Zaklęty Dwór/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zaklęty Dwór |
Podtytuł | powieść |
Wydawca | Władysław Dyniewicz |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Władysław Dyniewicz |
Miejsce wyd. | Chicago |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Hrabia Zygmunt Żwirski, młodszy przyrodni brat
nieboszczyka starościca, mieszka jak wiemy w Orkizowie, o trzy mile od Oparek.
Pałac orkizowski o jednem piętrze z ogromnym ośmiofilarowym gankiem, uchodził za jeden z najpiękniejszych i najwspanialszych w całem samborskiem. Zbudowany równocześnie co opuszczony dwór żwirowski, doznał w ciągu czasu tyle rozmaitych zmian i przekształceń, nabył tyle następnych ozdób i przydatków, że zupełnie stracił cechę swego starożytnego początku przyswoił sobie wszystkich wymagań najnowszego smaku i najnowszej wytrworności.
Bo też i jego pan i właściciel wżył się zupełnie w bieżące czasy, wyrobił się na najwybitniejszego wyobraziciela nowszego magnata, w którym zazwyczaj oprócz imienia wszystkie odrębne, narodowe zacinają się właściwości, a występuje tylko pewien charakter ogólny, kosmopolityczny.
Hrabia Zygmunt Żwirski, pan co się zowie, jak mawiali wyżsi, grand seigneur en fous cas, jak utrzymywali równi mu stanem, potrzebował zmienić tylko swe imię, a mógł z takiem samem prawem uchodzić z pozoru za grafa niemieckiego, francuzkiego markiza lub angielskiego lorda, z jakiem uchodził za polsko-galicyjskiego hrabię.
Dziedzic dwunastu wsi i przysiółków, potomek jednej z najstarożytniejszych rodzin w kraju, skoligacony z najpierwszemi domami, otoczony ogólnym szacunkiem i poważaniem, pan hrabia mienił się typem prawdziwego arystokraty w całem honorowem tego słowa znaczeniu. Najmniejsza jawna zmaza nie mogła powstać na jego imieniu i charakterze, jak i najmniejszy nawet cień pospolitości nie śmiał przećmiewać blasku jego herbu i dostojności stanowiska.
Łatwo zrozumieć, że pan hrabia był przytem dumny. W oczach jego potrzeba być naprzód hrabią, aby mu wyrównać. W każdym swym kroku i postępku, każdem słowie i poruszeniu, miał okazać dziedzic Orkizowa, że człowiek choćby o Bóg wie jakich zasługach, nie stanowi jeszcze hrabię, jak niemniej, że nie każdy hrabia nosi imię Żwirskiego.
Jeśli dumę taką można nazwać wadą, to nudno zaprzeczyć, że pan hrabia posiadał ją w wysokim stopniu, ale za to tylko ją szczególną. Pomijając wygórowaną, w bałwochwalstwo własnego imienia wyradzającą się dumę, najzjadliwszy nawet język nie mógł w niczem ubliżyć prywatnemu i publicznemu charakterowi pana hrabiego. Łagodny i łaskawy dla swych poddanych, względny i pobłażliwy dla oficjalistów, wylany szczerze dla kraju, daleki od wszelkich nieojczystych sfer i wpływów, przestrzegający lękliwie wszelkich wymagań honoru, zasługiwał ze wszech miar na ogólny szacunek, jaki go otaczał w rzeczywistości.
Ale lepiej aby sam czytelnik poznał go bliżej.
Pan hrabia siedzi właśnie w swej kancelarji, zajęty sprawami majątkowemi.
Fizjonomia i postać jego mają w sobie coś naprawdę szlachetnego, coś wybitnie arystokratycznego. Na wysokiem czole rysuje się duma, połączona jednak z godnością, piękne i regularne rysy zlewają się w bardzo nadobny, ujmujący wyraz: wysokiej imponującej postawy, pan hrabia posiada tę naturalny arystokratyczną szlachetność i godność ruchów, która najczęściej przybywa z urodzenia, chociaż nieraz daje się i najpospolitszym przyswoić ludziom. Lubo lat liczy dopiero czterdzieści jeden, wygląda znacznie starszy, czego przyczynę szukaćby po części w długich angielskich bakenbardach, które zapuścił na sposób angielski.
W towarzystwie pana hrabiego znajduje się druga jeszcze osoba, jakiś niski, cokolwiek na lewo skrzywiony człowieczek, którego fizjonomja niekoniecznie miłe sprawia wrażenie. W głębokich jamach osadzone, ruchliwe, oczy, co choć z natury nie patrzą zyzem, zawsze jakieś ukośne rzucają spojrzenia, niezwyczajnie spiczasty nos, wąskie, zaciśnięte i zawsze w schlebiający uśmiech ułożone usta, starannie na skroniach przygładzone włosy, nadają mu coś fałszywego, obleśnego, prawie podłego.
