Zwada/Koniec zwady
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwada |
Wydawca | Instytut Wydawniczy PAX |
Data wyd. | 1981 |
Druk | Drukarnia Wydawnicza w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
A oto koniec. Tyle tylko co Andrijko-Śmierć Leśna wyszeptał ze wszystkich szeptań księdzu diakonowi Buraczyńskiemu, podczas wiosennego objazdu cerkiewki na Bystrecu. Wiosna zaczęła się smętnie, bez wiatru, bez deszczu, całkiem sucho, jakoś staro. A zakończyła się wybuchami śniegu, lawinami, powodzią.
Osiemdziesięcioletni dziekan spełnił swój obowiązek w ciągu trzech lat. Oczyścił dusze swych parafian sakramentami i kaznodziejskim krzykiem, powtarzając po raz nie wiadomo który swe słynne kazanie o proroku Jonaszu i Lewiatanie. Orzeźwił ich koniec końców, a na pożegnanie, jak zazwyczaj, pocieszył śmiechem. Już wybierał się do domu, gdy przyjechał z gór spod Kostryczy dwoma wierzchowcami Lubko Andrijkowy z niedobrymi wiadomościami o ojcu: że ma propastnycę, pokazuje całkiem niedobrze i co tu mówić, zachciało mu się umierać. Z tego wszystkiego prosi księdza do siebie. Przeto ksiądz dał znać do Krzyworówni, że nie wraca na razie do domu. Wybrał się na noc do nowego osiedla Andrijkowego.
Było to znacznie dalej, także stromiej i bardziej kręto niż ksiądz sobie wyobrażał. Wyżyny Kostryczy, to ukazywały się nad głową, jak gdyby zbliżały granice wsi z przeciwległej strony pasma, to znów oddalały się przekornie, jak gdyby chowały się za lasami. Ksiądz wspomniał, że niegdyś przed laty w tym miejscu mniej więcej zabrnął konno w jakiś ślepy płaj butynowy. Zajechał pod wieczór na dno jaru i już nie mógł się wydostać z plątaniny suchych gałęzi. Zsiadł z konia, przedzierał się naprzód, a stary koń, to schylając się pod gałęzie, to wspinając się na ścięte pnie i nawet skacząc z odziomka na odziomek, przedzierał się za nim. Musieli jednak w końcu ksiądz z koniem przenocować w lesie.
Obecnie ścieżka była poprawiona, choć kręta i stroma, wyraźna i twarda jak gościniec. Wyżej otwierały się widoki coraz dalsze, coraz śmielsze. Zaledwie dojechali pod wierch, gorący wiatr pociągnął od węgierskiej strony. Niebo poczerniało, suche, nagie jak gdyby zgłaziałe bukowiny, wciąż gięte wiatrem, szczególnie były ponure. Gęste warstwy listowia po jarach szumiały złowróżbnie, wcale nie wiosennie. Lecz ksiądz radośnie powitał ukryte w zakącie Andrijkowe osiedle. Już dawno nie widział gniazda tak dobrze ukrytego w stoku, w takiej zgodzie z terenem.
Gdy wszedł do chaty, zastał Andrijka na szerokim piecu, na grubych liżnykach. Piec był tak gorący, że piekł przy samym dotknięciu. Lecz Andrijko wstrząsał się co jakiś czas od propastnyci. Sam ksiądz izb ciepłych nie lubił, spocił się od razu, oddychał z trudem. Dlatego w nocy spał niespokojnie, szczęściem na łóżku, nie na piecu. W dodatku nocą szczególnie silny wiatr wdzierał się gwałtownie do zacisza, i ksiądz budził się często. O świcie zobaczył przez okno, że wokół chaty biało. Wiatr ucichł, bukowiny powleczone były białymi zawojami, ścieżki zasypane obficie, w końcu mróz pocisnął zawzięcie. Śniegi zagrzebały starą wiosnę i rozjaśniły świat. Złapany w potrzask nowej zimy, ksiądz poddał się smętnie, a Lubko z miejsca przedzierając się przez śniegi zjechał na dół, by pchnąć wieść na plebanię do Krzyworówni, że ksiądz zdrów, tylko trudno mu wyrwać się z zamieci.
Domownicy przezornie zostawili księdza we dwójkę z Andrijkiem. Popijając mleko, grzejące się nieustannie na kraju pieca, gwarzyli od rana. Głównie o tym, o czym przestano mówić jak gdyby na skutek zmowy. O zagładzie bystreckich rębaczy. Także im objawił się Lewiatan, nie morski lecz górski. Wszystkich zagarnął, tylko Andrijka wypluł. O tym właśnie zamierzał mówić Andrijko. Lecz zacinał się, wciąż przerywał, ksiądz chciał usłyszeć, ale dopytywał ostrożnie:
— Zrazu mówiono, że i wy zginęliście, potem że oślepliście, w końcu jakoś zamurowali usta.
Andrijko odpowiadał opornie.
