Zamorski djabeł/XXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zamorski djabeł |
Wydawca | Spółka Nakładowa „Książka“ |
Wydanie | trzecie |
Data wyd. | 1912 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Ilustrator | Henryk Minkiewicz |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przeniesiono więc Brzeskiego z próbiarni do biura. Dostał posadę po Serżu, Traktowano go tam o wiele przychylniej. Ale mimo to z twarzy chłopca nie znikał cień cichego smutku.
— Wie pan, radzę panu szczerze, niech pan rzuci swojego Siań-szena i przeniesie się do pokoiku nieboszczyka Serża. Gdy się trochę uciszy, dam Waniowi miejsce, niech sobie zamieszka gdzie na ustroniu. Ale pan niech raz z niemi skończy. Najlepiej, gdyby się stąd rodzina cała wyniosła — radził mu dyrektor poufnie.
— Pomyślę o tym. Teraz nie mogę. Stary chory.
— Właśnie teraz! Łatwiej się pan od niego odczepi! Niech mu pan da trochę pieniędzy. Ogromny z pana... idealista. To w kolonjach nie uchodzi. Musi pan zostać praktycznym, inaczej będzie źle z panem.
— Pomyślę o tym, pomyślę.
— Niech pan napisze do wuja, może on weźmie Siań-szena do Kjachty. Tutaj nienawidzą go istotnie — radził dyrektor.
— Owszem. Mogę napisać, choć wątpię, czy Chań-Wań zgodzi się na wyjazd do nienawistnej Mongolji!... — odrzekł Brzeski.
Napisał wkrótce list, gorąco polecając wujowi starego nauczyciela i opisując mu jego hańbę, jego skruchę i cierpienia całej rodziny.
„Niema dla nich innego ratunku jak wyjazd do miejscowości, gdzie ich nikt nie zna, i zaczęcie życia na nowo. Niech kochany wuj już daruje i urządzi jakkolwiek Siań-szena... Przecież to ja go tutaj przywiozłem, jestem więc trochę winien jego nieszczęścia“.
Ale zanim przyszła od wuja odpowiedź, Siań-szen sam rozwiązał wszystkie trudności i załatwił porachunki z losem: znikł bez śladu.
Wyszedł i nie wrócił. Czekano nań w domu dzień cały, nazajutrz przeszukano ogród klasztorny, rozpytano się mnichów i sąsiadów. Nikt go nie widział. Zdarzało się i przedtym, że Siań-szen wychodził z domu i na noc nie wracał. Ale było to w czasach powodzenia. Teraz nawet Chań-Wań, skłonna zawsze o najgorsze podejrzewać męża, nie przypuszczała, żeby on, chory i sponiewierany, zechciał szukać rozrywki w domach gry i herbaciarniach.
— Oni go zabili! — rzekła krótko i posępnie.
— O mamo, mamo, nie mów tak! — krzyknęła Lień, — Niech pan nie wierzy!... Ojciec był smutny i chory... i może gdzie zabłądził. Niech pan poszuka — zwróciła się do Brzeskiego.
Dziewczyna jeszcze przy ojcu objęła ster gospodarstwa domowego i z głębi pokojów w razie potrzeby wychodziła na rozmowę nawet do cudzoziemca.
Brzeski natychmiast zaczął energiczne poszukiwania. Odwiedził znajomych Wania, sklepy, gdzie ten robił zwykle zakupy, herbaciarnie, gdzie przesiadywał, bliższe podmiejskie miejsca spacerowe — nigdzie nie widziano starego i nie umiano nic o nim powiedzieć. Istniały jednakże wskazówki, że Wań istotnie nie zabił się ani nie został zabity, lecz że uciekł, gdyż wraz z nim zniknęła z domu nieduża suma pieniędzy, nowe buty starego i jego naukowy dyplom.