Z całego jego zachowania poznać było na pierwszy rzut oka, że należy do grona oficjalistów hrabiowskich. I w samej rzeczy byłto pan Pankracy Żachlewicz, jeneralny rządca czyli jak się sam nazywał pełnomocny komisarz orkizowskiego klucza, który od lat już kilkunastu zostawał w służbie hrabiego, i Bóg wie jakiemi środkami i sposobami w nieograniczone wkradł się u niego zaufanie. Żachlewicz mógł i znaczył wszystko u swego pana, który w niczem nie obszedł się bez jego rady i do najpoufniejszych przypuszczał go spraw. Żachlewicz nietylko administrował cały majątek, miał zupełną władzę przyjmowania i oddalania oficjalistów, wypuszczania dzierżaw, propinacji, stawów i młynów, ale jako biegły jurysta zastępywał także interesa skarbu w obec prawa i rządu, i liczne inne jeszcze piastował funkcje.
Byłto niejako totumfacki w najściślejszem tego słowa znaczeniu ca, ego dworu bo w swym przebiegłym rozumie uznawał za dobre i stosowne, jednać sobie zarówno łaskę i zaufaniu jwnego pana, jak i jwnej hrabianki, jwnego panicza. Toteż w najważniejszych i najdrobniejszych sprawach cała rodzina hrabiowska odnosiła się wprost do niego, a on pewnie odpowiedział każdemu zadaniu, dogodził każdemu zachceniu.
A już jak do czego, ale do wszelkich drobiazgowych ampletów, Żachlewicz niezrównany! Znał się na wszystkiem jak faktor żydowski, a kupił pewno taniej niż ktokolwiek inny na świecie. Już to mówiąc nawiasowo o tych tanich kupnach, rozmaite obiegały zdanie. Nieprzyjaciele Żachlewicza gadali dość głośno i bezwzględnie, że nieoszacowany rządca aby utrzymać się w służbie i łasce jwnego państwa cichaczem z własnej kieszeni dokłada pół na pół do wszystkiego.
— Ale to łotr na wielki kamień — mawiali dalej z jadowitą złośliwością — tysiączkę na rok dołoży, a obok ogromnej płacy przynajmniej trzecią część intraty hrabiowskiej kradnie rok rocznie bez sumienia!
Żachlewicz zżymał się okrutnie na tak ohydne oszczerstwa, ale składając ręce na piersi, pocieszał się zawsze z westchnieniem niesłusznie cierpiącej duszy.
— Na szczęście j. w. pan hrabia przekonany o mojej poczciwości i mojem poświęceniu, a psie głosy a nie idą w niebiosy.
I niczem nie zachwiany, niczem nie zrażony, postępował niezmiennie po jednej drodze — drodze uczciwości jak sam mówił, drodze kradzieży, łotrowstwa, chłudy i oszustwa, jak mawiali ludzie.
Teraz przybył świeżo ze Lwowa, i zdawał sprawę hrabiemu z kilka załatwionych interesów. Snąć jednak sprawozdanie to nie bardzo opiewało pomyślnie, bo hrabia coraz bardziej chmurzył czoło, a Żachlewicz czuł potrzebę kłaniać się coraz niżej, uśmiechać się coraz obleśniej.
— Więc koniec końców przyjechałeś bez pieniędzy — ozwał się wreśeie hrabia.
— Jaśnie wielmożny panie, na uczciwość rozbijałem się jak opętany. Ale na uczciwość okrutnie ciężkie czasy... na uczciwość ja nie wiem co to dalej będzie.
Zacny pan Żachlewicz tak często wyjeżdżał na targ z swoją uczciwością, że aż odpowiednie urobił sobie przysłowie. Używając zaś tak często tego przysłowia, musiał koniecznie aż zmierzić sobie rak spospolitowaną w ustach swych uczciwość. To też w samej rzeczy uczciwość pana Żachlewicza, było to prawdziwe rzeszoto, przez które najgęstsze przelałbyś brudy, najgrubsze przesiał grzeszki.
Hrabia milczał kilka chwil w zamyśleniu, a po chwili odezwał się na nowo:
— Powiedziałem ci przecie wyraźnie, że koniecznie potrzebuję pieniędzy.
— JW. Pan nie potrzebował mi tego mówić, tylko jednem skinieniem dać do zrozumienia, a na uczciwość nie spałbym, nie jadłbym...
