polakiem wolno...
Hrabina Kościelecka przerwała matce.
— I zaręczam jenerałowi, że tu znajdziecie i dobre i miłe towarzystwo et le plus gracieux acueil!
W istocie oczy hrabiny już to zwiastowały, chociaż jenerał nie rozumiał ich mowy lub rozumieć jéj nie chciał.
Pierwsze przyjęcie w tym domu było w istocie serdeczne, przez tę powłokę światowych form lekkich, słów oklepanych, grzeczności powszednich czuć było życzliwość i sympatyą poczciwą, może nawet nazbyt żywo się objawiającą. Ale pani Rozalia i hrabina nic nie umiały brać chłodno, trzpiotanie się ptaszkowate było w ich naturze... tysiąc razy może zawiedzione obie, każdą nową twarz witały z nadzieją, że w niéj znajdą jakąś istotę wyjątkową. Zapalały się łatwo a najczęściéj po tém zmuszone były rozczarowywać się smutnie i odboleć pierwsze wrażenia.
— Kochany jenerale — zawołała spiesznie sama pani — to darmo... my cię musimy tu wziąć w opiekę... Jesteś nam powierzony, to najświętszy obowiązek. Zrobimy ci znajomości, damy poznać tutejszy świat... Jesteśmy dobrze ze wszystkimi... Zobaczysz... wywiążemy się z tego gorącém sercem starych choć nieznanych przyjaciół. Tylko się już spuść na nas i bądź z nami jak w domu... Mój mąż, mój syn, ja...
— O mnie to mama zapomina — figlarnie przerwała hrabina — a! przecież i ja mogę się przydać na coś! choćby dla zaprezentowania jenerałowi wszystkich pięknych pań, których oczów strzedz się powinien.
— Pani — uśmiechnął się Stanisław — jestem stary żołnierz, ostrzelany i obyty z pociskami pięknych oczów, które na mnie patrzeć już nie będą.
— Da się to widzieć! — szepnęła kapitanowa...
— Ale na miłosierdzie Boże, ma foi! — zawołał gospodarz — nie tak obcesowo, moje panie, bo mi go nastraszycie i pierzchnąć gotów... Dajcie mu się rozpatrzeć, odetchnąć...
— Mój dobrodzieju! — odpychając męża rzekła pani Rozalia — wszystko to dobre, co pan Ropczycki prawi, ale ja swoje, ja swoje. Dziś do nas na obiadek, en petit comité, en famille, sami swoi... Proszę, bardzo proszę, co Bóg dał... à la fortune du pot... No! ja proszę.
— I ja proszę za mamę! — dygając dodała piękna hrabina.
— I ja proszę, choć za późno, bo na końcu — dołożył gospodarz.
Jenerał się skłonił — nie mógł odmówić...
— Jemy o trzeciéj! czy to nie zawcześnie dla pana nawykłego do stolicy?
— A! pani — rzekł jenerał — ja jestem żołnierzem i nawykłem jeść, kiedy dają, a nawet całkiem się bez jedzenia obchodzić..
— To dobrze, parce qu’en fin, może być bardzo zły obiad...
W ten sposób zawiązała się zaraz poufalsza znajomość z całym domem, jenerał odjechał ucieszony tą znajomością jakąś milszą i serdeczniejszą niż inne.
Wracając do hotelu, zdało mu się, że zobaczył przesuwającego się kniazia Samuela, lecz że ten go czy nie poznał czy poznać nie chciał, nie przywitali się z sobą. Właśnie nań jeszcze patrzał, śledząc mimowolnie oczyma, gdy ktoś go za rękę pochwycił. Był to drugi niespodziany Rosyanin — Nizin...
— Co wy tam patrzycie na kniazia? rozśmiał się — hę? on! on sam... nie mylicie się...
— Ale wy co tu robicie także? — spytał jenerał.
— W ulicy ani w bramie spowiadać się nie lubię, odparł Nizin, chcecie, to do was zajdę na chwilkę,
— Bardzo proszę...
Wszedłszy Nizin, skręcił sobie naprzód papierosika, bez którego żyć nie mógł, rozsiadł się w krześle...
— No! no! zawołał — wy dziwujecie się kniaziowi, ja się dziwię, że was tu widzę, a kniaź, jeśli poznał, podziwi się także zoczywszy tu nas obu... Cóż chcecie? przyszedł na to czas, że za carską Rosyą, która po staremu koleją wyżłobioną się wlecze, ochotnicy coś robić muszą. Kniaź téż niby ochotnik... niby! ba... ja jego znam ptaszka... on te interesa robi, które mu jego interesa robią... Ja — to wy wiecie — nie taję się, ja republikanin, demagog, socyalista... stracona placówka... orzę zagon dla przyszłości... No — a wy?
— Ja sobie szukam zagonu, aby orać na chleb powszedni, odparł jenerał zimno. Aż nadto jest tych, co pracują około baniek mydlanych, potrzebaż kogoś, coby chleb piekł.
Nizin na niego popatrzył.
— To prawda, ale z was pono także piekarz problematyczny, wybyście téż chcieli upiec może jaki pierog, jeno się to nie sklei!... rozśmiał się Nizin. Wy przedemną nie powiecie, czego wy chcecie...
— Spokojności! szanowny panie Ilja, nic więcéj! ręczę wam! Ambicyi nie mam żadéj, jestem po troszę sceptyk... a dzisiejszy czas taki, że to, coby się uczynić chciało, o tém i myśleć nie można.
— Na przykład? — spytał Nizin.
— No... na przykład, pojednać Niemca z Rosyaninem i Polaka z Niemcem i wszystkich ich z sobą...
