<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zamorski djabeł
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Wydanie trzecie
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Kraków
Ilustrator Henryk Minkiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVI.

Cały dzień Chińczycy nie dawali znaku życia.
Dopiero przed wieczorem zjawił się parlamentarz, wymachując zieloną gałęzią. Powiedział, że Fu Du-tun (naczelnik) miasta chciałby pomówić z zamorskiemi ludźmi i pyta, czy zechcą mu udzielić chwilę uwagi. Rozumie się, że oblężeni przystali natychmiast; wkrótce więc wszedł na podwórze orszak dygnitarza i on sam ukazał się pod czerwonym parasolem z potrójną frendzlą.
— Dostojni goście i przyjaciele, znacie mię i pamiętacie, że zawsze czciłem was godnie i otaczałem opieką. Obecnie również przychodzę do was, powodowany współczuciem. Nic nie mam osobiście przeciwko temu, aby cudzoziemcy mieszkali wśród nas, dzieci Środkowego Państwa, aby zbierali i dorabiali się bogactw naszą pracą, Ale lud nie chce tego. Lęka się, że zamorscy goście, wzrósszy w liczbę, zechcą zostać gospodarzami kraju, wprowadzać swoje prawa i obyczaje, swój język i swoją wiarę przemocą, jak były już tego wielokrotne w mojej ojczyźnie przykłady... On żąda, abyście odeszli zawczasu... Powstał i grozi śmiercią każdemu, kto go nie usłucha. Chce zgładzić zamorskich gości, aby przerazić innych... Nie mogę pozwolić na to, ponieważ długi czas mieszkaliście tutaj spokojnie pod moją opieką... Odpowiadam za wasze życie i całość... Lękam się, że nie są one obecnie dość zabezpieczone w miejscu teraźniejszego waszego pobytu. — Dla tego proponuję wam, abyście wyszli z waszego ukrycia i oddali się pod moją obronę... Otoczę was wierną i mężną strażą w dostatecznej ilości i odprowadzę do miejsc bezpiecznych lub wyślę na południe do portów, gdzie mieszkają wasi rodacy... To będzie najrozsądniej, gdyż tym sposobem przerwiemy niepotrzebny rozlew krwi i uratujemy życie szlachetnych ludzi zamorskich... — tłumaczył Brzeski mowę dygnitarza.
Propozycja była tak niespodziewaną i dziwną, że oblężeni poprosili o czas do namysłu i narady.
— Zgoda!... — odpowiedział chiński urzędnik. — Choć położenie rzeczy jest jasne, ale sprawa przedstawia się tak poważnie, że nie należy rozwiązywać jej, okręciwszy palec około palca!...
— Cóż powiecie, panowie?! Zdaje się, że radzi dobrze!... — bąknął niepewnie dyrektor.
— Za nic!... Zasadzka! — krzyknął buchalter. — Trzymają się wszyscy razem, i motłoch i mandaryni, sprzysięgli się na nas i zgładzą nas bez litości, gdy do rąk dostaną!...
— Cóż więc robić i co mu odpowiedzieć?...
— Myślę, że należałoby w każdym razie dobrze się zastanowić!... — zauważył starszy urzędnik z biura, który przemieszkał w Chinach z górą lat dwadzieścia. — Wydaje mi się, że należy przewlec pertraktacje... Każdy dzień zwłoki dla nas wygrana, gdyż wieści o zaburzeniach bez wątpienia dojdą niezadługo do kolonji naszych w miastach portowych i stamtąd przyślą nam pomoc... Niech więc Fu Du-tun, skoro jest takim naszym przyjacielem, da znać o wypadkach naszym rodakom, niech przywiezie list od naszego konsula, a poddamy mu się natychmiast... Lepiej jeszcze, jeżeli zażąda od siebie, aby wysłano nam na odsiecz żołnierzy europejskich i statek wojenny... Do tego czasu ma być zawieszenie broni... Ani my napadać nie będziemy, ani na nas nikomu napadać nie będzie wolno... Fu Du-tun zabierze i wyśle niezwłocznie nasze listy do konsulatu w Szanchaju oraz dostarczy nam żywności.
Wszyscy przyznali, że warunki są obmyślone zręcznie, i zgodzili się na nie.
— Niemożliwe żądania!... — odpowiedział Chińczyk, gdy Brzeski powtórzył mu powyższą propozycję. — Cały kraj pełen uzbrojonych włóczęgów, lud wzburzony nie słucha już władzy... Gońcy z listami mogą zginąć, w każdym razie odpowiedź od konsula przyjdzie nierychło, a tymczasem was wymordują.