Wszystko to martwiło i niepokoiło Brzeskiego, parę dni stracił na własnych zachodach, ale gdy stracił nadzieję znalezienia Wania, musiał o jego zniknięciu powiedzieć dyrektorowi; ten przeraził się nie na żarty:
— Źle! Stara ma rację: sprzątnęli go krewniacy straconych. Krajowcy są bardzo mściwi, w wielu miejscach uprawiają zemstę rodową... Ponieważ uważali Wania za przyczynę śmierci buntowników, nie mogli znieść, że pozostał przy życiu... Napewno zabili go! Panu również nie radzę włóczyć się po rozmaitych kątach, przeciwnie radziłbym przenieść się co rychlej na mieszkanie do fabryki... Postaramy się tymczasem przysposobić ją do obrony... na wszelki wypadek... Możliwa rzecz, że ci sami łotrzy, co zabili Wania, aby odwrócić od siebie uwagę i nam zaszkodzić, rozpuszczą wśród pospólstwa pogłoskę, że to myśmy go zamordowali... Mogą wyniknąć z tego powodu nowe zaburzenia i wszystkich nas za tego gałgana wyrzną... Pieniądze, buty i dyplom mogły zostać zabrane dla zmylenia śladów. O, znam ich dobrze, kosookich djabłów!... Bez żartów radzę panu przenieść się do nas niezwłocznie, a o zniknięciu starego do czasu... milczeć!
Brzeski przyznał w duchu słuszność tych rozumowań, opartych na bezgranicznej nieufności do cudzoziemców, właściwej Chińczykom. W swych dalszych poszukiwaniach Wania starannie unikał napomykania o możliwości jego śmierci; lecz przebiegli krajowcy odrazu domyślili się, o co chodzi i sami zaczęli go rozpytywać:
— Co porabia wasz czcigodny Siań-szen?... Dawno już go nie widzieliśmy!...
— Niema go, wyjechał!
— Hu!... Wyjechał?... Iii!... Dokądże to on wyjechał w takie upały?! Wszak płomień z nieba pada!...
— Udał się w pielgrzymkę do... świętych miejsc.
— Do świętych miejsc!... Aj, aj!... Dziwna rzecz, że nikt go nie widział w zbornych miejscach pielgrzymów!... Czyżby poszedł samotnie?!... — kiwali głowami i udawali, że wierzą, ale po mieście rozeszły się głuche, tajemnicze plotki. Nawet Ma-czży wyraził pewnego razu powątpiewanie:
— Gdyby ojciec udał się na pielgrzymkę, toby zabrał z sobą wachlarz! — zauważył chłopak zupełnie słusznie i spojrzał wyczekująco na Brzeskiego. Ten spuścił oczy zmieszany. Nie umiał kłamać. Nie wierzył w pielgrzymkę starego; dawno już pochował go w myślach. Nawet Lień straciła nadzieję, nie wybiegała już na stuk furtki i w milczeniu patrzała łzawemi oczyma na wracającego z poszukiwań Brzeskiego.
Młodzieniec z rewolwerem w rękawie włóczył się dalej po rozmaitych wertepach, ale nie zdawał sobie wyraźnie sprawy, poco to robił. Zaprzestanie poszukiwań wydawało mu się poprostu okrucieństwem względem rodziny starego Siań-szena; to tosamo co powiedzieć: odszedł, porzucił was i nigdy nie wróci!
Tymczasem plotka robiła swoje. Brzeski zauważył, że sąsiedzi i znajomi Chińczycy jakoś dziwnie zachowują się i trzymają odeń zdaleka, że spotykani w ogrodzie klasztornym mnisi pośpiesznie uchodzą.
— Czas samemu uciekać!... Ale co zrobić z rodziną Wania?... Dokąd oni się podzieją?!
Brzeski wiedział, że według obyczajów chińskich kobieta może istnieć jedynie jako dodatek do mężczyzny w charakterze żony, matki albo siostry, że położenie porzuconych przezeń kobiet stanie się bardzo przykre, że wszyscy, co mieli jakąkolwiek złość do Wania, zaczną je krzywdzić, aby się zemścić. Ma-czży — mały — nie będzie w stanie ich obronić; nadomiar z Brzeskiego odejściem kobiety stracą jedyne źródło utrzymania. Ta trocha pieniędzy, którą mógł im dać, nie wystarczyłaby i na dwa miesiące. Prócz tego czuł, że Lień wierzy mu bezgranicznie, że uważa go za jakąś wyższą, dobrą istotę, która nietylko wybawi ich z wszelkiego nieszczęścia, obroni i ochroni, lecz nawet wróci im zaginionego ojca. Bolesnym byłoby dlań zawieść nadzieje dziewczyny, zwłóczył więc z dnia na dzień.