— To zawcześnie — rzekł Nizin — ja jestem doktryner, marzyciel, utopista, ale ja to widzę, że te nieprzyjaźnie ludów to jest zakwas, bez któregoby się chleb nie rozczynił... pospaliby się wszyscy... to potrzebne...
— Ale czy sprawiedliwe? — spytał jenerał — wszyscy ludzie bracia!
— Czort jego wie — rozśmiał się Nizin — jużciż to w republikańskim katechizmie stoi... a potém, wszakże Abel i Kaim bracią byli!!
Począł się śmiać głośno. — Ej! ej! — dokończył hamując się powoli — z Polakami, jakby oni rozum mieli, możnaby się zgodzić, z Niemcami to trudno...
— A z Polakami jak?
— Niech tylko z ruskiéj ziemi ustąpią...
Jenerał z kolei śmiać się zaczął.
— Cóż — spytał — chyba na tamten świat, bo wy mówicie, że ruska ziemia po Wisłę, z drugiéj strony chcą ją mieć Niemcy...
— A to Niemców w szyję i precz! — rzekł Nizin.
— Dajmy temu pokój, nie zrozumiemy się nigdy — dokończył jenerał — musicie chyba mieć słuszność, że ten kwas na przyszły chleb jest potrzebny... Powiedzcież mi, co myślicie, jaki on będzie?
Nizin się zamyślił.
— Kto go wie! naprzód trzeba dzieżę wyczyścić, nim się chleb rozczyni... i piec wymieść... koło tego jeszcze tymczasem dużo roboty... A potém... potém! — dodał cicho — po co nam państwa? po co carstwa?... po co granice?... Rzeczpospolita sfederowanych gmin europejskich, każdy u siebie pan i kwita... Ani wojsk, ani zaborów, ani podbojów, ani niewoli... wszyscy równi... kto nie pracuje, ten nie je, własność ziemi wspólna... kapitałom nie dać rosnąć...
— I tam daléj — dorzucił jenerał — ja to wszystko słyszałem już, despotyzm gminy w miejscu despotyzmu cara... stokroć gorszy... Człowiek, którego Chrystus wyzwolił, znowu bezmyślną cyfrą w społeczeństwie rządzoném przez kilku silniejszych trybunów... Ostatnie słowo, niewola! niewola! ciemnota i ruina.
Nizin się począł śmiać.
— I tam daléj — ja to także słyszałem — zawołał przedrzeźniając jenerała — a no my się tego nie boimy. Ja wam powiem jednę tylko rzecz... wy może macie słuszność, ja może bredzę, ale prąd wieku taki, a jak się uweźmie ogół, choćby głupstwo zrobić, ludzkość musi przejść przez próbę. W powietrzu zawieje to lub owo... to tak jak cholera zaraźliwe, wszyscy się nią pochorują... dużo wymrze... fatalizm dziejowy! Źle czy dobrze, tak musi być. — My, posłuszni głosowi wieku jak wyroczni, idziem, burzym, wywracamy, drudzy budują, inni znowu obalą... od czego świat i życie??
Na tém rozmowa skończyć się musiała, jenerał bowiem dłużéj rozprawiać z Ilią nie widział pożytku. Nizin po chwilce począł sam daléj nie proszony.
— No! tu to rola dobrze przygotowana — rozśmiał się — co posiejesz, wyrośnie. Nas Wielkorusów słuchają jak proroków... aby im siła, aby im zemsty nadzieja, a co potém z nimi będzie... No!... począł się śmiać, ręce zacierając. — Oni tu wszyscy z nienawiści do szlachty republikanie i demokraty... oni nas w mig rozumieją... Tylko na carski rząd nie można im nic powiedzieć, bo jeszcze cara szanują, przez to im przejść potrzeba — to darmo. Nie długa sprawa... pójdą i skosztują, dostaną oskomy...
Ot widzicie — począł po chwilce — ja tu — Samuel, tu... znaleźliby się i drudzy... każdy z nas ma z kim gadać i co robić... Z nimi nam daleko łatwiéj niż z Serbami, albo z Czechami, albo z Kroatami... Tamtym w głowie, że oni osobne państwa mieć mogą, a Ruś pokorna prosi się, żeby ją zjeść. Mówią, jak mają nas połknąć Polacy, lepiéj Moskal niech zje...
— Polacy ich przecie jeść nie myślą...
— Bo zębów nie mają! — rzekł Nizin — ale jakby Rusinów kto nie zjadł, to coby im z tego przyszło? Największego figlaby im wyrządził, ktoby państwo z nich stworzył... Na nowe gospodarstwo bez zasobu, bez tradycyi, bez siły... ciężkoby im się zebrać było. Oni téż czują, że sobą być nie mogą i mają dali pan rozum.
Podał rękę jenerałowi. — Do zobaczenia — rzekł — jeszcze się tu pewnie nie jeden raz spotkamy...
Pod wrażeniem tych niemiłych dwóch twarzy Stanisław zadumany przygotował się na obiad do Ropczyckich... Jakkolwiek krótko był we Lwowie, mógł już dostrzedz, że na zewnątrz cale nie widoczna, chorobliwa agitacya Rusinów, podsycana z zagranicy, tajemnie podkopywała tu przyszłość — przeciwko niéj nie czyniono nic, a kto wie, czy cokolwiek uczynić było można. Z dwoma zbyt przeważnemi siłami walczyć należało, z doskonałą organizacyą panslawistów, trzebiącą sobie drogi złotem, i z ciemnotą gminu, na który ona działała, znajdując pole łatwe i jakby dla siebie przygotowane. Panslawizm jako narzędzie miał w sobie, co podobne mrzonki najniebezpieczniejszemi czyni, myśl na pozór wielką i świetną. Na blask tego łuczywa dawały się brać ryby i same pod oszczep płynęły...
