Zamążpójście Lit-Lit
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zamążpójście Lit-Lit |
Pochodzenie | Serce kobiety (zbiór opowiadań) |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakł. Graficzne „Drukarnia Bankowa” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | „The Marriage of Lit-lit“ ze zbioru „The Faith of Men“ |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Kiedy John Fox przybył do kraju, w którym whiskey zamarza i przez większą część roku służyć może jako przycisk do papierów — nie posiadał iluzji ani przesądów, które zwykle towarzyszą nowicjuszom i hamują powodzenie życiowe bardziej skomplikowanych natur. Urodzony i wychowany na granicy północnej Stanów Zjednoczonych, przywiózł ze sobą do Kanady prymitywny typ umysłu, elementarną prostotę i duży węch praktyczny, zapewniający niechybne powodzenie w nowej karjerze. Z najniższego funkcjonarjusza Hudson Bay Company, pracującego przy wiosłach wraz z „voyageurs“ i dźwigającego towary na plecach — awansował szybko aż na kierownika placówki handlowej, poczem objął faktorję w Fort Angelus.
Tutaj, jako człowiek pozbawiony wszelkich powikłań duchowych, w krótkim czasie pojął za żonę tuziemkę i dzięki szczęściu małżeńskiemu, które stało się jego udziałem — uniknąć zdołał rozmaitych, nieokreślonych pragnień i daremnych tęsknot, które stają się przekleństwem bardziej wymagających ludzi, zatruwają im życie, przeszkadzają w pracy i triumfują nareszcie nad pokonanymi. John Fox zadowolony był z życia i oddany swej pracy, toteż ustanowił rekord w robieniu karjery na służbie Hudson Bay Company. Po pewnym czasie umarła mu żona, ciało zaś jej, odebrane przez współplemieńców, „pochowane“ zostało wedle ich barbarzyńskich zwyczajów w blaszanej skrzyni na wierchołku wielkiego drzewa.
Johnowi pozostało dwu synków, których, w miarę awansów w Company, uwoził ze sobą wciąż dalej i dalej w głąb Northwest Territory, aż oparł się nareszcie w miejscowości zwanej Sin Rock, gdzie objął nową i odpowiedzialną placówkę dla handlu futrami. W Sin Rock nastały dla Johna samotne, uciążliwe czasy. Dręczył go widok odpychająco-brzydkich miejscowych dziewcząt indyjskich, gnębił brak opieki matczynej dla małych i zaniedbanych synków. Pewnego razu ujrzał niespodzianie Lit-Lit
— Lit-Lit — cóż, jest to poprostu Lit-Lit — wyraził się o niej w rozmowie z pomocnikiem swoim, Aleksandrem Mac Leanem, uważając określenie to za wyczerpujące.
Mac Lean, chłopak wychowany w Szkocji i niedawno z niej importowany — „któremu jeszcze mleko pod nosem nie wyschło“, jak mawiał John Fox, nie potrafił zżyć się ze sposobem zawierania małżeństw w tym kraju. Niemniej, nie miał nic przeciwko temu, aby kierownik placówki zaryzykował swą nieśmiertelną duszę, zwłaszcza że sam również zachwycał się Lit-Lit i wolał czuć się zabezpieczony, widząc ją poślubioną zwierzchnikowi.
Nic dziwnego, że nawet purytańskie serce młodego Szkota gotowe było stopnieć w promiennem cieple spojrzeń Lit-Lit. Dziewczyna była śliczna, smukła i giętka jak gałązka wierzbiny, podczas gdy przeciętną Indjankę charakteryzuje zwykle ciężka, masywna twarz i nader obfite kształty. Nazwano ją „Lit-Lit“ za roziskrzoną wesołość i swawolną lekkość, gdy rozśpiewana i po dziecinnemu uśmiechnięta, fruwała z miejsca na miejsce, niby motyl.