— Właśnie jak w waszym kazaniu. Zsunąłem się na dno góry, ziemia mnie połknęła. I zginąłem, i potem ożyłem i oślepłem na samym końcu. Modlić się nie śmiałem, bo tamci poginęli, a ja ocalałem. A dlaczego? Po co? Powiedzcie.
Ksiądz nie odpowiadał, Andrijko tłumaczył:
— Znaki widziałem od początku, ale sam sobie nie wierzyłem. Jakżeż domagać się, aby inni uwierzyli? Doglądałem ich, czasem wtrąciłem coś półgębkiem, aby się nie śmiali za bardzo. Do cna nastraszyłem się wtedy, kiedy Tanaseńko przepowiedział potop i koniec. Gdy moje gadanie już nie pomagało, chodziłem za nimi kiedy się dało. Także i ten ostatni raz. Ale Lewiatan mnie nie chciał. To jedno dobre przynajmniej, że nie spełniło się to czym straszył Tanaseńko.
Andrijko przerwał, wskazał przez okno:
— Na dworze było wówczas akuratnie tak jak dzisiaj.
Ksiądz wyszedł poza chatę. Po potopie zasp śnieżnych, wypogodziło się aż lubo. Ani śladu starej wiosny ani martwoty ni nudy, ni obdartych bukowin. Pod spodem ziemia stwardniała, na niej iskrzyła się piana śnieżna. Na lasach i wierchach białe zawijasy odbijały światło aż oczy bolały. Słońce i wiatr miały z czym igrać. Odległe wierchy kurzyły sobie fajki, spokojnie, szczęśliwie.
— Jakie dwa dni i można wracać — pocieszył się ksiądz — byleby utarli ścieżki.
Gdy wrócił do chaty, Andrijko wciągnął się i opowiadał żywiej.
— Tak samo było wówczas, gdy po raz ostatni wracaliśmy z butynu. Doszliśmy na Zełene, niedaleko wsi już po południu. Jeszcze przedtem dojrzeliśmy na czystym niebie białą kopicę-wierch. Góra gładziutka, słońce gra na niej, ale w jej brzuchu pod śniegiem, tam gdzie skały rozłupane, to wiem dobrze, ukryte skarby. Nie srebro, nie złoto, tylko łuski świecące na sto metrów w głąb, może i więcej, ułożone równiutko jak korobki. Tam sprzed potopu świata, dawna mogiła żywociny. Niejedno dychanie góra tam połknęła. Pogrzebała całe rody, zakryła całe warstwy jedną na drugą.
Skoro tylko zobaczyli rębacze, jak błyszczy wierch w słońcu zachodnim, jednym głosem zakrzyknęli, aby drogę spoprzeczyć, a nie obchodzić wsią wzdłuż Rzeki. Śnieg twardy, łopaty i czekany mamy z sobą, przejść tamtędy — to macha. I słusznie, naokoło obchodzić i daleko i nudno. I poszliśmy od razu stromo pod górę. Nogi same rąbały śnieg, nie zapadały się ani się nie zsuwały. Dopiero całkiem wysoko zaczął się śnieg zapadzisty, miękko wgięte poduszeczki, tylko położyć się. Słońce zaszło, ale to nawet lepiej, bo w oczy blask nie bije, a na śniegu i tak jasno. Zapadaliśmy się coraz głębiej, pomagaliśmy sobie łopatami.
Więcej niż połowę drogi już uszliśmy, a tu błyskawica wysoko nad lasem. Usłyszałem najwyraźniej szept: „Mamy ich!“ Potem cień wysoki jak cztery smereki przewiał niby skrzydło i głos ziewnął, jakby wilk zbudził się w legowisku. „Wracajmy tejże minuty — prosiłem — słyszycie? Otwiera na nas pysk!“ Witrołom uspokajał: „Być może, zasowa zbiera się przeciw lasowi, ale las nie puści. Nie ma strachu. Wracać za późno, na Rzece rychło noc.“ I zaraz drugi tuman cienia, jeszcze wyższy przewiał. „Ludzie, to nie żarty — nalegałem — wracajmy migiem!“ I zaraz pękł grom, potem zakotłował długi grzmot. Zasowa nasunęła się na las, zatrzymała się. „No widzicie? — powiadał ten i ów — las nie puścił.“ Tylko Łesio Karawaniuk wziął mnie za rękę szepcąc: „Słyszycie szepty? Widzieliście cienie?“ Aby nie straszyć, aby krzykiem zasowy nie strącić, szepnąłem i ja do Witrołoma: „Kuźmo! w te pędy wracajmy! Już! póki czas!“ Witrołom zaśmiał się głośno: „Teraz? Kiedy już pół góry połknęliśmy?“ Mandat zarechotał wesoło, prócz Łesia wszyscy śmiali się. A ja im szeptem: „Słyszeliście szepty? Łesio też słyszał. Wracamy, Łesiu?“ — „Ja do kompanii, tak jak inni“ — odpowiadał Łesio. — „Ludzie! — mówię im teraz otwarcie — to nie wy górę połknęliście, to ona zbiera się was połknąć. Uciekajmy i to biegiem, na Jezusa świętego!“ Witrołom zatrzymał się: „Wracajcie, Andrijku, nocujcie nad Rzeką. Gdy komuś coś się przysłyszy, siłować nie trzeba.“ — „A wy nie widzieliście, nie słyszeliście?“ — pytam. — „Nie — odpowiada — nie słyszałem nic.“ — „Ależ Łesio słyszał“ — mówię. — „No to niech wraca z wami. Tu jeszcze stromizna tęga, on nie taki mocny, i wy nie zanadto, wracajcie obaj.“
Zaledwie to wyrzekł, piorun bliski rozsadził las, huk taki jak wonczas kiedy na Rzece skały rozsadzali. I nie dziwota, las przerębany, nie ten co dawniej, nie oparł się. Po tym huku on sam, Lewiatan, zjawił się tuż poniżej lasu. Jakbyśmy go wygadali. Stanęliśmy w szeregu, pamiętam to: Mandat, Giełeta, Matarha, Łesio, Bomba, Witrołom, Dmytrejczuk, a ja na samym końcu. I cicho.