Biła naznaczona godzina, gdy jenerał wszedł do saloniku Ropczyckich, znalazł w nim całą rodzinę pomnożoną pięknym, słusznego wzrostu jeszcze młodym mężczyzną, który wyglądał na niemiecko-angielskiego sportsmana dobrego towarzystwa. W ojcu widać było jeszcze żołnierza 1831 r., coś polskiego miał w twarzy, ruchu, obejściu, matka była gosposią naszą wychowaną tylko przez guwernantkę francuską, hrabina jeszcze przypominała typy nasze z XVIII wieku, syn, pan Ildefons Ritter von Ropczycki... już zdawał się nie mieć krwi polskiéj kropelki w żyłach. Długi czas mieszkał w Wiedniu, coś podobno wojskowéj służby austryackiéj próbował — a obcowaniem z kosmopolityczną elegancyą sam téż na ów starty jakiś ogólnik się wyrobił, który we wszystkich Jockey-Clubach europejskich mógł mieć kurs równie dobry...
Pan Ildefons znacznie chłodniéj przyjął gościa domu, zdawał się chcieć wprzódy nieco wybadać, do jakiéj sfery towarzyskiéj należał.
W króciuteńkim surduciku, ze szkiełkiem w jedném oku, blady, zmęczony, znudzony, milczący, był raczéj widzem niż członkiem towarzystwa, które jenerała serdecznie przyjmowało. Hrabina ułożyła tak miejsca, by mogła usiąść przy jenerale i czynnie ojcu i matce pomagać go bawić.. Była téż nadzwyczaj ożywioną, miłą i tryskającą dowcipem. Żartowała niemiłosiernie między innemi z brata, który się nawet nie odezwał i coraz chmurniał.
Przez cały obiad ona odżywiała rozmowę, nie dała jéj na chwilę ustać, kierowała nią, wprowadzała wszystkich, aby uczestniczyli... tylko brata kwaśnego nie mogła rozruszać. Siedział, na przemiany przyglądając się to białym, starannie utrzymanym rękom, to naprzeciw wiszącemu sztychowi angielskiemu... Agarze na pustyni, prześlicznie udrapowanéj przez malarza, który nigdy matki przy chorém a głodném dziecku znać nie widział.
Pomimo braku udziału pana Ildefonsa wspomnienia kapitana, opowiadania pani Rozalii, dowcip hrabiny Kościeleckiéj bardzo przyjemnie czas zajęły. Oznajmiono jenerałowi, że na pozajutrz proszonym jest na herbatę, na którą małe kółko dobrych znajomych wezwaném być miało. Kapitan ofiarował się téż wieść jenerała do wszystkich domów, któreby sobie poznać życzył... Zdało się wszakże jenerałowi, iż toby było zbyteczném... Ma to w sobie czysto polskiego każda dawna prowincya nasza, iż złe czy dobre, zawsze w niéj jak na dłoni... Inne kraje, inne narodowości osłaniają więcéj swe usposobienia, starają się kryć z tém, czém żyją; w Polsce myśl, uczucie, popęd każdy wybijają się na wierzch natychmiast. Nie potrzeba tu badać głęboko, ani sobie głowy łamać nad odgadywaniem; co polskie, jest to odkryte, co zagadkowe, pewnie napływowe i nie nasze. Grzeszyliśmy zawsze tém najwięcéj, żeśmy jawnie spowiadali się z każdéj myśli i zamiaru... i nawet gdyśmy na nieprzyjaciela uderzyć mieli, mówiliśmy mu: Strzeż się! Pilnował się téż tak dobrze, że nas z ciosem uprzedzał.
Nad wieczorem znużony szczebiotaniem hrabiny, pożegnał Stanisław gościnny dom państwa Ropczyckich i puścił się pieszo do hotelu, myśląc o napisaniu listu do matki. W drodze jednak ogarnęła go tęsknota jakaś dziwna, ściskająca jak mróz serce, która nie dozwoliła pióra wziąć w rękę, bo czuł, że onoby przykry stan duszy zdradziło.
Z tego, co dotąd słyszał, widział, co przeczuwał — stan obecny Polski, którą kochał cichą miłością synowską, przedstawiał mu się w barwach tak straszliwych, iżby był przed nikim nie chciał się z tego zwątpienia spowiadać.
Wszystkie rysy rozpierzchłe, które pamięć gromadziła w umyśle powoli, zebrały się nagle, jakby czarnoksięzkiego zaklęcia sile posłuszne — i stworzyły ten obraz ciemny przedednia skonu...
Pot zimny wystąpił mu na czoło... spuścił głowę i pogrążony tak powlókł się do samotnéj izby, w któréj siadł wśród mroku a raczéj upadł na łóżko — zbolały i zrozpaczony. Dla czego właśnie w téj chwili widzenie straszne opanowało umysł, nie umiał sobie wytłómaczyć — i pozbyć się go téż nie mógł. Widział tę Polskę ściśniętą między dwa mury rosyjskiego despotyzmu i niemieckiéj rachuby chłodnéj, mającą do wyboru tylko dwie paszcze otwarte... Stała w pośrodku rozbrojona, rozdarta z dziećmi, które zamiast kupić się razem, waśniły się o drogę, pasowały o barwy, jakiemi przybrać się chciały.