Lit-Lit była córką Snettishana, wpływowego wodza plemienia, — z matki metyski. Pewnego letniego wieczoru, do szałasu Wodza zaszedł niby przypadkiem John Fox, w celu rozpoczęcia pertraktacji o córkę. Zasiedli obaj w dymie ogniska, rozpalonego dla odpędzenia moskitów i dobrodusznie gawędzili o wszystkiem co istnieje pod słońcem — za wyjątkiem małżeństwa. John Fox przyszedł wyłącznie w tej sprawie, Snettishane domyślał się tego, John zaś wiedział, że tamten się domyśla. Pomimo to, tematy małżeńskie omijano ostentacyjnie. Podobny sposób uważany jest u Indjan za wyrafinowaną przebiegłość, chociaż w rzeczywistości jest tylko najprzejrzystszą naiwnością.
Godziny mijały, a Fox i Snettishane kurzyli nieskończone fajeczki, spoglądając sobie w oczy niewinnym spojrzeniem, jak dwaj wytrawni aktorzy. Po południu Mac Lean i jego kolega, również urzędnik placówki handlowej, Mac Tawish, przeszli zwolna obok namiotu i, jakgdyby nigdy nic, skierowali się ku rzece. Kiedy wracali po upływie godziny, etykietalny dyskurs Foxa ze Snettishanem dosięgnął już wyżyn słoniny i prochu, ofiarowywanych na rynku miejscowym przez sklepy Company. Tymczasem Lit-Lit, domyślając się zamiarów Foxa, wpełzła do namiotu od tyłu i, odchyliwszy leciutko skórzaną zasłonę wejścia, nadstawiła uszu ku rozmowie dwóch dyplomatów przy ognisku. Była spłoniona, z oczyma lśniącemi szczęściem, po dziecinnemu dumna, że nie kto inny jeno sam główny kupiec (stojący na drugim miejscu po Bogu w hierarchji Alaski) raczył zwrócić na nią uwagę, po kobiecemu zaciekawiona, jak też wygląda ów mężczyzna. Słońce, odbite w taflach lodu, dymy obozowych ognisk i mroźne powietrze szlaku opaliły twarz jego na miedziany bronz tak, że ojciec dziewczyny był równie ciemny, ona zaś znacznie jaśniejsza od Foxa. Pochlebiło jej to bardzo, lecz więcej ucieszył ją fakt, że konkurent silny był, wysoki i barczysty. Przerażała ją zato wielka, czarna broda. Była taka dziwna!
Młodziutka Lit-Lit nie znała świata, ni ludzi. Siedemnaście razy widziała, jak słońce wędrowało ku południowi i ginęło za horyzontem. Siedemnaście też razy patrzała, jak wracało z za widnokręgu, by pływać po niebie długo i bezustanku, zupełnie przepłaszając noc. Przez owe lata ojciec zazdrośnie strzegł dziewczynę stając, zawsze pomiędzy nią, a zbliżającymi się mężczyznami. Lekceważąco przyjmował oświadczyny młodych łowców, lub poprostu wypędzał ich z domu, jakgdyby Lit-Lit wogóle nie miała ceny. Snettishane był chciwy. Piękna córka stanowiła doskonały interes. Z tego to żywego kapitału spodziewał się stary już nawet nie wielkiego procentu, lecz znakomitych i nieprzerwanych dochodów. Lit-Lit, wzrósłszy nieomal w klasztorze, o ile tylko szałas indyjski do klasztoru przyrównanym być może, przyglądała się z niekłamaną trwogą wielkiemu mężczyźnie, który przybył tu po nią, przyszłemu mężowi, co ma nauczyć ją nieznanego życia, słowo swe uczynić prawem, a rozkazem wiązać jej czyny i kierować kroki, aż po ostatnią godzinę życia.