— Dobrze! Dziękujemy mu! Niech się o nas nie troszczy!... Jedzenia i prochu mamy dość... O żywność prosiliśmy, aby wypróbować jego przyjaźń!... A dla naszego bezpieczeństwa od nagłej napaści niech otoczy fabrykę własnemi żołnierzami i nie dopuszcza czerni do bitwy.
— Jeżeli natychmiast nie poddacie się dobrowolnie, każę sprowadzić armaty i zburzę wasze podłe gniazdo!... Czy myślicie, że ujdzie wam bezkarnie śmierć tylu walecznych? Dziesiątki ludzi zamordowaliście dzisiaj! Wychodźcie natychmiast na łaskę i niełaskę naszą, rozkazuję wam!... — krzyczał urzędnik rozwścieczony odmową.
Tłum, przysłuchujący się u wrót, głucho zaryczał. Zdawało się, że grozi nieoczekiwany napad i Europejczycy wysunęli z okien lufy karabinów.
— Rude wściekłe psy i zbóje!... Pocoście przyszli do naszego pięknego kraju uprawiać morderstwa!? Czyżeśmy wzywali was?!... Czyście nam potrzebni?... Nie chcemy waszych sztuk i waszej wiedzy... Wolimy wolność!... Zginiecie jak muchy! Zamorzymy was głodem, gdyż wszyscy razem nie warci jesteście życia jednego z braci naszych. Umiejętni zabójcy i rabusie!... Cała wasza nauka to mord i grabież innych! — wrzeszczeli i wygrażali im Chińczycy, cofając się pośpiesznie.

Europejczycy czujnie strzegli swych pozycji. Warty regularnie zmieniano co kilka godzin, a w nocy białe oko latarni snopem olśniewających promieni wciąż obszukiwało bramę, mury, podwórza i ciemne kąty. Węgli do elektrycznej maszyny mieli w piwnicach znaczny zapas, wodę doprowadzał z rzeki ukryty wodociąg. Chińczycy zachowywali się cicho i ostrożnie. Jedynie z pewnych drobnych szczegółów, z głów ludzkich, pojawiających się niespodzianie w miejscach nieodpowiednich, z nieuchwytnych sygnałów, ze świstów, tupotu nóg za ścianami, domyślali się oblężeni, że są obsaczeni ze wszystkich stron i pilnie strzeżeni we dnie i w nocy i że coś przeciw nim tam gdzieś się knuje... Od czasu do czasu obok wywalonej bramy przechodziły małe uzbrojone oddziały, a na dżonkach z biegiem rzeki płynęły zbrojne tłumy w powstańczych, czerwono-czarnych mundurach.
...małe uzbrojone oddziały

Raz Brzeskiemu wydało się, że dostrzegł wśród „bokserów“ swego byłego Siań-szena, zaginionego bez śladu „Władcę Wrót Zachodnich“. Odgrywał on wśród nich rolę starszyzny, gdyż miał na piersiach wielki amulet, owinięty żółtą szmatą jedwabną, i od czasu do czasu przemawiał do nich z przejęciem i dzikiemi giestami.
Po paru dniach Europejczycy przekonali się, iż Chińczycy, szczędząc życie swych sprzysiężonych, postanowili oblężonych zamorzyć głodem. W ten sposób powstała kwestja żywnościowa. Żywności mieli zaledwie na parę tygodni. Na wypadek zepsucia wodociągu, zaczęli w podziemiu kopać studnię.
— Główna rzecz, aby wygrać na czasie!... Niepodobna, aby w Szan-chaju nie dowiedziano się nareszcie o naszych nieszczęściach!... — dowodził dyrektor.
— Ale jeżeli i tam już wybuchnęło powstanie i postąpiono z Europejczykami jak z nami? Przecież ocalił nas wypadek!... Naówczas wyzwolenie opóźni się... Nie na tygodnie liczyć musimy czas, lecz na miesiące... — zauważył posępnie buchalter.
— O tak!... Wtedy źle!... Nie starczy ani węgla, ani żywności... Gdy zgaśnie elektryczne oko, zdobędą nas w nocy podejściem...
— Opału mamy jeszcze dużo. Gorzej z żywnością...
— Należy zaraz zarządzić oszczędności, określić minimalne porcje i obliczyć je! — Doprawdy, panowie, przy dobrych chęciach moglibyśmy nawet zmniejszyć ich liczbę... — począł zniżonym głosem dyrektor. — Mamy wśród siebie pięciu stróżów Chińczyków... Bez szkody dla nich moglibyśmy ich wydalić... niepostrzeżenie... Wyznaję, że nie mam do nich zaufania, a ustrzec się wroga wewnętrznego o wiele trudniej, panowie, niż zewnętrznego!... Pomyślcie o tym!