Wodzów nie było... krew ich wyschła do kropli ostatniéj, kapłani patrzali nie w niebiosa ale gdzieś w dal zamierzchłą, tłumy wykrzykiwały różne hasła... a pola stały odłogiem i oręż rdzewiał i niszczały mienia ostatki... Gdzieniegdzie pośród ciżby wrzącéj grały grajki skocznego a weseli tańczyli, aby głodu i nędzy zapomnieć. Ówdzie sypali ostatkiem złota ci, którym chleba jutro miało zabraknąć. — Ładu i spoju nie było nigdzie... a dwie paszcze otwarte szeroko ziały już śmiercią jutrzejszą...
Tłum był — ludzi brakło... Wodzami chcieli być wszyscy, nikt żołnierzem; każdy miał radę inną, by ojczyznę zbawić... a dwóch nie znalazłeś zgodnych.
Jedni wołali Rzymu, drudzy Austryi, Prus trzeci, inni Moskali, Francyi starzy marzyciele, bodaj Turka ostatni... bo już w sobie samych siły nie czuli... Jeden zbawienia wyglądał od ludu, któremu zawiązanych oczów nie chciano otworzyć, drugi od modlitwy i cudu, inny od frymarków politycznych, sprzedając się za „kto da więcéj?“ Żadnéj dłoni mocnéj, coby ujęła i pchnęła. — Wszyscy tam!! I przesunęła mu się przed zakrwawionemi oczyma historya pięćdziesięciu lat ostatka, cały szereg strat, zawodów, upadków, niepowetowanych szkód naszych... wszystkie odpadki ziemi, ludzi, tradycyi, wiary, szlachetności...
Tam szczerbił nas fanatyzm, z drugiéj strony rewolucya i utopie i mistycyzmy i monomanie chorobliwe... Każdy coś urwał, wykąsił, osłabił...
Wszyscy patrzyli a nie umiał nikt podnieść głosu i zawładnąć tłumami i rzec i pchnąć — Tam! Jak w oblężonéj twierdzy ściśnięta załoga, może choć w fałszywym kierunku rzucające się masy byłyby się na świat szerszy przebiły... szły kupki rozerwane i ginęły... ginęły...
Wśród tych marzeń o mrocznéj godzinie wieczora widział sam siebie także obezwładnionym, związanym, nie umiejącym sobie obrać drogi życia, widział matkę, cień Maryi Pawłownéj, Władka i smutną Michalinę. — Żyć tak bez celu, aby się dobić do końca? czyż to życie! Iść? dokąd? Godzić? nieprzejednane, zasypywać? przepaści? opuścić więc ręce i umrzeć? W szczęście dla siebie nie wierzył, pracy nie widział; ta, którąby był mógł podjąć, byłaby trudem Syzyfa...
Drżącą ręką szukać się zdawał rewolweru podróżnego... dzikiéj dogadzając fantazyi jakiéjś, gdy we drzwiach zjawił się służący ze świecą i listonosz z torebką skórzaną, który mu przyniósł pismo z Krakowa... Sądził, że ono było od matki, nastraszył się i zdziwił, widząc na kopercie rękę Michaliny...
Drugi list był od Arusbeka... Dziwniejszém zdawało mu się, że Michalina unikająca go widocznie pomyślała o napisaniu do niego, uląkł się słabości matki — rozłamał pieczątkę, pierwsze jednak wyrazy go uspokoiły...
„Widzę, jak się pan Stanisław zdziwi, pisała, zobaczywszy na kopercie rękę nieznaną, odbierając list odemnie... Ja sama nie wiem, jakiemu uczuciu jestem posłuszną, pisząc do Niego... Kocham bardzo moję przybraną matkę, część tego czystego przywiązania, braterskie jakieś uczucie przelałam na Pana. Choćby ono Panu było przykrém, musisz się z niém pogodzić i oswoić. Przez cały ciąg pobytu jego z nami, z kątka, milcząca śledziłam was oboje, matkę i syna. W oczach jéj chwilami choć błysło szczęście i wesele, w waszych nie widziałam nic prócz smutku. Nawet w chwilach zapomnienia zdawaliście mi się zamknięci, skryci, opasani murem niedostępnym. Mimowolnie przychodziło mi na myśl, że tę żelazną zbroję wdziewać musicie z obawy, aby wam uścisk przyjaznéj dłoni... dawnego może szczęścia nie przypomniał.
„Rozmówić się z wami o tém było mi doprawdy trudno, po kobiecemu powiedziałam sobie, że gdy wyjedziecie, napiszę... Zdajecie się mnie obawiać, stronić odemnie, nie słusznie. Moglibyście we mnie mieć siostrę tylko, a nigdy nic więcéj nad siostrę przywiązaną. Ulżyłoby waszej duszy, gdyby się ona ze smutkiem w siostrzyną przelać mogła. Widzicie, jak bezwstydnie się wam narzucam; nie posądźcież mnie o egoizm; — byłabym wprawdzie zaufaniem waszém bardzo szczęśliwą, ale Bóg widzi, a Boga się darmo nie wzywa, nie o moje idzie mi szczęście, o wasze... o spokój téj dobréj matki!
„Ona ten smutek sączący się z twarzy waszéj spija po kropelce, on goryczą spada na dno jéj serca i tam kamienieje... Mnie się zdaje, że źle czynicie, walczące tak sam z sobą a nie chcąc, by dłoń przyjaźni pomogła wam w tym boju... Proszę was tylko, panie Stanisławie, zrozumiejcie mnie dobrze, jestem starą pannicą bez pretensyi, bez wdzięku, bez uroku i znam to do siebie... Nigdy więc nie zamarzę nawet o tém — co niemożliwe..