Po pewnym czasie, podsłuchującą dziewczynę, wzruszoną i rozgorączkowaną zbliżeniem Losu — zwolna opanowywać poczęło rozczarowanie: dzień uchodził, a zarówno ojciec, jak konkurent ani słówkiem nie wspomnieli o małżeństwie, zatopieni w uroczystym dyskursie o wszystkiem i niczem. Kiedy słońce schyliło się jeszcze bardziej ku północnej stronie nieba i nadszedł środek białej nocy — Fox zaczął zbierać się do odejścia. Wreszcie zawrócił ku domowi, a serduszko Lit-Lit ścisnęło się żalem: ożyło jednak za chwilę, gdy mężczyzna przystanął i rzucił od niechcenia, obróciwszy się na pięcie:
— Ale, ale, Snettishane, byłbym zapomniał! Czy nie mógłbyś poszukać dla mnie kobiety? Nie ma mi kto prać i reperować.
Snettishane chrząknął i zaproponował Wanidani, babę starą i bezzębną.
— Nie, nie — objaśnił Fox. — Właściwie, chciałbym mieć żonę. Myślałem o tem i przyszło mi do głowy w tej chwili, że ty możesz znać kogoś odpowiedniego...
Snettishane wyglądał na zainteresowanego sprawą, wobec czego Fox podszedł znowu ku namiotowi z miną obojętną i beztroską, jakgdyby w celu pogadania jeszcze chwilę na ten nowy i zupełnie niespodziewany temat.
— Może Kattou? — radził Snettishane.
— Z jednym okiem? — oburzył się biały.
— Lashka?
— Ma krzywe nogi! Kiedy stoi prosto, twój największy pies, Kips, może przeskoczyć między jej kolanami.
— Senatee? — ciągnął niewzruszony Indjanin.
Tym razem John Fox był oburzony. — Do licha! — krzyknął — kpiny sobie urządzasz? Cóż to? stary jestem, że mi swatasz jakieś odpadki? Czy może ślepy? bezzębny? kulawy? a może taki już ubogi, że żadna ładna dziewczyna nie zechce spojrzeć na mnie życzliwem okiem? Zapamiętaj sobie: Jestem wielki kupiec, silny, bogaty i najpotężniejszy w kraju! Moje słowa są dla ludzi rozkazem!
Chociaż Snettishane pełen był satysfakcji, sfinksowe jego oblicze zachowało wyraz niezmąconego chłodu. Sprowokował Foxa i udało mu się zmusić go do wszczęcia rozmowy. Będąc istotą pierwotną, o głowie mieszczącej naraz jedną myśl tylko, mógł Snettishane trzymać się tej myśli dłużej i uparciej, niż jego rozmówca. John Fox zaś, pomimo prymitywności swej inteligencji, starał się opanować jednocześnie kilka rozgałęzień myśli, wobec czego żadnej z nich nie mógł oddać się wyłącznie. Snettishane w dalszym ciągu spokojnie wyliczał nieskończoną litanję kandydatek, które z kolei odrzucał John Fox, niezapominając każdorazowo o przypięciu odpowiedniej łatki. Nareszcie zawrócił i po raz drugi skierował się ku domowi. Snettishane obserwował go bacznie, ale nie próbował zatrzymać. Nagle ujrzał, że Fox przystanął nieproszony.
— Pomyśl tylko — zauważył — obaj zapomnieliśmy o Lit-Lit! Jak myślisz? Nie byłaby dla mnie odpowiednia?
Snettishane spotkał swoją wygraną z tem samem niewzruszonem obliczem, kryjąc poza jego maską swą triumfującą uciechę. Zwycięstwo było oczywiste. Gdyby Fox uczynił jeden krok więcej, Indjanin sam przypomniałby sobie głośno imię swej córki — John Fox jednak kroku tego nie zrobił.
Stary wódz nie kwapił się teraz z zachwalaniem przymiotów Lit-Lit. Milczeniem zmusił białego do dalszej aktywności.
— Hm, tak, — medytował zcicha kupiec. — Jedynym sposobem przekonania się jest rozpoczęcie układów. — Tu podniósł głos. — Mogę ofiarować na Lit-Lit dziesięć ciepłych kołder i trzy funty tytoniu, dobrego tytoniu.