— Zamordują ich bez litości! — zauważył starszy urzędnik.
— Oni walczyli razem z nami! — dodał Brzeski.
— Cóż z tego, że walczyli? Bądź-co-bądź są Chińczykami i zupełnie naturalnie współczują i ciążą ku swoim. Źle będzie z nami, jeżeli się z niemi zwąchają... Wydadzą nas!
— Ależ wypędzić ich na pewną śmierć nie mamy prawa!...
— Dla czegóż zaraz na śmierć!? Kruk krukowi oka nie wykole! Okoliczność, że wypędziliśmy ich, będzie świadczyła w oczach naszych wrogów na ich korzyść!...
— W każdym razie należy ich spytać, czy zgodzą się opuścić twierdzę! — nalegał Brzeski.
Stróże, krajowcy, jak gdyby domyślali się, że o nich mowa; zebrali się w jednym kącie i stamtąd wyczekująco i trwożnie spoglądali na swoich panów. Kiedy powiedziano im, o co chodzi, upadli na kolana i zaczęli błagać o litość.
— Kan-ta-mi! Głowa... precz... ni-ma!... — powtarzali żałośnie w łamanym, „gołębim“ narzeczu.
Zostawiono ich w domu, gdyż głosy współczucia, litości i sprawiedliwości przeważyły wśród oblężonych na razie. Ale kiedy w parę dni potym jednego z nieszczęśliwych schwytano na rozmowie za pomocą tajemnych sygnałów z chowającym się za ścianą powstańcem, znowu była podniesiona kwestja wydalenia z maleńkiej twierdzy krajowców i tym razem przemógł strach o własne życie. Jedynie Brzeski sprzeciwiał się do końca.
— Pan wkrótce strzelać do nich nie zechce! — gniewnie wyrzucał mu dyrektor.
— Bardzo być może! — odpowiedział młodzieniec. — Doprawdy nieraz już przychodziło mi do głowy, jakim prawem poważamy się zabijać ich, za to jedynie, że oni nie chcą nas puszczać do własnego kraju?! Przecież oni mogą robić u siebie, co im się podoba!...
— Ba! Cóż z tego, że mają prawo: mają prawo, a my mamy siłę...
— Niebardzo!... Zresztą w takim razie i oni mają prawo... nas wymordować! — odgryzł się Brzeski.
— Trzeba śledzić chłopaka, żeby czasem nie spłatał nam jakiego figla!... Zchińszczył się zupełnie! — szepnął dyrektor na stronie do buchaltera.
Ten kiwnął znacząco głową.
— O, krótka z nim sprawa!... Byle co, a kula w łeb!.. Czasy rzeczywiście... wojenne!
— Hm!... Poco zaraz tak ostro!? Siostrzeniec właściciela i jedyny z pośród nas dobry znawca języka chińskiego... Może się nam bardzo przydać... Ale oczu zeń nie spuszczać!... — potwierdził dyrektor.
I istotnie nie spuszczano zeń oczu, śledzono ostrożnie i podejrzliwie.
Brzeski tymczasem wciąż przemyśliwał, jakby uratować jednych od śmierci, drugich od zbrodni, jak przerwać lub udaremnić okropną nadchodzącą walkę.
Stróżów-krajowców wyrzucono.
Kiedy na kolanach ci podpełzli ku wrotom, powstańcy porwali ich natychmiast i powlekli do swego obozu.
Nazajutrz stracono ich w bramie w oczach Europejczyków.
— Tak postąpimy z każdym zdrajcą ojczyzny!... — krzyczeli w uniesieniu krwawo-czarni „bokserzy“. — Z wami uczynimy tosamo!... Poczekajcie, rude psy!...
Europejczycy stracili zimną krew i zaczęli strzelać; odpowiedziano im również kulami. W rezultacie do ściętych, okrwawionych kadłubów przybyło kilka jeszcze trupów.
Oblężeni sposępnieli i upadli na duchu. Dnie mijały w ckliwym i napiętym oczekiwaniu. Brzeski wciąż rozmyślał o swoim... Wspominał również matkę, Lień, Siań-szena, straconych za pierwsze rozruchy robotników, młodego Szun-Tzi, Serża, który niewiadomo zaco zginął w kwiecie wieku, myślał o całej tej dziwnej i krwawej girlandzie wypadków, wreszcie rozmyślał o swoich marzeniach, o tym, jak pogodzić cały świat...
Zapewne i reszta oblężonych myślała i wspominała podobne rzeczy, lecz przedewszystkim przemyśliwali wszyscy usilnie o sposobach ratunku.