„Dla uspokojenia waszego powiem wam jeszcze — noszę trupa na dnie serca... Ale mi zostało dla żywych a nieszczęśliwych wiele sił bezużytecznych... któreby się może na opatrywanie ran przydało...
„Kaleko biedny, weźże mnie za siostrę miłosierdzia...
„Rumieniec oblewa mi twarz, gdy to piszę... a! jestem bezrozumna i bezwstydna... lecz patrzę przez pół otwarte drzwi na posępną twarz modlącéj się w krześle matki waszéj... i mówię sobie — niech sądzi o mnie, co chce...
„Teraz drugie równie nieprzyzwoite zwierzenie. Zostawiłeś nam pan tu załogą przyjaciela, który sobie ze mnie żartuje. Mogłabym doprawdy, gdyby nie metryka, gdyby nie zwierciadło, sądzić, żem mu zawróciła głowę. A przecież to być nie może. Człowiek miły, czuć w nim zdala bijące serce... ależ dziwny! dziwny! Czasem mnie bawi natrętnością swoją, czasem nudzi, niekiedy niecierpliwi. Muszę go przecież znosić, bo tę naszą matkę kocha jak syn, służy jéj jak dziecko, i gdyby choć cząsteczka Moskali była taka poczciwa... a! doprawdy, przestałabym im pamiętać krzywdy nasze!
„Otóż koniec papieru i lista i mojój nieszczęsnój spowiedzi, którą bardzo spalić proszę... Czekamy pana niecierpliwie, pułkownikowa radaby, żeby się coś już kupić mogło i osiąść a począć życie nowe... Ja się panu przyznam, że choć tu czuję się w Polsce, jest to druga jakaś Polska inna, któréj nie znałam. Czy jest i trzecia i czwarta może? Mój Boże i czy te cztery stanowić kiedy będą jednę?
„Pułkownikowa kochana w téj chwili nie domyślając się, że ja z panem koresponduję, kazała mi sama za siebie napisać kilka słów, pozdrowić i prosić, byś pan powracał. List więc mój jest zupełnie usprawiedliwiony, kończę go, wedle obyczaju, najniższą sługą...“
Czytając jenerał bladł, czerwieniał, uśmiechał się i zamyślał, dziwne to pismo zrobiło na nim wrażenie... Zrozumiał je i wyrzucał sobie, że zmusił biedną Michalinę do tak przykrego dla niéj upominania się o trochę grzeczności. Miała słuszność! on był winien! Uczuł to tak mocno, iż gdyby tam była, ukląkłby przed nią przepraszać.
List Arusbeka zwiększył jeszcze wrażenie i wzruszył go mocniéj, choć pobudki uczucia doznanego nie mógł zrozumieć. Był jakby zazdrosnym. Ruszył ramionami łapiąc się na téj śmieszności.
Kniaź Andrzéj pisał do niego.
— „Stanisławie Karłowiczu, wołam cię z za gór i rzek, powracaj, zrobiłeś mnie tu strażnikiem skarbu, który chętniebym ukradł, gdyby on się dał pochwycić! Niestety! musiałeś mi tu zostawić reputacyą najobrzydliwszego w świecie bałamuta... bo się z moich gorących afektów śmieją jak z jakiegoś dzieciństwa... w które niepodobna uwierzyć. A ja ci się przyznam, kochałem się w życiu mało razy pięćdziesiąt, miałem się topić razy sześć, truć trzy razy, zastrzelić najmniéj pięć... mimo to żadne z moich widzeń miłości nie było tak silne, tak uparte, tak porywające jak to, które mnie tu trzyma... To czarownica ta kobieta, bo oprócz uroku niewieściego ma straszną broń męzkiego rozumu i zawsze jest panią siebie, gdy ja dawno nad sobą postradałem władzę. Przybywaj, ratuj! przyjacielu!
„Jest jeszcze i drugi wzgląd, dla którego powracać tu musisz... a ten daleko poważniejszy, niżby się po listu mego początku spodziewać można. Wiesz, jak mnie téż gorąco obchodzi, abyśmy tę szkaradną walkę międzynarodową zakończyć mogli jakiémś porozumieniem i zgodą. Leży mi to na sercu równie jak tobie. Spotkałem dość uczciwego dziennikarza naszego z Petersburga, Michała Anastazjewa, mimowolnie mu się z tém wygadałem. Myśl zgody pochwycił gorąco... Czas jest po temu, z każdym dniem wzmaga się w siłę, łączy i zlewa plemię germańskie, lada chwilę uderzy ono albo na romańskie ludy lub na Słowian... Czuje ono i wie, że wspólna walka i na polu bitwy przelana razem krew zbrata i najściśléj połączy... Jeśli teraz ominie nas to starcie, przyjdzie ono jako następstwo niechybne jutro. Dynastya nie obroni od tego Rosyi ani pokrewieństwo panujących rodzin. Czas więc wielki słowiańskim ludom porozumieć się ku obronie wzajemnéj bytu.
„Walka ta ze Słowiańszczyzną jest w tradycyach odwiecznych, trwa z różnemi przerwami wieki, nie ustawała nigdy. Przybierała tylko formy różne, przymierza, pokoju, rozejmu, nawet sojuszu, ale tysiąca lat znajdujemy na odwiecznych sadybach Słowian ledwie ślady i mogiły. Na Rugii, na Pomorzu, w Meklemburgu, na Łużycach, nad Łabą, nad Salą, wszędzie tylko ogryzione kości przodków naszych, którzy zwyciężali w boju a w pokoju marli i niknęli naciskani i pożerani przez to plemię mrówie, któremu wkrótce całéj ziemi będzie za mało.