Snettishane odpowiedział gestem, mającym oznaczać, że kołdry i tytoń całego świata nie zdołają zrekompensować mu Lit-Lit, wraz z całym zapasem jej niewypowiedzianych zalet. Zmuszony nareszcie przez Foxa do postawienia swojej ceny, wymienił spokojnie 500 kołder, 10 strzelb, 50 funtów tytoniu, 20 czerwonych chust, 10 butelek rumu, „grające pudełko“, wreszcie — stałą przychylność i pamiętliwą przyjaźń kupca, wraz z miejscem u jego ogniska.
John Fox udał niezwłocznie atak apopleksji, który zredukował skutecznie ilość kołder do dwustu i obciął „miejsce u ogniska,“ warunek niesłychany w małżeństwach białych z córami owej ziemi. Koniec końców, po trzech godzinach targów, osiągnięto jakie takie porozumienie. Snettishane otrzymać miał za Lit-Lit sto kołder, pięć funtów tytoniu, 3 strzelby, oraz butelkę rumu, dołączywszy do tego ową stałą przychylność, co, zdaniem Foxa, było ceną o dziesięć kołder i jedną strzelbę przewyższającą istotną wartość dziewczyny.
Kupca, wracającego do domu o godzinie trzeciej w nocy pod bladym słońcem, lśniącem na północo-wschodzie, dręczyła nieprzyjemna świadomość, iż stary wyga obrabował go ponad wszelką przyzwoitość.
Tymczasem Snettishane, znużony lecz triumfujący, wszedł do namiotu i odkrył Lit-Lit, zanim opuścić zdążyła swą kryjówkę.
Chrząknął znacząco: — Widziałaś. Słyszałaś. Oceniasz więc zapewne wielki rozum i dowcip twego ojca. Ubiłem interes, co się zowie. Teraz słuchaj święcie moich słów i kieruj się drogą, którą ci wskażę. Powiem „idź“ — to przychodź; powiem: „wracaj“ — to odchodź, a zobaczysz, że obrośniemy tłuszczem od bogactw tego białego, co równie wielki jest, jak głupi.
Nazajutrz nie pracowano w sklepie Hudson Bay Company. John Fox otworzył butelkę whiskey jeszcze przed śniadaniem, ku niekłamanej uciesze Mac Leana i Mac Tawisha, poczęstował psy podwójną porcją łososia i wystroił się w najlepsze mokasyny. Na podwórzu tymczasem przygotowano wspaniały „potlach“. Potlach oznacza „przyjęcie“, kupiec zaś uważał za stosowne uczcić dzień zaślubin swych z Lit-Lit biesiadą równie hojną, jak piękną była narzeczona. Popołudniu całe plemię zjawiło się na uroczystość. Mężczyźni, kobiety, dzieci i psy objadali się bez względu na granice możliwości, poczem każdy, nie wyłączając myśliwych z innych okolic i przypadkowo zabłąkanych gości, obdarowany został bogato hojną ręką nowożeńca.
Lit-Lit, pełna trwogi, z oczyma we łzach, wystrojona była od stóp do głów w dary przyszłego męża: jaskrawą perkalową sukienkę, paciorkami wyszyte mokasyny, piękną chustkę jedwabną na lśniąco kruczych włosach, purpurowy szal na ramionach, miedziane kolczyki i pierścionki, oraz całe mnóstwo jarmarcznych klejnocików, nie wyłączając nawet taniutkiego zegarka. Snettishane z trudnością opanowywał wzruszenie na widok tych skarbów, nareszcie zaś, upatrzywszy moment odpowiedni, odciągnął córkę na stronę.
— Nie tej nocy i nie następnej — rozpoczął znacząco — ale za jakiś tydzień, gdy zawołam głosem kruka na brzegu rzeki, masz wstać z łoża twego wielkiego męża, który jest głupi i wyjść do mnie.