— Gdyby jakkolwiek... dać znać do Szan-chaju!... Gdyby pan, panie Brzeski, odważył się, naprzykład... wyjść... jakkolwiek... niepostrzeżenie... — bąkał dyrektor. — Jedyna to dla nas nadzieja!... Pan umie tak dobrze po chińsku... Zna ich obyczaje, ruchy...
Brzeski nic nie odpowiedział.
Ogarnęła go nagła trwoga, nieprzezwyciężona odraza. Przecież Chińczycy, złapawszy jeńca, nie zabijają go odrazu, lecz męczą długo, boleśnie... skórę nieraz zdzierają pasami!... Przecież dyrektor wie o tym, a jednak żąda odeń takiego poświęcenia!... Chińczycy, schwytawszy go, napewno zechcą pomścić na nim śmierć tylu zabitych towarzyszy!... Jak będzie bronił się przed oskarżeniami? Co im odpowie? „Pocoście przyszli tu do nas? myśmy nie wzywali was!“ — przypomniał sobie wykrzyki powstańców. Czy w razie ujęcia będzie miał prawo zabijać ich nawet w swojej obronie? Przecież sam postawił się w obecnym fałszywym położeniu?!
Całą noc rozmyślał Brzeski nad temi pytaniami i gorące pragnienie znalezienia bezkrwawego ratunku dręczyło go jak zmora. Nad ranem wezwano go z kolei do kopania studni... Dłubiąc w ziemi przy świetle latarni, przypomniał sobie opowiadanie matki o ucieczce więźniów w 63 roku podziemnym przejściem, wykopanym przez nich pod murami i ogrodzeniem więzienia. Jeżeli uczynić to mogli pozbawieni wszystkiego więźniowie, rzecz prosta, że o wiele łatwiej mogą wykonać oni: posiadają potrzebne narzędzia: łopaty, kilofy, świdry ziemne, taczki... Nadomiar mają zupełną wolność ruchu — nikt ich nie strzeże wewnątrz, nie przeszkadza, jak w więzieniu — dozorcy!
Zacząć należy tunel w piwnicy narożnej i wyprowadzić daleko poza mur zewnętrzny aż na plantacje herbaty, gdzie łatwo ukryć się po wyjściu. Stamtąd prześlizgnąć się nad rzekę, zabrać łódź i puścić się z biegiem wody... Skoro znajdą się w łodzi, połowa trudności zostanie usunięta...
— A czy nie lepiej poprostu dziś jeszcze zrobić zbrojną wycieczkę, napaść znienacka na nieprzyjaciela, zawładnąć łodziami i uciekać pod osłoną strzałów?.. — radził starszy urzędnik biurowy, z którym Brzeski podzielił się nazajutrz swym pomysłem.
— O nie!... Plan Brzeskiego lepiej mi się podoba! — podtrzymał młodzieńca niezbyt odważny dyrektor.
Innym również bardziej trafiał do przekonania rozsądny, spokojny i bezpieczny plan Brzeskiego.
— Owszem. Niech i tak będzie! W każdym razie należy spróbować... Nie będzie choć tak nudno i głupio jak teraz! — zgodził się wreszcie i starszy urzędnik. — Myślę jednak, że się nie powiedzie... Bruk ciężki, ściana również — zapadnie się wasz tunel!...
— Będziemy go podpierali drewnianemi stemplami jak w sztolniach kopalni! Będziemy ostrożni!... Po co ma się zawalić?! — odpowiedział Brzeski.
Oblężonych było dziesięciu. Postanowili nie tracić czasu, kopać dzień i noc bez przerwy i podzielili się na kilka zmian. Aby nie zdradzić się przed Chińczykami, ziemię wynosili i wysypywali do jednego z pokoi, w którym wyrwali podłogę na podpory do tunelu. W tym celu powyrywali niedługo wszystkie deski w całym domu gdzie się tylko dało i lękali się, że jeszcze im nie starczy. Żałowali teraz bardzo, że spalili drewniany ganeczek, lecz niewiadome, czy udałoby się im go zabrać? Czy Chińczycy nie wdarliby się po nim do ich fortecy?...
— Nie warto żałować, czego naprawić nie można!... Róbmy, co postanowione, a dalej... zobaczymy! pomyślimy!... — pouczał innych buchalter.
Bardzo się teraz krzątał i udawał, że to on pierwszy wpadł na pomysł tunelu, lecz mimo to przewodnictwo całej roboty oddano jednogłośnie Brzeskiemu i wszyscy słuchali go teraz bez szemrania i oporu.