Hrabia machnął ręką niecierpliwie.
— Jakaż nareście pozostaje rada? — zapytał z widoczną niechęcią.
— Posłać do Brunentiefa, na uczciwość jaśnie wielmożny panie.
Hrabia wstrząsł głową.
— Na lichwę — mruknął przez zęby.
— Na uczciwość jaśnie wielmożny panie, nie ma innego środka, wódka sprzedana, zboże wypłacono, kwartalne raty z propinacji, młynów, tartaków i papierni nie wystarczą na pierwszy spłat dla towarzystwa kredytowego....
— Bój się aspan Boga — poderwał hrabia w złym humorze, przestając już tykać faworytowi — mam tak znaczny majątek, a coraz mniej pobieram dochodów.
— Na uczciwość, prosta rzecz jaśnie wielmożny panie! Coraz więcej rosną procenta. Jaśnie wielmożny pan uniósł się za daleko szlachetnością, ręcząc za hrabiego Teofila.
— Cóż mi tam aspan wspominasz to zaręczenie, straciłem przez to 50,000 złr. i nic więcej. A to przecież nie wielka różnica w moim majątku.
— W majątku nie, to prawda jaśnie wielmożny panie, ale na uczciwość trzeba było zaraz zaciągnąć znaczne długi, nie uiściwszy dawniejsze pożyczki towarzystwa kredytowego. Nadto jaśnie wielmożny panie, zgorzał folwark w Wierzbińcach i spichlerz w Orsadowie, a i przymnożyły się wydatki jaśnie wielmożnych państwa, JWna pani więcej potrzebuje, jadąc do kąpiel....
— Zatrzymaj aspan swoje wyjaśnienia, wykierujesz mię tak swojem gospodarstwem, że będę musiał sprzedać cały Orsadów z czterma siołami.
— Na uczciwość jaśnie wielmożny panie — mruknął Żachlewicz, uderzając się w piersi, choć go wcale nie trwożyły cierpkie słowa oszukiwanego od tylu lat pana.
Hrabia prowadził dom na wielką stopę a od dawna już przestały mu wystarczać dochody z dóbr, które naturalną koleją musiały naprzód przechodzić przez lepkie i drapieżne ręce ekonomów i nieocenionego jeneralnego rządcy. Duma poniekąd sama, więcej zaś pewna wrodzona nieporadność umysłowa, zupełny brak energji, wypływający po części z nader z flegmatycznego usposobienia, nie pozwalały hrabiemu zajmować się samemu swem gospodarstwem, to też ufając ślepo Żachlewiczowi, brnął z kłopotu w kłopot, z długu w dług, a ekstrakt tabularny wybiegał w coraz większą litanję z różnoimiennych wierzycieli.
W każdym nowym kłopocie, hrabia zżymał się na Żachlewicza, ale jeneralny rządca zanadto stał się niezbędnym, aby mu jakiekolwiek ważniejsze zagrozić mogło niebezpieczeństwo.
To też i tym razom powrócił hrabia niebawem do swej zwykłej flegmy, i zapytał najspokojniej:
— A jesteśże pewien, że Brunnentief da?
— Ręczę za to.
Poczciwiec mógł ręczyć śmiało i stanowczo, bo właściwie swój własny podsuwał kapitał, a starozakonny Brunnentief miał służyć tylko za pośrednika.
Hrabia wzruszył ramionami.
— Ha cóż robić? — mrukną! po chwili — Pójdź do Brunnentiefa....
— To już jakby się stało JW. panie, ale mam jeszcze jedno
— Cóż znowu nowego?
— Będąc we Lwowie JW. panie, byłem i u tego sławnego dziś adwokata Rabulewicza.
— O cóż ci to chodziło?
— Przypomni sobie JW. pan że zaraz przed trzema laty po śmierci nieboszczyka starościca i przybyciu jego testamentu, radziłem na uczciwość JW. panu wszcząć proces przeciw tak oczywistej krzywdzie....
Hrabia ściągnął brwi.
— Nie zgodziłem się na to — przemówił na pół z niesmakiem — raz że testament był zupełnie na swojem miejscu i proces żadnej nie rokował nadziei, a powtóre że nie mogąc pogodzić się z bratem za życia, nie uważałem za rzecz godną wymagać od niego czegoś po śmierci.
Żachlewicz ukłonił się niziutko, i uśmiechnął słodko i obleśnie.
— Gdyby JW. pan pozwolił zrobić sobie pewno przedstawienie.... — cedził zwolna.