— Nic, nic — dodał skwapliwie, widząc na twarzy córki żal na samą myśl odwrócenia się od cudów nowego życia. — Nie bój się, jak tylko odejdziesz, twój wielki i głupi mąż przybiegnie skamląc do mego domu. Wtedy ty również masz zacząć płakać i skarżyć się, iż to i owo złe jest w domu jego i że spodziewałaś się słodszego życia, idąc zamąż za głównego kupca. Potem uspokoisz się i obiecasz wrócić, jeśli twój biedny i stary ojciec otrzyma jeszcze parę kołder, trochę tytoniu i innych bogactw białego człowieka. Pamiętaj: zawołam w nocy jak kruk na brzegu rzeki.
Lit-Lit skinęła głową. Wiedziała z doświadczenia, że lepiej jest słuchać rozkazów ojca. Zresztą, prosił o taką drobnostkę: o krótkie rozstanie z mężem, który będzie jeszcze szczęśliwszy, wziąwszy ją do siebie z powrotem. Wróciła na wesele, że zaś północ była już blisko, John odszukał ją po chwili i skierowali się ku domowi, wśród ogólnego śmiechu i żartów, w których celowały szczególnie stare „squaw“.
Lit-Lit przekonała się szybko, że życie zamężne z pierwszym mężczyzną w okolicy przewyższa wszystko, o czem marzyć mogła. Nie potrzebowała już nosić wody, rąbać drew i usługiwać brutalnym i zawsze niezadowolonym mężczyznom. Po raz pierwszy w życiu mogła leżeć w łóżku aż do śniadania. I, o mój Boże, cóż to było za łóżko! Czyste, miękkie, wygodne, jakiego nie widziała nigdy w życiu. A żywność! Mąka, upieczona na chleb, suchary, lub gorące placki, codziennie i trzy razy dziennie i wiele tylko kto chciał! Podobny komfort wydawał jej się zupełnie niewiarogodny.
W dodatku mąż był więcej niż dobry. Zdążył już pochować jedną żonę w życiu, wobec czego orjentował się doskonale, iż wogóle popuścić można cugli, a tylko zrzadka należy je zebrać — lecz zebrać mocno.
— Lit-Lit jest panią w moim domu — oświadczył przy śniadaniu, na drugi dzień po ślubie. Ma być, jak ona zechce. Zrozumiane? — I Mac Tawish wraz z Mac Leanem zrozumieli odrazu. Znali ciężką rękę zwierzchnika.
Lit-Lit nie wyzyskiwała swego położenia. Odgadując życzenia Johna, zajęła się natychmiast gorliwie jego synkami, dając im iście macierzyńską opiekę i zostawiając tyle swobody, ile sama otrzymywała od męża. Chłopcy nie mogli nacieszyć się nową matką, Mac Lean i Mac Tawish przyłączali się do zgodnego chóru zachwytów. Sam Fox chwalił się głośno swem szczęściem rodzinnem, to też wieść o niezwykłych zaletach Lit-Lit i pełnem zadowoleniu jej męża obiegły całą okolicę Sin-Rock.
Tymczasem Snettishane, któremu wizje spodziewanego bogactwa spać nie dawały, zdecydował, że nadszedł czas, aby przypomnieć się nowożeńcom. Dziesiątej nocy swego małżeńskiego jej życia, Lit-Lit obudzona została krakaniem kruka i zrozumiała, że Snettishane czeka na nią przy rzece. W szczęściu zapomniała o układzie z ojcem, teraz zaś, wraz z przypomnieniem, powrócił dawny dziecinny strach przed jego gniewem. Długą chwilę leżała przerażona i drżąca, nie chcąc iść, a bojąc się zostać. W końcu jednak John odniósł milczące zwycięstwo, gdyż dobroć jego, nie mówiąc już o wspaniałych muskułach, ostatecznie przekonała Lit-Lit, iż tym razem można nie posłuchać ojca.