Z początku szło przebijanie tunelu dość pomyślnie. Zbity grunt gliniasty dawał się łatwo wybijać. Pomimo to pracownicy bardzo się męczyli i szybko wyczerpywali. Korytarzyk musiał być mały, nizki i ciasny dla braku drzewa na podpory, a głównie dla zaoszczędzenia czasu i pracy. Konieczny był pośpiech, gdyż Chińczycy istotnie, zdawało się, zamierzyli sprowadzić armaty; równali i poprawiali gorączkowo drogę, sypali wały, reduty na poblizkiej górze, panującej nad fabryką i całą doliną.
Trzeba było w tunelu pracować na klęczkach, a często nawet leżący. Zepsute przez oddychanie, nieodświeżane wentylacją, zastałe powietrze wywoływało u kopaczy ciągłe zawroty głowy. Niekiedy z braku tlenu gasła świeczka. Wtedy kopacz szybko pociągał za sznur przywiązany do pasa, którego wolny koniec służył do wyciągania koszyków z ziemią. Czuwający nazewnątrz towarzysz dobywał go naówczas pośpiesznie, nieraz nawpół omdlałego. Musieli przekopać około piętnastu sążni. Każdy pracownik pod koniec swej zmiany miał wrażenie, że nigdy nie uda im się własnemi słabemi siłami dokonać tego ciężkiego zadania. Korytarz tymczasem wydłużał się stale. Trafiali też na nieprzewidziane wprost trudności. Raz zagrodził im drogę wielki głaz, który musieli ominąć; drugi raz wyskoczyła podpora i ogromna bryła ziemi zawaliła pracownika. Wydobyto go stamtąd bez przytomności.
Kopano w głębokich ciemnościach, słabo rozwidnionych bladym płomieniem świecy. Dokoła wisiały czarne, niemiłosierne, twarde wiszary, czyhające na najmniejszą nieostrożność, aby połknąć śmiałków. Kierunek wskazywała im igła kompasu, a strzegł ich od zbytecznego zagłębienia się w ziemię lub wykopania na powierzchnię poziomnik wodny, mała rureczka pełna wody z kulką powietrza pośrodku. To oraz cykający miarowo zegarek byli jedynemi towarzyszami samotników, kopiących kolejno jak krety wyjście na wolność.
Nareszcie kopacze obliczyli, że są blizko muru, okalającego fabrykę. W parę godzin potym trafili na dolny brzeg jego fundamentu, przebili go jak bramę i poprowadzili swój podziemny korytarzyk pod polem. Wobec tego musieli zachowywać szczególne ostrożności, unikać hałasu i umacniać starannie strop, aby warty chińskie, przechodzące nad ich głowami, nie zapadły się czasem pod ziemię. Częstokroć słyszeli głosy i kroki Chińczyków tak blizko, że zamierali bez ruchu z przerażenia. Przypuszczali, że wykryto ich, że lada chwila oblegający zaczną wykopywać ich jak lisy z jamy... Choć więc dyrektor żądał, aby tunel wydłużyć ile się da w pole, oblężeni, znękani ciągłemi wzruszeniami i pracą nad siły, postanowili nie zwlekać ucieczki. Obfitość korzeni, które również bardzo utrudniały robotę, umocniła ich w przekonaniu, że już dosięgli krzewów herbacianych.
— Lecz jeżeli mylicie się?!... Jeżeli otwór przebijecie na otwartym miejscu albo — gorzej — pod placówką „bokserów“?! Co wtedy? — pytał dyrektor.
— Wtedy... zginiemy! — cicho odpowiedział Brzeski...
— Nie chcę ginąć! I dla tego żądam, aby tunel dalej kopano!...
Znów jednak przegłosowano dyrektora. Umierał ze strachu, ale musiał ustąpić. Tymbardziej, że zewnętrzne przyczyny natury wojennej przemawiały bardzo przekonywująco za zdaniem większości. Na reducie zabłysło podłużne cielsko miedzianej armaty, a wieczorem zagrzmiał pierwszy wystrzał próbny. Pocisk przeleciał nad domem i zatopił płynącą na rzece dżonkę. Zmieszało to Chińczyków i odłożyli bombardowanie do dnia następnego.
Wydarzyła się noc bardzo odpowiednia dla ucieczki, — ciemna, chmurna noc jesienna. Oblężeni, przebrani za Chińczyków, uzbrojeni w rewolwery, z małemi workami z żywnością na plecach — zgromadzili się w głębokiej ciszy i wielkim wzburzeniu w piwnicy u wejścia do tunelu, w którego drugim końcu Brzeski przebijał właśnie wyjście. Nareszcie umówiony znak sznurem i przypływ zimnego, świeżego powietrza oznajmił im, że przejście otwarte. Ostrożnie po dwuch popełzli korytarzykiem na klęczkach. Nie potrzebowali światła, gdyż każdy z nich znał na pamięć najmniejsze zakręty i najdrobniejsze nierówności tylekroć odwiedzanego przejścia.