— Cóż chcesz powiedzieć?
— Adwokat Rabulewicz podał mi nieomylny sposób obalenia testamentu nieboszczyka starościca.
Hrabia żachnął się niechętnie.
— Nie myślę już podnosić tej sprawy.
Żachlewicz znowu nisko się ukłonił.
— Właśnie też trzebaby aby ją podniósł kto inny, na uczciwość.
— Kto inny?
— JW. Pan srogą ucierpiałeś krzywdę.
Hrabia z dumą wydął wargę.
— Majątek ojcowski, a szczególniej Żwirów, gniazdo imienia Żwirskich, dawna siedziba wojewodów i kasztelanów, przeszły jure caduco w ręce jakiegoś obcego przybłędy, hołysza....
Żachlewicz znał wybornie słabe strony hrabiego, a kiedy wymawiał zwolna: gniazdo imienia Żwirskich, widział dobrze, że hrabia drgnął i prędko schmurzył czoło.
— Według wszelkiego prawa bożego i ludzkiego JW. pan jesteś właściwym dziedzicem Żwirowa z przyległościami.... — ciągnął dalej Żachlewicz.
— Oczywiście, mam większe do tego prawa niż dzisiejszy jego właściciel.... Ależ niepotrzebnie niegdyś powaśniłem się z bratem....
JW. pan przecież nie po bracie ale po ojcu ma odebrać spuściznę.
— Jakto po ojcu?....
— Ja myślę, że nieboszczyk starościc nie rozrządzał własnym majątkiem, to jest chcę mówić własną uzbieranym pracą, ale tylko spuścizną ojcowską, i w takim razie nie miał prawa przeznaczać go komuś po za obrębem familji, jak żaden monarcha nie ma prawa wyzuwać z korony swej rodziny.
Porównanie z monarchą wielce się podobało dumne mu panu.
— Mój kochany Żachlesiu — rzekł łaskawie do faworyta. — Takie prawa obowiązują niestety tylko monarchów. Tem nic nie wskórasz w obec sądu....
— Pan adwokat Rabulewicz podaje inny, nieomylny sposób....
— Ależ oszalałeś, to już sprawa zadawniona.
— Nie będzie nią wcale w obec prawa.
— W żaden sposób, w żaden sposób — mruknął hrabia przez zęby więcej sam do siebie.
Wiem, że JW. pan zrezygnował już z swej strony, ależ JW. pan na uczciwość ma dzieci, a te mają święte prawa nie do mienia stryjaszka, ale do spadku po dziadku.
Hrabia więcej jeszcze ściągnął brwi i gwałtownie potarł czoło. Żachlewicz uśmiechnął się chytrze i przebiegle, i trzepnął w palce.
— JWny. pan zostawiasz dzieciom swym wielkie imię, a na uczciwość imię takie bez odpowiedniego majątku, to raczej klątwa niż dobrodziejstwo.... Na szczęście — pochwycił skwapliwie — to może stosować się do JWnej hrabianki, i JWnego panicza Artura, ale zawsze odziedziczą daleko mniej, niż dziedziczyli dotychczas wszyscy z prostej linji Żwirscy, na uczciwość.
W hrabiu widocznie, jakaś gwałtowna zawrzała walka.
— Więc twierdzisz, że dziś jeszcze słusznym procesem można obalić testament nieboszczyka Mikołaja?....
— Ja sam podejmuję się na pewno.
— A cóż ja bym musiał mieć w tem udział?
— Prawie żaden, JWny panie.
— Jakto? niepotrzebowałbym nawet występować pod własnem imieniem?
— Bynajmniej, JWny pan przystąpi tylko do gotowego. Ja przy pomocy pana Rabulewicza unieważnię testament nieboszczyka starościca.
— Ale w jaki sposób?
— Pan Żachlewicz zamiast odpowiedzi uśmiechną się przebiegle, łypnął oczyma i brwi podciągnął w górę.
— Za co jaśnie wielmożny pan poczytywał zawsze swego nieboszczyka brata?....
— Za warjata, za półgłówka! — mruknął hrabia w pierwszym zapędzie.
— Basta! — wycedził Żachlewicz i głowę zwiesił na piersi.
— Co mówisz?
— Dość już na tem jaśnie wielmożny panie.
— Na czem? — zapytał hrabia, zdziwione robiąc oczy.
— Nieboszczyk starościc był po prostu mente captus, a jako taki, nie mógł żadnych prawomocnych wystawiać dokumentów.
Hrabia uderzył się w czoło, i zerwał się na równe nogi.