— Później, trochę później, gdy się wszystko wyjaśni!... Nie mogę przecież opuścić ich teraz!... — mówił sobie i odkładał stanowczą rozmowę.
Mieszkali więc razem jak dawniej w małym domku, w jarze klasztornego ogrodu, gdzie zieleń dzikiego wina, niby piana szmaragdowa, przelewała się przez mur ogrodzenia, gdzie w dole wśród omszonych głazów szemrał srebrny strumień, a w górze ponad dachem szumiały konary potężnych drzew wiekowych...
Nie wiedzieli, że w mieście i okolicy błąkają się potworne wieści, spotęgowane burzliwemi prądami, rozlewającemi się od obu stolic państwa po całym jego obszarze... Nie wiedzieli, że sąsiedzi źle sobie tłumaczą przyjaźń Brzeskiego do kobiet, że tysiące oczu śledziło nieprzychylnie każdy krok przebranego za Chińczyka cudzoziemca!...
— Udaje przyjaciela, aby poznać nas i łatwiej zgubić!
Młodzieniec nie domyślał się tego. On czuł tylko, że jest jedynym obrońcą i żywicielem osieroconej rodziny, jej rdzeniem i słońcem. Dostrzegał jedynie w pięknych oczach Lień niezgłębioną wdzięczność i wschodnią zaiste cześć, pokorę, wierność i przywiązanie...
— Nie, nie teraz!... Nie mogę!... Z czasem, gdy wszystko szczęśliwie się ułoży, gdy dużo zarobię pieniędzy, aby im dopomóc!... — powtarzał sobie i miał już jedną tylko troskę, jak o tym do matki napisać.
Wtym pewnej czarownej, wonnej nocy letniej, gdy zmęczony usnął przy otwartym oknie, obudziło go lekkie dotknięcie ciepłej ręki.
— Wstawaj, cudzoziemcze!... Zbudź się!... Oni przyszli!... Uciekaj!... Oto sznur... Spuść się po nim z dachu na tamtą stronę domu... Tam ich niema... W podwórzu pełno!... — szeptał nad nim głos cichy i drżący.
Brzeski myślał, że mu się przywidziało, że to sen. Nic w ciemnościach nie widział, ale po chwili poznał głos Lień. Jednocześnie pęk sznurów upadł mu na piersi. Zerwał się, odział szybko, nie zapalając ognia, chwycił rewolwer i dopadł okna. Na ciemnym podwórzu ruszały się ciemniejsze od nocy cienie i szemrały stłumione liczne głosy; w górze nad wszystkim wiatr łomotał czarnemi konarami drzew, a wyżej jeszcze gęsto połyskiwały gwiazdy na granatowym niebie.
Brzeski wydostał się za okno i prześlizgnął niepostrzeżenie na dach wzdłuż cudacznej rzeźby górnej galeryjki. Wewnątrz domu męskie głosy spierały się z Lień. Dziewczyna dowodziła coś krzykliwym głosem, widocznie, aby zagłuszyć stuk jego kroków. Młodzieniec przywiązał sznur do rozwartej paszczy smoka, zdobiącej koniec rynny, i ostrożnie jął się spuszczać na dół. Nie zdążył dotknąć ziemi, gdy przeraźliwy wielogłosy krzyk wściekłości wstrząsnął powietrzem. Brzeski drgnął i zawahał się. Co to? Może męczą Lień albo jej matkę?... Czy nie lepiej wrócić z rewolwerem w ręku i rozpędzić tłuszczę niegodziwców!? Krzyk wszakże nie powtórzył się, lecz zamienił w głuchą zbiorową wrzawę, w której Brzeski z łatwością uchwycił oddzielne nawoływania:
— Uciekł!... Niema!... Prędzej!... Chwytaj!... Łapaj!... Uciekł!...
Młodzieniec skoczył jak jeleń w zarośla i stamtąd, biegnąc, obejrzał się na dom: okna pełne były światła, mnóstwo pochodni i latarni migotało na podwórzu oraz sunęło, rozpraszało się po ścieżkach parku.