„Starcie to jakich ośmdziesięciu milionów Słowian ze czterdziestą Germanów jest koniecznością dziejową, nieuniknioną. Ludzkość mogła się obejść bez niego, opierając na prawach i na poszanowaniu historycznych posiadłości narodów, lecz wszedłszy raz na drogę walk o ziemię, na siłę przed prawem, otwarła wrota wojnom eksterminacyjnym.
„I Słowian czeka wielkie pobojowisko, na którém się ich przyszłe losy rozstrzygną. Rozumiemy to wszyscy, rozumie i pojmuje Anastazjew tak jasno jak my. W środku pomiędzy Rosyą, która jest największą siłą słowiańską, a Niemcami leży Polska, swą cywilizacyą i tradycyami więcéj pochylona niż my ku Zachodowi. Acz rozdarta i osłabiona w swych losach nieszczęśliwych ma jeszcze talizman potęgi, która przeważyć może w walce plemion szalę na jednę lub drugą stronę. Instynkt barbarzyński nakazuje nam ją zetrzeć w proch i zniszczyć, rozum powiada, byśmy się ją starali pozyskać... Są to słowa Anastazjewa. Jest to dziś trudniejszém niż kiedy, bo świeżo niezaschłe krwi strumienie rozdzieliły Polskę od Rosyi... Kto pierwszy rękę podać powinien?
„Myśmy chrześcianie jeszcze i po chrześciańsku powiemy: mocniejszy. Rola rządu musi być taką dla saméj jego powagi, iż on inicyatywy przejednania podać nie może, boby się uznał winnym. Rzeczą więc ludzi dobréj woli przygotować, uczynić możliwém przejednanie, nakłonić siłą opinii rząd, aby zszedł z drogi prześladowania i tępienia na sprawiedliwszą i czyściejszą. Mówię ci ciągle słowy Anastazjewa, który chce bardzo potajemnie, bez rozgłosu zarządzić w Krakowie maleńki zjazd polsko-rosyjski dla obmyślenia nie preliminaryów pokoju, ale możliwych warunków zawieszenia broni. Kilku Rosyan, ludzi wpływu i znaczenia znajduje się na teraz w Pradze, przybędą oni chętnie, na miejscu dobierzemy téż zaufanych osób kilka. Dla czegożbyśmy po tylu nieudanych spiskach rewolucyjnych takiego spisku zgody nie mieli zawiązać?... Jeśli to do niczego nie doprowadzi (co najprawdopodobniejsze), nie będziemy sobie mieli do wyrzucenia, żeśmy głosowi sumienia nie odpowiedzieli.
„Co do mnie, kochany Stanisławie Karłowiczu... Bóg widzi, nie idzie mi o to, ażeby ojczyzna moja Rosya miała ten brzuch ogromny, wypchany szczątkami zjedzonych bez pożytku dla jéj zdrowia narodów, niechby była chudszą a szczęśliwą! Ja jestem tego zdania, że małe państewko może być wielkiém szczęściem, spokojem i dobrym rządem. Człowiek niekoniecznie potrzebuje do szczęścia być obywatelem bardzo majestatycznéj ojczyzny. Są to średniowieczne i odwieczne przesądy... Kontentowałbym się byle bezpieczną od napaści Atlantydą..
„Otóż widzisz, jakem się szkaradnie zabałamucił po drodze — przybywaj, abyśmy spiskowali... Przyznam ci się que cela a du piquant pour moi qui suis blasé au possible. Panna Michalina wygląda téż pana w taki sposób, że zaczynam być zazdrosny... Wracaj, wszystkich Rusinów galicyjskich oddawszy na pastwę ich niemieckim protektorom... Czekam cię.

Arusbek.“

Listy oba miały ten szczęśliwy skutek, iż rozbudziły jenerała z odrętwienia. Myśl zjazdu uśmiechała mu się... Michalina go ciągnęła więcéj tą ćwiartką papieru niż zimném dotychczasowém obejściem... gotów był natychmiast wyruszyć ze Lwowa, trochę po młodzieńczemu rzuciwszy niepokończone tu sprawy; po chwili jednak ostygł i postanowił tylko nie zwłóczyć a po pierwszych formalnościach zapoznania z nowym światem... nazad do Krakowa wyruszyć.
Uczucie względem Michaliny wytłómaczył sobie bardzo łatwo wdzięcznością za jéj przywiązanie do matki...
Naprzód przypadał wieczór u prawnika, do którego list polecający miał jenerał — wieczór kawalerski, jak zapowiedziano, w owym wykwintnym salonie gustem tapicera urządzonym, — a że pora była agitacyi politycznéj i przygotowań do jakichś wyborów, Lwów dość ludny, gospodarz znany i lubiony, zastał więc wchodząc nasz gość zgromadzenie liczne, ochocze i wielce ożywione. Pospieszył naprzeciw niemu prawnik uprzejmie i zapoznał go zaraz z kilku znakomitościami miejscowemi. Gdyby pan Stanisław był jednym z tych ludzi nieszczęśliwych, skazanych na losy bocianie, do zbierania wzorków przez całe życie i karmienia się niestrawnemi mieszkańcami trzęsawisk... miałby tu strawę obfitą. Uderzyła go ogólna fizyognomia salonu niezmiernie butna, zamaszysta i wspaniała. W tych ludziach znać było za katy wnuków rzeczypospolitéj równych wojewodzie. Twarze wszystkie choć na płótno a do niektórych przystawały świeżo kreowane kontusze i żupany, jakby nigdy w niczém inném nie chodzili. Pomimo całego poszanowania i miłości dla tego uroczystego stroju polskiego tu on się wydał jenerałowi pretensyonalnym, wymuszonym, jaskrawym jakimś i wywołującym oczy... Patrzcie się na mnie.