— I Rabulewicz powiada — zawołał nagle — że tym jednym zarzutem można obalić wszystko?
— Wszystko ad nihil jaśnie wielmożny panie.
— I ty się tego podejmujesz?
— Właściwie podejmuje się Rabulewicz, ja mam tylko dostarczyć mu potrzebnych materjałów.
— Jakichże to materjałów?
— Dowodów niemoralnego stanu umysłu starościca w ostatnich chwilach przed zgonem.
— I mniemasz, że ich tak łatwo dostaniesz?
— Oparty na zeznaniach wszystkich, co znali tu w kraju starościca, pojadę do Drezna, a za jeden i drugi tysiączek, znajdzie się w najgorszym razie jakiś tam lekarz, co chętnie pożądane wystawi świadectwo.
— Ależ to nikczemność uciekać się do przekupstwa!
— Ja mówię tylko w najgorszym razie, jaśnie wielmożny panie. Zresztą na uczciwość, jaśnie wielmożny pan nie potrzebuje się w to ani mieszać.
— Jakto?
— Według rady pana Rabulewicza ja najprzód pozwę JWnego pana że obejmując na pierwszą wieść o śmierci starościca cały klucz żwirowski, przyrzekłeś mi JWny pan cały folwark buczalski w nagrodę długoletnich usług w około swojego domu... JWny pan...
— Ja?....
— Będzie się tłumaczył, że rzeczywiście zrobił mi podobne przyrzeczenie, którego i dziś nie cofa. Lecz przyrzeczenie to upada przez to samo, że na podstawie testamentu starościca, runęła cała nadzieja spadku. Wtedy ja....
— Wtedy ty? ciągnął dalej hrabia, owładniony mimowolnie wymową swego komisarza.
Żachlewicz więcej jeszcze złamał się na lewo, twarz jeszcze brzydszy przybrała wyraz i cały wyglądał w tej chwili jak uosobiona podłość...
— Postaram się o unieważnienie testamentu.... — wyszepnął cichym, przytłumionym głosem — JW-y pan uzyska Żwirów z piętnastą wsiami...
— Z piętnastu? — podchwycił hrabia prędko.
— Wygrywając proces, muszę temsamem otrzymać Buczały.
— Na piękniejszą wieś w żwirowskim kluczu.
— JWny panie jak na teraz to jeszcze na uczciwość gruszka na wierzbie.
— Bierz cię licho — mruknął hrabia.
— Jaśnie wielmożny pan przystaje? — zapytał skwapliwie.
— Nie, nie jeszcze, namyślę się do jutra.
Żachlewicz uśmiechnął się z niskim ukłonem, a w duchu pomyślał:
— Buczały jakby w kieszeni!
Hrabia zaczął szybko przechadzać się po pokoju. W tej chwili trzask z bicza rozległ się na dziedzińcu.
— Ktoś przyjechał — mrukną! hrabia.
Żachlewicz szybko przystąpił do okna.
— Prowizoryczny dziedzic Żwirowa — szepnął z uśmiechem.
Hrabia zmarszczył czoło.
— Także mię w porę najechał — mruknął przez zęby.
Po chwili obrócił się do Żachlewicza, i klepiąc go po ramieniu, rzekł do niego:
— Do widzenia mój Żachlesiu. Pomyślę o tem coś mi powiedział, ale tymczasem nie zapominaj o Brunnentiefie.
— Jutro będą, pieniądze jaśnie wielmożny panie, na uczciwość....
— A ja jutro dam ci odpowiedź.
Żachlewicz ukłonił się niziutko i skrzywiony w lewo wysuwał się chyłkiem z pokoju, jak kot kiedy narobi szkody w szpiżarni i pragnie ujść z oczu gospodyni.
Hrabia jeszcze kilka chwil pozostał w swej kancelarji nim udał się na powitanie gościa, który wprost do bawialnego pospieszył salonu. Dumny magnat bił się z najsprzeczniejszemi myślami.
— Djabeł nie Żachlewicz — szeptał z cicha, ciągle szybkiemi przechadzając się krokami — taki gwóźdź wbił mi w głowę.... Muszę się dobrze namyśleć, czy postępowanie takie pogodzi się z honorem.... Nieboszczyk Mikołaj miał żal do mnie — dodał marszcząc czoło i na chwilkę przystanął na miejscu i zamyślił się głębiej.
Naraz wrzasnął głową, machnął ręką i mruknął przez zęby:
— Potrzeba rozważyć wszystko gruntownie, a teraz pójdziemy do naszego gościa — rzucił nie bez pewnego lekceważenia i po tych słowach wyszedł z swej kancelarji.