Na szczęście Brzeski znał wybornie wszystkie drożyny i przejścia, każdy krzew, każde drzewo nie gorzej od swych prześladowców. Wyprzedził ich znacznie. Ale skoro wypadł na prowadzącą do miasta drogę, rychło zauważył na niej tu i owdzie podejrzane cienie. Aby więc uniknąć możliwej zasadzki i oszukać pościg, zawrócił w bok i pobiegł dookoła krawędzi klasztornego parku, a dalej plantacjami herbaty. Niziuchne kuliste krzewy herbaciane, posadzone równemi, długiemi rzędami, nie ukryłyby go w dzień, w nocy atoli ciemna jego postać nikła doszczętnie w ich czarnych smugach. Bystre oczy Chińczyków mogły go wszakże zauważyć gdziekolwiek w miejscach łysawych lub na wzgórkach, na tle nieba. Dla tego Brzeski posuwał się naprzód bardzo ostrożnie, prawie na czworakach i pilnie słuchał. W ciemnościach słuch o wiele ważniejszy jest niż wzrok, gdyż zawczasu ostrzega o niebezpieczeństwie po ruchach i mowie nieprzyjaciela. Od czasu do czasu Brzeski zatrzymywał się, tłumił oddech i wpatrywał się uważnie w mętne zarysy pogrążonej we śnie fabryki, a potym zwracał wzrok ku rzece, gdzie blado połyskiwała wstęga wody i obok wstęga równie bladej drogi. Teraz tylko zrozumiał, jak rozsądnie postąpił, idąc dookoła. Na drodze poruszały się w wielu miejscach ciemne plamy, w których poznawał bez trudności z kształtów i hałasów kupki ludzi. Wszyscy ciągnęli ku fabryce.
— Trzeba się śpieszyć, rychło ją otoczą!... — pomyślał i pobiegł szybciej, zaniedbawszy ostrożności.
Nagle chybnął się wtył i zamarł na miejscu, ogarnięty przerażeniem: pod samym jego nosem wyrosły z pod ziemi dwie czarne sylwetki chińskich robotników. Dostrzegli Brzeskiego i zdawali się równie wylękli i niepewni. Młodzieniec zrozumiał, że nie czas się chować, że zmykać niepodobna. Nie odpowiedział więc na świst nocnej przepiórki, jakim przywitała go ta straż, lecz śmiało podszedł do krajowców i powiedział zmienionym głosem po chińsku:
— Dowódca posyła mię, aby...
— Kto jesteś?.. I dla czego nie odpowiadasz na sygnały?!...
— Wybaczcie, bracia, zapomniałem w pośpiechu!... Dowódca każe wszystkich ściągać na krawędź klasztornego jaru... Przeklęty cudzoziemiec uciekł i schował się w ogrodzie... Musimy go znaleźć koniecznie, gdyż narobi hałasu... sprowadzi wojsko, białych... Gdzie są inni?...
— Są tutaj, na północy... Mówisz, że barbarzyńca uciekł... To było do przewidzenia!... Tacy czarownicy, jak ci zamorscy djabli, z łatwością zamieniają się to w psa, to w kota...
— Idźcie, zaraz, ruszajcie!... Nie gadajcie... Śpieszę z rozkazami do tamtych!... — mruknął Brzeski i zniknął we wskazanym przez krajowców kierunku.
Skoro jednak cienie robotników roztopiły się w ciemnościach, młodzieniec zmienił natychmiast postawę, niby przygiął się znowu do ziemi i chyłkiem co tchu popędził wprost do fabryki. Dopiero w pobliżu jej murów zatrzymał się, aby wytchnąć, rozejrzeć się i zebrać myśli. Wysoko wznosiła się w powietrzu ceglana ściana ogrodzenia — jednolita, gładka, bez drzwi i okien; ponad nią wypływały ciężkie, żelazem kryte dachy składów, kanciasty korpus główny z licznemi oknami i cienkie, strzeliste kominy fabryczne, które niby obeliski przecinały czarnemi igłami bladawe nocne niebo. Wszystko spało spokojnie, głęboko — bez cienia dźwięku, bez iskry blasku — snem mocnym, porannym, nie przeczuwając, że dokoła zacieśnia się coraz groźniej pierścień ludzki, dyszący nienawiścią i zemstą, że setki rozgorzałych oczu śledzi drapieżnie i podejrzliwie z takim mozołem budowane mury ochronne.