U wyjścia czekał na nich Brzeski i wskazywał dalszą drogę. Na szczęście z tej strony Chińczycy zaniedbali postawić straże, co znacznie ułatwiało wyjście. Sądząc z linji ognisk, warty były stąd uprowadzone pewnie przez ostrożność od strzałów armatnich i wyciągnięte z obu stron długiemi równoległemi linjami od reduty do rzeki. Zbiegowie musieli przedrzeć się przez nie, lecz nie potrzebowali czynić tego zaraz, co wprawiło ich w doskonały humor. Z radością uwolnionych więźniów rozglądali się po roztaczającym się dokoła przestworzu pól.
— Śpieszcie się!... Ostrożnie!... chyłkiem!... naprzód!... — powtarzał Brzeski.
Znów popełzli na czworakach wśród nizkich krzewów. W obozie Chińczyków, na stoku góry, żołnierze śpiewali pieśni i brzdąkali na trzechstrunnej gitarze krajowej; u ogni, ku którym zbliżali się zbiegowie, wartownicy spali spokojnie lub łatali podartą odzież.
Nastała chwila stanowcza; zbiegowie dosięgli strażniczej linji i, kryjąc się w cieniu krzewów przed bladą łuną stosów, przekradali się przez łańcuch pikiet. Ogniska płonęły dość słabo i były rozrzucone daleko, mimo to jeden z szyldwachów widocznie coś usłyszał, gdyż zerwał się na nogi i spojrzał uważnie w ciemności... Dziki krzyk, od którego Europejczycy drgnęli, przeciął powietrze i powtarzany poleciał od ognia do ognia wzdłuż całej linji.
— Ani kroku!... Przytulić się do ziemi!... — syknął Brzeski na kilku zbiegów, którzy w popłochu chcieli się zerwać i biec.
Wkrótce rozległy się kroki patrolu, idącego drożyną wzdłuż łańcucha pikiet. Lecz zbiegowie już byli poza łańcuchem i nieruchome ich cienie zlały się zupełnie z cieniami krzewów. Stłumili oddech i przyszykowali rewolwery do strzałów na wszelki wypadek. Patrol przeszedł tak blizko, iż przy słabym blasku dalekich ogni zauważyli najmniejszy szczegół jego uzbrojenia: powstańcy mieli broń europejską — karabiny i ładownice, na głowach czarne turbany a na piersiach krótkich kaftanów ciemnych wyszytego smoka, jak armja rządowa.
Gdy trwoga ucichła, zbiegowie popełzli dalej, a wydostawszy się ze smugi światła powstali i chyłkiem szybko pobiegli za Brzeskim w kierunku ogrodów klasztornych, dalej od zdradzieckiej drogi, rzeki i miasta.
Kiedy następnie, już w pobliżu jaru, gdzie niegdyś mieszkał Brzeski, spuścili się ku rzece, aby poszukać łodzi, przekonali się ku swej rozpaczy, że niema na brzegu najmniejszego nawet stateczku.
— Przebiegłe lisy!... Zapewne kazali zniszczyć albo uprowadzić wszystkie łodzie, żeby nam ostatecznie odciąć ucieczkę. — zauważył ochrypłym od wzruszenia głosem dyrektor.
— Co robić?
— Niema wyboru. Do miasta przecie wrócić nie możemy... Idźmy do klasztoru!
— Tak!... Tam być może znajdziemy cokolwiek... lub pomogą panu, panie Brzeski... znajomi pana!... — bąkał buchalter, lecz umilkł nagle, spotkawszy się ze spojrzeniem młodzieńca. Przypomniał sobie, ile to razy zupełnie niesłusznie wymyślał i obgadywał głośno rodzinę starego Siań-szena, byle tylko dokuczyć Brzeskiemu.
Zbiegowie wrócili więc znowu na pola herbaciane i pod ochroną plantacyjnych zarośli, krążąc zdaleka, dostali się do klasztornych ogrodów.
Wszystko tam spało w głębokiej ciemności i ciszy. Nawet wietrzyk, powiewający nad polami, nie przenikał w gęstwiny i czule dzwoneczki szklane zwieszały się nieme z gałązek. W grubym mroku gajów i krzewów, wśród potężnych i rozłożystych drzew, zbiegowie poczuli się raźniej i posuwali chyżo ścieżkami, prowadzeni przez Brzeskiego. Ten w jarze kazał im się schować w gęstwinę, umówił się z niemi co do sygnałów, czasu oraz innych nieprzewidzianych wypadków i ruszył z bijącym sercem ku byłemu swemu domowi. Wstrzymali go.
— A co... jeżeli pan... tam znajdzie... bokserów? Przecież stary przyłączył się do nich?! — spytał ze współczuciem starszy urzędnik biura.