W kościele, na sejmie, u ślubu, do trumny... strój to, co znaczy, że Polak ze swą przeszłością nie zerwał, ale go kłaść na ulicę i dni powszednie jest może brakiem poszanowania. Tak myślał pan Stanisław, wpatrując się ciekawie w różnobarwne kupki rozprawiające żywo, wśród których oratorów sejmowych i delegacyjnych poznać było łatwo po wymowie w słowa obfitéj, w gotowe zwroty i zużyte komunały. Wszyscy, nawykli do wielkich sal, w których się produkowali, krzyczeli niepomiernie.
Na nieszczęście obcy człowiek mimo najlepszych chęci ze stanowiska czysto polskiego nie mógł zrozumieć subtelnych wykrętów i odcieni mnogich polityk galicyjskich. To, co mówili stykający się tu z sobą mamelucy, demokraci, stańczyki, rezolucyoniści o bieżących sprawach, o zachowaniu się względem ministeryum, rządu, reichsratu, Węgrów i Czechów, trąciło tak parafiańszczyzną, iż trzeba było sparafianieć tu, by dobrze, o co chodziło, zrozumieć.
Prawnik poznał naprzód Stanisława z jednym z delegatów, który zwykł był za bardzo rozumnego uchodzić. Ten obcego wziął pod swoją opiekę, najmocniéj troszcząc się o to, aby mu siebie w aureoli znaczenia osiągniętego okazać.
Na wszystkie pytania miał jedną odpowiedź przypadkowaną rozmaicie — Ja, mnie, mną... On robił wszystko i odrabiał, radził ministrowi, kierował kanclerzem, redagował wszystkie dzienniki, naprowadzał na drogę właściwą Andrassego, burczał Czechów... zakładał banki, wytykał koleje... a w sejmie wszechwładnie marszałkiem trząsł i rzucał.
Wszystko to wszakże pono w gorącéj wyobraźni ex-literata się odbywało, który miał oprócz tego kilka dzieł politycznych na warsztacie... do wykończenia.
Stanisław jak tylko zrozumiał człowieka, zamilkł... nie badał go więcéj... Rozstali się grzecznie a delegat pewien był, że przez tego przybysza sława jego wielkości przejdzie do sąsiednich prowincyi. Oto mu tylko chodziło...
Drugi, który się nastręczył, był z temperamentu opozycyonistą... kłócił się więc, nawet gdy nie było o co, pięścią wywijał, czerwienił i fatalnie krzyczał.
Po kilku przemówionych słowach znalazł jenerała tak zacofanym w pojęciach o Galicyi, iż rozpoczął z nim kurs formalny parlamentarnego żywota jéj, usiłując dowieść, że musiała obstawać przy rezolucyi... że i że — itd.
Wysłuchawszy długiéj teoryi, Zbyski odważył się napomknąć, iż jemu zdawało się, jakoby Galicya zbyt gorąco poślubiała stronę formalną bytu państwa, do którego czasowo była wcieloną, że zatém szło, jakoby wierzyła w wiekuistość ślubów przymusowych... Dodał, że mieszkańcom innych części Polski ta drobnostkowa polityka, zużywająca siły całe narodu na walki o wyrazy i mrzonki konstytucyjne, wydaje się co najmniéj zbytkowną a kosztującą nadto czasu i atłasu w stósunku do otrzymanych rezultatów...
Doktor poseł strasznie był tém zgorszony, otworzył usta, osłupiał! Myślał, że obudzi swemi sztukami parlamentarnemi podziwienie, odbierał odpowiedź niespodzianą, która mu się wydała prawie grubijańską.
A o czémżeby te wymowne diatryby w reichsracie się wygłaszały!!
Ochłódł nagle i skrzywiony rzucił tylko słówko znaczące, iż obcy nie był wtajemniczonym w politykę galicyjsko-austryacką... i dla tego ważności jéj nie pojmował.
Zbyski, unikając sporu, przystał na zarzut i umilkł. Jako Polak w téj polityce czuł coś chińsko-nie-rozumiałego a zabawiającego się w słowa więcéj niż w płodne dla kraju myśli.
Parę jeszcze figur przesunęło się około przybysza, usiłował z niemi zawiązać rozmowę o kraju, o gospodarstwie, o życiu na wsi, o handlu, jedném słowem o czémś z innéj sfery wyczerpniętém — napróżno, każdy za statystę chcąc uchodzić, prawił o konstytucji, patentach, Gołuchowskim, Potockich, Wodzickich, reichsracie, sejmie, wyborach, demokracyi, Smolce, radzie miejskiéj — tak że z tego gleju politycznego wybrnąć nie było podobna.
Młody człowiek, któremu uczynił po cichu uwagę, że tu wszystko pochłania polityka, odpowiedział mu szydersko, iż to przecie jest edukacyą polityczną narodu, który był sobie nadto zardzewiał. Dodał, iż dla wychowania ludu brakło wprawdzie szkółek w mieście i na prowincyi, ale często zwoływane mityngi i na komenderówkę wybijane Żydom okna skutecznie miały je zastąpić. Był tego najmocniejszego przekonania i z gorącą wymową je popierał.