Brzeski odraz u spostrzegł, że fabryka oblężona jest już ze wszystkich stron. Ostrożnie, chroniąc się zręcznie za krzewami i we wgłębieniach gruntu, podpełznął do drogi i spojrzał na bramę wjazdową. Dostać się tam było niepodobieństwem, gdyż strzegł ich największy oddział robotników. W dodatku, brama była zamknięta, dzwonek na stróża wydałby go niechybnie i przyśpieszył atak. Nieprzyjaciele alboby go niezwłocznie zabili, albo skorzystaliby z otwartej dlań furtki, aby wpaść niepostrzeżenie do wnętrza.
Brzeski rozmyślał, co począć. Należało się śpieszyć. Rozkaz napaści mógł przyjść lada chwila, lada chwila mógł wrócić nieobecny widocznie dowódca. Wrócił więc chyłkiem młodzieniec na tył fabryki, gdzie był przedtym i gdzie widział w ciemnościach łańcuch kupkami rozstawionej straży. Niepostrzeżenie przyłączył się do jednej z nich, rozmawiającej półgłosem.
— Jeżeli barbarzyńcy nie otworzą o świcie bramy, trudno będzie dostać się do fabryki. Mur wysoki, a oni celnie strzelają!
— W ciemnościach i kula niełatwo znajduje drogę!... Dla czego trzymają nas tu bezczynnie?! Niedługo świt!...
— Niewiadomo. Słuchać należy. Widocznie dowódca znalazł dużo roboty w domku „Władcy Wrót Zachodnich“!...
— Ba!... Bawi się pewnie mękami mieszkającego tam barbarzyńcy...
— Szkoda go. Dobry był chłopak!... — szepnął ktoś z boku.
— Cóż robić!?... Takie jest prawo wojny!... Razem giną i dobrzy i źli: dobrzy za to, że w porę nie wstrzymali złych, źli za to, że spełnili zło!
— Nie można szczędzić dobrych, gdyż źli zawszeby się za nich ukryli... Zresztą, nie mamy wyboru: wszystkich musimy wypędzić!... Wszystkich wygnać musi od nas przerażenie!... Nie pozbędziemy się ich inaczej!... Gdy zaczniemy przebierać, stracimy czas; w naszych sercach i naszych przedsięwzięciach uczyni się tysiące dziur, przez które źli zaleją nas i zamienią w swych niewolników...
— Nie chcemy ani złych, ani dobrych!...
— O tak! Precz! Niech odejdą sobie do swego zamorskiego kraju!... Dość mamy zdobywców: byli Mongołowie z Czingischanem, łupili nas i ciemiężyli; potym przyszli nowi rabusie, Mandżurowie, i też dręczyli nas obdzierali, teraz pojawiają się biali!...
— Dla czego nie dają jednak sygnału?...
— Ciekawa rzecz, jak dowódca roztworzy bramę...
— Mocna i żelazem okuta... Znam ją dobrze, ma z tyłu ciężkie, metalowe rygle...
— On już obmyślił, jak to zrobić!... — głucho powiedział Brzeski.
— Co mówisz?...
— Kto jesteś i skąd?
— Jakżeś się tu znalazł?
— Przyszedłem razem z wami wypędzać cudzoziemców z ojczyzny... Jestem Feng, stróż klasztorny! — odpowiedział głośno Brzeski. — Znam tu każdą dziurę, gdyż dawno ich śledzę z rozkazu tajnego stowarzyszenia U-wej-kian (Bezczynnych)... Może kto z was pokaże mi znak braterski?...
Skupieni wkoło niego robotnicy odstąpili cokolwiek.
— Więc co? — spytał nareszcie cicho jeden z nich.
— Naczelnik polecił mi przedostać się za mur i otworzyć bramę...
— Silni są bracia U-wej-kian, ale nie polecisz przecie na skrzydłach?...
— Chodzi o to, żeby brama została otwartą przed przebudzeniem się białych djabłów, żeby nie lała się krew czarnogłowych!...