Nazajutrz jednak wstała wystraszona i niepewnie krzątała się koło swych zajęć codziennych, oczekując trwożliwie zjawienia się Snettishane’a. Pod wieczór nabrała jakoś otuchy. John Fox, ostro karcący swych pomocników za jakieś małe zaniedbanie obowiązków, pomógł jej znakomicie do odzyskania odwagi. Przez cały dzień starała się trzymać w pobliżu męża, kiedy zaś poszła za nim do piwnicy i ujrzała jak swobodnie przerzucał wory z mąką, niby puchowe poduszki, — poczuła się bardziej jeszcze utwierdzoną w swem nieposłuszeństwie. Nareszcie, przyjrzawszy się po raz pierwszy w życiu wielkiemu składowi towarów Company, (Sin Rock była główną placówką handlową i punktem rozdzielczym dla okolicznych sklepów) oszołomiona została nieskończonością bogactw białych ludzi. Widok składu, wraz ze wspomnieniem pustego szałasu Snettishane, zwyciężył ostatecznie wszelkie wątpliwości Lit-Lit. Poglądy swe potwierdziła w krótkiej rozmowie z jednym ze swych małych pasierbów. — Biały tata dobry? — zapytała, na co malec odrzekł gorąco, że lepszego niema na całym świecie. Tej nocy kruk znowu odezwał się na brzegu. Nocy następnej krakanie stało się jeszcze natarczywsze. Obudziło Johna, który przez chwilę nasłuchiwał niespokojnie. Potem wyrzekł głośno: — Do licha z tym krukiem! — Lit-Lit uśmiechała się cicho, skulona pod swoją kołderką.
Nazajutrz rano zjawił się Snettishane, obrażony i gniewny. Dano mu śniadanie w kuchni, wraz z Wanidani. Odmówił „babskiej strawy“, poczem postarał się spotkać zięcia w sklepie, gdzie właśnie odbywała się sprzedaż. Oświadczył, iż dowiedziawszy się, jakim skarbem jest jego córka, przybył po więcej kołder, tytoniu i strzelb, — przedewszystkiem więcej strzelb. Oszukany został haniebnie i żąda sprawiedliwości. Kupiec jednak nie miał dlań ani kołder, ani sprawiedliwości, wobec czego poinformowany został chłodno, iż Snettishane widział się z misjonarzem w Trzech Ścieżkach, który zapewnił wodza, iż niebo nie błogosławi podobnym małżeństwom i że obowiązkiem ojca jest zabrać córkę z powrotem.
— Jestem teraz gorliwym chrześcijaninem — zakonkludował Snettishane. Pragnę, żeby moja Lit-Lit dostała się kiedyś do nieba.
Odpowiedź kupca krótka była i natychmiastowa: skierował teścia ku przodkom, będącym już w niebie i ująwszy go za kołnierz i pasek, ułatwił mu tę drogę aż do drzwi sklepu.
Snettishane jednak nie dał za wygraną, przekradł się przez kuchnię i schwytał Lit-Lit w mieszkalnej izbie.
— Może powiesz, żeś mocno spała i nie słyszałaś głosu kruka na brzegu rzeki? — zaczął, obrzucając ją złowieszczem spojrzeniem.
— Nie. Obudziłam się i słyszałam. — Serce jej biło, jakby rozerwać chciało piersi, ale mężnie ciągnęła dalej: — Wczorajszej nocy obudziłam się również i słyszałam, i jeszcze nocy poprzedniej. —
Poczem podniecona swym szczęściem i strachem przed jego utratą — wygłosiła płomienną mowę o prawach kobiety, pierwszą zapewne i jedyną, wypowiedzianą ponad pięćdziesiątym trzecim stopniem szerokości północnej.
Prelekcja ta nie znalazła jednak wdzięcznego słuchacza; stary Indjanin wciąż jeszcze pogrążony był w mrokach średniowiecza. Gdy Lit-Lit przerwała, żeby odsapnąć, Snettishane oznajmił groźnie: — Dziś w nocy kruk zakracze nad rzeką.
W tej chwili wszedł kupiec i raz jeszcze pomógł natrętowi w podróży ku przodkom niebieskim.