— Cóż robić?... Niema innego wyjścia!... Również, jeżeli ona odmówi pomocy, zginęliśmy...
— A czy one nie wydadzą nas? Czy nie zawołają żołnierzy?! — wypytywał dyrektor.
— Pan zapomina, że dziewczyna ta już raz uratowała nas... — posępnie odparł Brzeski.
— Zapewne. Ale wtedy myśmy jeszcze nie zabili tylu jej rodaków!
— Niech pan poradzi coś lepszego?!
— Pójdźmy lepiej w górę rzeki, aż znajdziemy gdziekolwiek łódź!...
— Możemy zajść bardzo daleko, a mimo to nic nie znaleźć... Nikt z nas nie zna dobrze brzegów i wiosek okolicznych. Znalazszy wreszcie łódź, będziemy musieli wracać i we dnie przepłynąć mimo miasta... Wszak droga nasza na południe, z prądem... O tym zaś, żeby się schować do następnej nocy w miejscowości tak zaludnionej jak tutejsza, trudno marzyć... W dodatku rano odkryją zapewne oblegający naszą nieobecność w fabryce...
— Racja. Idźcie, śpieszcie się, Brzeski!... Ale... jeżeli nie wrócicie, co mamy czynić?!
— Wtedy szukajcie łodzi, jak mówiliście przed chwilą, i przeprawiajcie się co rychlej na drugą stronę... Tam może znajdziecie jaki park lub las, gdzie we dnie można będzie się schować, gdyż z tej strony... nie wiem o innym prócz tego, ot, klasztornego...
— A więc niech pan już... idzie... i wraca co prędzej!
Brzeski śmiało wszedł w znaną mu aleję, przebył mostek, przeskoczył mur umajony pianą bluszczową i głęboko wzruszony znalazł się na maluchnym podwórku z wazami kwiatów po rogach... Ile godzin spędził tutaj ongi na przyjacielskiej gawędzie z rodziną wspaniałego „Władcy Wrót Zachodnich“!... Jak zmieniło się wszystko od tego czasu?! Już nie wyjdzie nikt na jego spotkanie z wesołym żartem i życzliwym uśmiechem na ustach... A niech tam!... Niech się stanie, co ma się stać! Ale jak przedostać się do wnętrza domu?.. Byle się nie pomylić i trafić, gdzie należy! Może dom został wynajęty przez innych lokatorów albo zakwaterowali się w nim żołnierze?!... Może Lień jest z matką przy ojcu w obozie „bokserów“?!...
Brzeski wyjął z kieszeni maluchną elektryczną latarkę, rzucającą za pociśnięciem guziczka błękitnawe światło i gasnącą według woli w mgnieniu oka. Zręcznie przedostał się przy jej pomocy na werandę, zdjął obuwie, otworzył ledwie domknięte drzwi i wszedł do środka. Rozkład domu znał wybornie. Prześlizgnął się cichutko w głąb i znalazł się niezadługo w pokoju kobiecym. Nacisnął guziczek latarki, aby odszukać, gdzie śpi Lień. Stara Chań Wań poruszyła się niespokojnie na swym posłaniu, gdyż światło padło właśnie jej prosto w twarz. Na szczęście wypaliła przed snem porządną porcję opjum, którego nie żałowała sobie z radosnej okazji powrotu męża. Zato Lień przebudziła się natychmiast i usiadła zdziwiona blaskiem tajemniczego światełka.
Światełko natychmiast zgasło.
— Kto tu?! — spytała lękliwie.
— To ja, Lień... twój przyjaciel... nieszczęśliwy I!...
— Jak to?... Więc już umarłeś i przyszedłeś pożegnać się ze mną? O święci mężowie Nieba i Ziemi!... Ostatecznie opuszczasz zroszoną łzami Ziemię Środkową?!... Umarłeś? Zabili cię! — bezdźwięcznie szeptała dziewczyna, drżąc jak w febrze.
— Nie, nie umarłem!... Żyję... Uratowałem się, ale zginę, jeżeli nie pomożesz mi, jeżeli nie wskażesz mi, jak znaleźć łódź, którą mogli... byśmy... uciec... mógłbym... uciec... — poprawił się.
Dziewczyna szybko zarzuciła na siebie ubranie. Brzeski słyszał w ciemnościach, jak szeleściła jej odzież jedwabna, a jednocześnie jak szczękały jej drobne zęby.