— Chao! Dobrze mówi!... — zaszeptano.
— Czy macie drabinę?... — pytał ostrożnie Brzeski.
Nagle poczuł liczne palce, dotykające naraz jego odzienia, głowy, włosów, twarzy... Na szczęście wąsy wciąż golił, czesał włosy we warkocz po chińsku i nie zaniedbywał najmniejszego szczegółu swej toalety chińskiej...
— Co?.. Czego chcecie?! — powtarzał, niby oburzony, w czasie rewizji, podczas gdy serce tłukło mu się w piersiach, jak złapany ptak. Dobra wymowa chińska i zimna krew pokonały wreszcie podejrzliwość napastników.
— O tak, Feng!... Dobrzeby było dostać się do środka bez przelewu krwi, lecz nie mamy drabiny...
— Drabinę mają tamci przed bramą... Niech idzie kto po nią...
— O nie, nie!... Bez hałasu... Mam wyraźny rozkaz... — szepnął ostro Brzeski. — Wejdę po waszych barkach na szczyt ze sznurem... Stąd do mieszkań barbarzyńców i do budki stróża daleko — nie usłyszą!
— To prawda!... Zgoda!... — przywtórzyli mu robotnicy, zniżając jak i on głosy.
Kilku najtęższych podeszło razem z Brzeskim do ściany. Ustawili się jeden na ramionach drugiego, niby żywa drabina, a młodzieniec z pomocą pozostałych wdrapał się na nich...
— Oho, co to? Zamorskie masz buty!? — krzyknął ostatni z podsadzających go krajowców.
Następnie sznur zadzierzgnął mocno za krawędź dachówek... Chińczycy szemrali w dole:
— Dla czego nie odpowiadasz?
— Gdzieżeś się podział?...
— Zniknął jak zły duch...
— Coś brzydko wygląda to wszystko...
— Leźcie, bracia, na mur...
— Trzymajcie go... Może przebrany...
— Nie pochwali nas naczelnik!... O-ha!
— Milczcie, głupcy!... Rozbudzicie barbarzyńców... Gdaczecie jak kury... A tymczasem pierwszą kulę dostanę ja... Dobrze wam za murem, możecie się nie bać... Dla tego gadacie wiele!... Wystraszony zając zobaczył, czego niema, a wyście radzi okazji, aby zmykać!... Wszędzie węszycie zdradę! Nie będzie miał z was pociechy Wielki Pan Białego Lotosu!... — uspokajał ich Brzeski, zaciągając węzły sznura.
Już ślizgał się po sznurze na dół, a jeszcze szeptał zgorączkowanemi wargami: „Cicho! Cicho!...“ Pobiegł przez znajome dziedzińce i rychlo znalazł się przed ganeczkiem dyrektorskiego mieszkania. Nacisnął guzik elektrycznego dzwonka. Wewnątrz poruszono się niezwłocznie i w oknie błysnęło światło.
— Zginęliśmy!... Za późno! — pomyślał Brzeski, usłyszawszy szmer głosów, buchający znagła nazewnątrz, i jednocześnie ciężkie uderzenia w bramę. Z okna wyjrzał dyrektor.
— Co to?...
— Fabryka otoczona!... Powstanie!...
— Ach, to pan?.... Cóż to za powstanie? Gdzie?!
— Ależ tutaj... Proszę otworzyć natychmiast!... Opowiem wszystko...
W bramę tłuczono coraz silniej.
— Ach, oni istotnie dobijają się!... Boże, więc to tak!... Więc to do nas?... Co robić?!... Ludzie!... Mateuszu! Jasiu! Karolu!... U licha!... Gdzie jesteście?! Uderzyć w dzwon!... Armatę... celować armatą... Wszak mamy kartaczownicę! — krzyczał dyrektor, rzucając się po pokoju.
I jako odpowiedź na potęgujący się gniewny ryk tłumu za bramą odezwał się trwożnie dzwon pożarny fabryki.