Szczęściem dla jenerała, który po kilku próbach nie śmiał już ust otworzyć, nadarzył mu się milczący staruszek, niegdy obywatel Królestwa, z którym go prawnik zapoznał. Ten z cygarem siedział sobie w kąciku... Rozmowa rozpoczęta po cichu, aby inaczéj usposobionych ludzi słuchu i nerwów nie draźniła, ożywiła się wprędce, gdy uczucie i myśli zgodnemi się znalazły...
— Przyznaję się panu — rzekł po półgodzinnym wstępie jenerał, że tu znalazłem się zupełnie zbłąkanym i obcym... Niewiele mogę zrozumieć... a ten nadmiar polityki dziwi mnie i mięsza. Może on być koniecznością położenia... mnie się wydaje przerażającą jakby grą i pogonią za niepochwyconemi widmami — jakby rodzajem łagodnego... obałamucenia.
— Przyznaj się pan, żeś chciał powiedzieć — obłąkania... dodał śmiejąc się staruszek. Drogi panie — trzeba téż wziąć to w rachubę, żeśmy długo nic fermentującego nie pili, więc pierwszy kieliszek swobody głowy nam zawrócił...
— Ale nie znajdujeszże pan coś przerażającego w téj obfitości słowa? bo dowiedzioném jest, że ilekroć narod rzuci się namiętnie w tę szermierkę, traci siły do czynu, staje się niedołężnym. Przed zgonem każdego państwa, każdego kraju znajdujemy ten wicher i burzę słów potężnych w któréj się rozwiewa cała moc człowiekowi dana... Nic subtelniejszego nad sofizmata konających.
— Masz pan może słuszność, rzekł stary... Zbytnie rozwielmożnienie słowa zwiastuje zniedołężnienie do czynu... Prawda to przerażająca... ale fenomen u nas zrodził się raczéj zarazą niż własném zepsuciem. — Nauczyliśmy się tego krzykactwa od austryackich Niemców.
— Bodajbyśmy się téż oduczyć mogli, zawołał jenerał. Byćże może, aby towarzystwo z różnych żywiołów złożone, przy usposobieniach i zajęciach rozmaitych cały wieczór tylko harce polityczne wyprawiało??
— Jest to wizerunek naszego teraźniejszego życia, dodał stary, zaniedbane téż wszystko — polityka na śniadanie, obiad, podwieczorek, wieczerzę... Literatura, sztuka, gospodarstwo... w zupełném zaniedbaniu... stało się to chorobą i nie może przejść bezkarnie...
Westchnęli oba...
Z wielkim kłopotem, po długiém krążeniu między ludźmi jenerał trafił wreszcie na kilku młodszych panów, którzy mówili o koniach a w dodatku o niemieckich aktorkach. Prawie go to pocieszyło... byli to przynajmniéj ludzie, gdy tamci zdawali się papierowemi trąbami... Znużony, z głową rozbitą Zbyski się wymknąć chciał niepostrzeżony, gdy go u drzwi pochwycił prawnik, wiodący pod rękę baryłkowatego jegomości uśmiechniętego grzecznie. Był to hrabia N... spólnik domu bankowego Fiburger, Kapiszon et Comp., znającego kilka pięknych kompleksów dóbr na zbycie. Dom ten zajmował się bowiem oprócz giełdowych interesów pośredniczeniem w kupnach i sprzedaży. — Hrabia N... ofiarował się nastręczyć sprzedaż, jak się wyrażał, extra realną i solidną.. Między innemi majątek około Dukli, w pysznéj glebie, z pałacem, parkiem, gościńcem bitym, łomem kamieni, nadzieją węgla, tartakiem, młynem i różnemi dogodnościami — za który nie żądano więcéj nad 200,000 zł. a. Tabula była obciążona, kilka długów mogło pozostać przy gruncie, były dogodnemi w wypłatach i t. p. Pomimo wymowy, z jaką hrabia zalecał to nabycie, jenerał chłodno jakoś przyjął zachwycający wizerunek téj posiadłości — która miała tę niedogodność, iż się co rychléj trzeba było decydować na niewidziane, inaczéj poszłaby na subhastę... i sprzedaną być musiała z publicznego targu. Kilka innych majątków przedstawiały się równie korzystnie, ale ostatecznie okazywało się, że na tych przepysznych dobrach, obfitujących we wszystko, czego dusza mogła zapragnąć — byli ich właściciele pobankrutowali. — Nie było to zachęcającém.
Gdy Zbyski ostrożnie uczynił tę uwagę i nie śmiało wyraził życzenie, iż pragnąłby kupić dobra bez długów i interesów, hrabia naiwnie odpowiedział mu, iż podobnych w całéj Galicyi nie znajdzie. Mógł dodać bezpiecznie — w całéj Polsce.
— Cóż pan dobrodziéj chcesz, rzekł hrabia, padamy ofiarą życia nad stan, byliśmy, jak nas pono nazwał nieboszczyk Szajnocha, królewiętami... a zeszliśmy na parobków... Nim się to człowiek ze zmianą stanu oswoił, wielu rzeczy oduczył a innych ponauczał — trzeba było odpokutować... Polak zawsze mądry po szkodzie.
Przydłuższa rozmowa tak się jakoś obróciła, iż gospodarz domu do niéj się wmięszał, ktoś hrabiego odciągnął i prawnik miał czas tylko przestrzedz jenerała, ażeby bez niego w żadne umowy nie wchodził.
— Nikt lepiéj nie nastręczy panu dóbr nad pana hrabiego, dodał — on zna stósunki, wie, co jest lub być może do zbycia — jednakże w interesie należy się pilnować.. i — nie spieszyć — a formalności prawnych nigdy nie pomijać...
Z tą przestrogą dawszy dobranoc wysunął się Zbyski, spragniony spoczynku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.