Tej nocy kruk odzywał się uparciej niż kiedykolwiek. Lit-Lit, zwykle czujnie śpiąca, obudziła się i uśmiechnęła. John Fox mruczał coś przez sen niespokojnie. Obudził się wreszcie i gniewniej jeszcze zamruczał. Długą chwilę chrząkał, pochrapywał, wymyślał sobie w brodę i klął na czem świat stoi, a gdy krakanie nie milkło, zniecierpliwiony wyskoczył z łóżka. Odnalazł pociemku drogę do przyległej izby, zdjął z wieszaka strzelbę, nabitą kaczym śrutem i zapomnianą tu przez roztrzepanego Mac Tawisha.
John ostrożnie wyśliznął się z domu i podążył ku rzece. Krakanie ustało, ale myśliwy przyczaił się w wysokiej trawie i czekał. Powietrze było wonne jak balsam, a ziemia po całodziennym upale oddychała wilgotną świeżością. Johna ogarniał zwolna senny rytm spoczywającej przyrody. Po chwili zdrzemnął się spokojnie z ramieniem pod głową.
O pięćdziesiąt zaś yardów dalej, spał skulony i odwrócony od Foxa stary Snettishane, którego zwyciężyła również nocna cisza natury. Godzina minęła spokojnie, poczem stary obudził się i, nie podnosząc głowy, opartej o kolana, przeszywać począł milczenie nocy gardłowym dźwiękiem krakania.
John Fox zbudził się bez nerwowego oszołomienia człowieka cywilizacji, ale z szybkim i jasnym przejściem od snu do jawy, właściwem dzikiemu. W lekkim zmroku szarej nocy dojrzał jakiś czarny przedmiot wśród trawy i skierował nań lufę strzelby. Jak tylko krakanie rozległo się po raz drugi, John pociągnął za cyngiel.
Konik polny zamilkł w trawie, kurka wodna ucichła, a przeciągłe wołanie kruka urwało się nagle i zamarło w niezmąconem milczeniu.
John Fox podbiegł do przedmiotu, czerniejącego w trawie, żeby podnieść ustrzeloną zdobycz. Ręka jego chwyciła rozwichrzony czub ludzkich włosów i odwróciła ku bladym gwiazdom wystraszoną twarz Snettishana. Fox wiedział, jak smakuje kaczy śrut z odległości pięćdziesięciu yardów i orjentował się, że przedziurawić musiał nieźle ramiona i plecy Indjanina. A Snettishane wiedział, co myślał Fox, lecz żaden nie wyrzekł o tem ani słowa.
— Cóż ty tu robisz? — zapytał kupiec. — O tej porze należałoby trzymać w łóżku stare kości.
Snettishane zachował ton królewski, chociaż kaczy śrut rzetelnie piekł go pod skórą.
— Stare kości nie mogą uleżeć w łóżku — odrzekł uroczyście. — Płaczę tu po córce. Po mojej pięknej Lit-Lit, która żyła niegdyś, a teraz umarła i pójdzie niewątpliwie do piekła białych ludzi.
— Na drugi raz zechciej płakać na tamtym brzegu, żebym cię z domu nie słyszał — powiedział John Fox, zawróciwszy na pięcie. — Głos twój jest trochę zbyt donośny i spać nie daje po nocach.
— Serce moje jest smutne — odparł Snettishane — a dni i noce czarne są od troski.
— ...jak czarnym jest kruk — dokończył kupiec.
— Jak czarnym jest kruk — potwierdził niewzruszony Indjanin.
Odtąd nie słyszano już nigdy krakania na brzegu rzeki. Lit-Lit z dziewczęcia stała się niewiastą i nie przestaje być szczęśliwą. Przybyły też siostrzyczki synkom Foxa z pierwszej żony, której popioły spoczywają na wierzchołku wielkiego drzewa. Stary Snettishane nie składa już wizyt w domu kupca, zato całemi godzinami narzeka na niewdzięczność dzieci wogóle, a córki swej Lit-Lit w szczególności. Podeszłe jego lata zatruwa gorzkie poczucie, iż został haniebnie oszukany, co zaś do Johna Foxa, to oddawna porzucił mniemanie, jakoby cena za Lit-Lit była o dziesięć kołder i jedną strzelbę za duża.