Zapomniano wpuścić do domu Brzeskiego, więc stał na schodkach ganeczku, zwrócony twarzą do bramy, jęczącej pod ciosami szturmujących. Dostał się tam dopiero razem z innemi pracownikami fabryki. Zbudzeni nagle alarmem, drżący, wystraszeni i nawpół odziani zebrali się oni u wejścia do domu dyrektora, który był wybudowany wyłącznie z kamienia i żelaza, miał odpowiednie do obrony okna i urządzenia i dokąd w razie zaburzeń mieli się chronić wszyscy, jak to było umówione zawczasu.
Dyrektor odzyskał nareszcie przytomność i zimną krew; zaczął wydawać odpowiednie i rozsądne rozkazy. Oblężeni natychmiast rozebrali schodki i galeryjkę przy wejściu, odsunęli je na środek podwórza, obleli naftą i podpalili. Następnie drzwi zewnętrzne zostały zamknięte i spuszczono na nie mocną żelazną żaluzję. Był to jedyny otwór, jaki prowadził do tego budynku, który wszystkie okna miał zakratowane i położone wysoko nad ziemią, a w pobliżu nie miał żadnych przybudówek, mogących ułatwić dostęp nieprzyjacielowi. Stał nadomiar pośrodku podwórza, wybrukowanego ciężkiemi kamiennemi płytami.
Tymczasem wybijana brama drżała i huczała jak olbrzymi żelazny bęben. Widocznie walono w nią przyniesionemi z przystani balami. Stos zapalonej pośrodku podwórza galerji zwolna rozpalił się. Jednocześnie z dachu domu oblężeni rzucali smugi elektrycznego światła po kolei na rozmaite budowle i stropy muru, aby przekonać się, gdzie przedarł się nieprzyjaciel i skąd go czekać.
Wówczas dopiero przekonali się Europejczycy, jak poważne grozi im niebezpieczeństwo. Przed bramą zgromadził się wielotysięczny tłum. Piki, miecze, halabardy połyskiwały tam gęsto złym, zimnym blaskiem. Nad ławicą głów ludzkich powiewały wielkie czerwono-czarne chorągwie „bokserów“ niby ruchliwe skrzydła olbrzymich nietoperzy. Oblężeni dostrzegli również rozsiane w tłumie liczne czerwono-czarne mundury „bokserów“, czyli powstańców znaku „Wielkiej Pięści“ — zaklętych wrogów europejskiego najazdu.
Chińczycy, olśnieni blaskiem nieznanych im reflektorów elektrycznych, w pierwszej chwili ucichli. Ci, co siedzieli na ścianach, pochylili się, a nawet wielu ześlizgnęło się z powrotem na dół. Ale zamieszanie trwało niedługo. Rychło powstańcy dali salwę do elektrycznej latarni i ciosy w bramę posypały się ze zdwojoną siłą. Strzały nie zrobiły wielkiej szkody; kule odskakiwały od ciosowego obszycia budynku i nie trafiały ani w opancerzoną latarnię, ani w wązkie niby strzelnice okna. Europejczycy odpowiedzieli salwą również i w szeregach oblegających rozległy się krzyki gniewu i jęki boleści. Tłum chyżo pierzchnął z oświetlonych miejsc w ciemności i uciekał przed ścigającym ich snopem światła, za którym wślad leciały kule coraz celniejszych strzałów.
Ale napad na bramę, ukryty za murami ogrodzenia, nie ustawał; zamki i wrzeciądze gięły się i pękały, zawiasy puszczały, ciężkie podwoje wypaczyły się poczwarnie — już nie mogły się długo opierać.
— Byle tylko do tego czasu rozgorzał na podwórzu stos!... — powtarzał niecierpliwie dyrektor. — Ach, byle rozgorzał, byle było widno!... Już poczęstujemy wtedy nicponiów zacnie!... Nie posmakują im nasze ołowianki... Znów dać im pigułkę!...
Rozległ się strzał i odpowiedział mu przeraźliwy, zamierający krzyk.
Ogniste oko latarni w dalszym ciągu szukało po ścianach i zakątkach fabryki nowych ofiar, — zbyt śmiałych lub nieostrożnych. Wkrótce zginęli lub znikli pojedyńczy wojownicy, a reszta schowała się przerażona. Jedynie tłum u bramy pracował dalej, bijąc taranami.