— Łodzi?! Łodzi niema! Wszystkie większe statki kazał dowódca wojsk zniszczyć albo przeprawić na tamten brzeg rzeki... Musicie dostać się tam... Mnisi ukryli dla swych potrzeb maleńkie czółenko, ale w nim z trudnością pomieści się zaledwie troje!... Pokażę go wam!... Uciekaj, drogi przyjacielu!... Nie wiesz, jaką straszną gotują wam śmierć!... O tak, nieszczęśnicy! Zabiliście dużo moich rodaków, ale mimo to nie mogę... nienawidzieć ciebie, I!... Co pocznę? Byłeś zawsze dobry i wyrozumiały dla mnie... ratowałeś nas nawet wtedy, gdy inni... Uciekaj, uciekaj, cudzoziemcze!... Czas uchodzi, noc mija, a gdy poznają was... Uciekaj i... w kraju własnym, w kraju szczęśliwym... wspomnij czasem biedną, czarnogłową Lień!.. Lecz nie wracaj, już nigdy nie wracaj!... Ludzie stworzeni, aby mieszkać w swojej ojczyźnie... Cierpimy od cudzoziemców, gdy są źli, i podwójnie cierpimy, gdy są dobrzy... Przecież ty nie mógłbyś stać się Chińczykiem!? Poco więc przyszedłeś tutaj?! Czy ojczyzna przebaczy mi kiedy moją zdradę?... Przecie wyście mordercy Chińczyków!... Jednak nie mogę, nie mogę wyobrazić sobie... że ty rychło możesz umrzeć... gdy odmówię ci pomocy... że z twej rozdartej piersi wyjmą twoje dobre serce!...

Dziewczyna schwyciła drżącą ręką Brzeskiego i, szepcząc jeszcze niezrozumiałe wyrazy, cała wstrząsana trwogą i wzruszeniem, powiodła go przez podwórko do parku, do tego jego końca, który przylegał do rzeki. Tam wskazała mu schowane w krzewach bambusowych czółenko.

Kiedy Brzeski świśnięciem wezwał towarzyszy, Chinka na króciuchną chwilkę objęła go i przycisnęła się doń lękliwie:
— Pamiętaj: na tamtej stronie są łodzie, dużo łodzi!... Trzymajcie się tamtego brzegu!... Tam spokojnie, tam nie spodziewają się was... Uciekajcie, uciekaj, szlachetny cudzoziemcze... uciekaj chyżo i wspominaj czasem biedną Lień, która nie zapomni ciebie.... nigdy... — powtarzała, trzęsąc się wciąż i kołysząc cała, niby trawka w podmuchach wichru.
Głęboko wzburzony Brzeski nachylił się i pocałował kilkakroć serdecznie jej usta wilgotne, zimne z boleści, jej mokre od łez policzki. Cicho szeptał jej pocieszenia...
— Dziękuję, dziękuję!... Będę kochał twój lud i wspominał...
Towarzysze jego gotowali się tymczasem do przeprawy, podzieliwszy się na trzy oddziały.
Na przeciwnym brzegu znaleźli z łatwością wielką łódź i kiedy z ostatnim oddziałem przypłynął Brzeski, ostrożnie popłynęli z prądem.
Cichutko, niepostrzeżeni przez nikogo, prześlizgnęli się koło fabryki, wciąż obleganej po dawnemu, obok miasta, mętnie rysującego się w dniejącym zmroku, obok szeregu śpiących na kotwicach wielkich dżonek...
Różowy świt zastał ich daleko wśród wodnego zwierciadła błękitnej, szeroko rozlanej rzeki. Radość świeciła im z oczu, byli pełni otuchy i nadziei. Jedynie Brzeski wyglądał smutnie i był małomówny. Nie mógł pozbyć się i zapomnieć obrazu miłej, dobrej dziewczyny... Jej drżący, wzruszony głos brzmiał mu wciąż w uszach.
— Ludzie stworzeni, aby mieszkać w ojczyźnie... Pocoś przyszedł? Wszak nie możesz zostać Chińczykiem!
Nawet gdy po całodziennej żegludze spotkali łódź wojenną, wysłaną na ich ratunek, i gdy już bezpieczni, pewni życia, przenieśli się na jej pokład, Brzeski nie był w stanie pokonać bolesnego żalu i trwogi, uczucia jakiejś winy i wstydu...
Smutny powrócił do ojczyzny i smutnym już pozostał nazawsze:
— Uchodź, cudzoziemcze! Cierpimy przez was, gdy jesteście źli, i cierpimy podwójnie, gdy jesteście dobrzy... Każdy naród ma swą dolę i swój kraj! Pozwólcie każdemu żyć, cieszyć się i zarządzać po swojemu!... — szeptał mu nieraz w noce bezsenne drżący głos dziewczęcia.
Lecz samej Lień nigdy już nie zobaczył i nawet nie dowiedział się nigdy, co się z nią stało...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.