Stos na podwórzu rozgorzał, — zalał czerwonym blaskiem opustoszałe wnętrze fabrycznego dziedzińca i krwawą łuną buchnął wysoko w powietrze ponad murami. Zrobiło się jasno jak we dnie; było wybornie widać, jak huczące i pojękujące od strasznych uderzeń wrota drgają, wyginają się, chylą... Ucichła wrzawa, umilkły krzyki, przekleństwa, pojedyncze głosy, wszystko skupiło się w łomocie ciosów, spadających na wybijane podwoje. Wreszcie upadły z trzaskiem i w ciemnej paszczy odźwierzy zamigotały figury „bokserów“.
— Pal! — syknęła komenda europejska.
Z okien budynku buchnęły sine błyskawice, zagrzmiała ogłuszająca salwa, tłum w bramie zakotłował się, cofnął, poczym znów napłynął i z groźnym, wściekłym rykiem wylał na dziedziniec niby krwawa, czarna rzeka.
Wtedy Europejczycy dali ognia po raz drugi i zaczęli jednocześnie strzelać z małej kartaczownicy, ustawionej w szczytowym oknie. Tłum napastników zawył, zajęczał, zwinął się, jak raniony wąż, ale, pchany z tyłu, nie przestał się posuwać. Białawy dym strzałów ukrył go na chwilę przed oczami obleganych. Słyszeli wszakże jego nieustający pomruk, podobny do sapania stada szturmujących tygrysów; słyszeli szczęk oręża o kamień, szmer i stuk posuwanych i przystawianych drabin, wściekłe uderzenia w żelazną zasłonę drzwi, w mury fundamentu...
Europejczycy strzelali w dół naoślep, rzucali małe ręczne granaty, aż spostrzegli tuż za kratami okien oko w oko ze sobą okropne, wykrzywione nienawiścią, dyszące zemstą twarze powstańców z wyszczerzonemi zębami i błyskającemi jak u wilków oczami... Wtedy, broniąc się, pełni zgrozy i zapamiętania, zaczęli strzelać wprost w te ludzkie twarze, przykładając im nieledwie lufy do oczu i ust... Strzały padały nieustannie, zlewając się w jeden przeciągły, okropny trzask, kule gwizdały, ranni wrzeszczeli, wyli, przeklinali... Cicho padali zabici.
Chińczycy nie mogli wiele szkodzić Europejczykom; broń palną mieli złą, starą, strzelali jedynie z dołu i rozbijali więcej szyby w oknach, niż ranili ludzi. Ci zaś, co wdrapali się po drabinach na górę, daremnie silili się dosięgnąć oblężonych swemi pikami i mieczami; śmiałkowie, zanim ich tknęli, padali trafieni kulami i spychali stojących pod niemi na szczeblach towarzyszy.
Walka trwała nie więcej jak kwadrans, poczym Chińczycy cofnęli się bezładnie, unosząc zabitych i rannych. Czarni od dymu prochowego, odurzeni jego czadem, wychudli i postarzeli w ciągu tych krótkich chwil walki, jakby one trwały lata — Europejczycy upadli z wyczerpania na miejscu, gdzie kto stał: na podłogę lub krzesła i ławy. Bali się oddalić od okien, oczekując co chwila ponownego napadu.
— Wody!... Pić!... — wołali niektórzy ochryple.
Inni oglądali swe rany i obrażenia, z których broczyła kroplami krew.
Napad jednakże nie powtórzył się. Oblężeni przyszli do siebie, naprędce posilili się chlebem z wodą, postawili straż i usnęli twardym snem krzepiącym.
Brzeski, któremu wypadł los pilnowania w pierwszej kolei, wyjrzał przez okno.
Różowy brzask zorzy łagodnie rumienił błękitne niebo, białe, poobijane kulami i pociskami mury budowli fabrycznych, kałuże krwi na dziedzińcu, porozrzucane tu i owdzie części odzieży chińskiej oraz oręża. Dym dopalającego się ogniska ćmił co chwila zmiennemi, przykremi cieniami ten smutny obraz ruiny i zagłady. Przez wyłamaną bramę, której wierzeje zwieszały się, jak zgruchotane skrzydła ptaka, widać było w głębi blado-różową wstęgę rzeki. Cicho sunęły po niej dżonki w pogodną dal, zasnutą mgłą poranną...