„Wracajmy biegiem“ — szeptałem. — „Chyba tak?“ — odszeptał Łesio.
Tamci milczeli, czekali. Te parę chwil jeszcze, z nieba były nam posłane, więcej nie. Tymczasem Lewiatan przybrał się w lepką maskę śniegu. Witrołom uspokajał: „To już koniec, widzicie przecie, zasowa rozbita miękko, chodźmy w poprzek przed siebie.“
I zaraz zaczął się dla nas wszystkich koniec świata. Cichutko rosła ku nam jego paszcza, coraz wyżej ponad nasze głowy. Otwierała się. Ależ nie! Z góry, z dołu, z boku cielska wysuwały się pyski. W ciągu chwil kilku puchły, wyrastały tyle, co drzewa za setkę lat. Wyginały się, szukały.
Petrysko, wnuk waszego diaka, ten co go zwali Mandat, wkopał się nogami w śnieg. I wierzcie mi, śmiał się, jakby to była zabawa. Taki był. Toporem rozbijał biało-czarne pyski, ścinał. Ale gdzie tylko ściął, cicho a chytrze odrastały po dwa pyski coraz bliżej. Zapadł się po kolana, powyżej brzucha i krzyczał do Giełety: „Na pomoc, Połowyku!“ Otworzył raz jeszcze usta, już ich nie zamknął. — Połowyk miażdżył pyski toporem, dziobał czekanem, odrzucał łopatą. Na darmo. „Na pomoc! Matarho!“ — krzyczał także Połowyk. Matarha ryczał, ciskał się całym ciałem przeciw pyskom. A tu nowe pyski rosły, sunęły cicho, otwierały się, łykały. Połknęły najmocniejszych, Mandata, Połowyka i Matarhę. Już więcej ich nie widzieliśmy. Nie zląkł się Łesio, zataczał się w śniegu, zanurzał się, już zniknął, znów się wynurzył, stawał mocno, postępował przed siebie, krzycząc z wszystkich sił: „Dajcie rękę, Petrysku, rękę, Giełeto, ozwijcie się, Matarho!“ Coś tam zaskrzeczało w śnieżnym brzuchu Lewiatana, łamane kości czy zduszone głosy? Ale Łesio nie ustawał. Tymczasem puch śnieżny chmurą mięciutką lał się, przelewał nam przez głowy. Dusił przez chwilę, zdawało się, że zadusi, ale zaraz przewiewał. A to co sunęło na nas, było twarde jak skała. Rozbijając czekanem Łesio posuwał się do środka, do samego twardego brzucha. Zdawało się, że miał szczęście, bo nowa paszcza nie wyskoczyła. Inni też nabrali ochoty, Witrołom szedł tuż za nim, dalej Bomba, potem Niauczuk, wszyscy z czekanami, jak gęsi dziobate przeciw Marze. Potwór scichł, jakby miał dość, czy też że chciał dobrze przełknąć. Nie zagrzmiał ni razu, tylko mruczał i brzęczał. Wyzwali go widać, bo nagle znów zagrzmiał, podskoczył, sypnął w oczy pianą ostrą a mroźną. Sunął z wolna ku przepaści. Teraz my polowaliśmy na niego, aby tamtych nie zabrał, nie strzaskał, nie zadusił. Ja z Dmytrejczukiem staliśmy na samym końcu, na kańciastym stoku, a Łesio pchał się naprzód, jakby był mocniejszy od wszystkich. Lewiatan strącał go z nóg, a on podskakiwał, uskakiwał, wyskakiwał ponad niego. Nie strudził się. Tak go widzę i teraz, jak wymykał się tamtemu niby ptak. Nagle krzyknął: „Jest Matarha!“ Wyciągnął coś czarnego, to był Matarha omdlały czy może uduszony.
Na to Lewiatan wściekł się, że mu kąsek taki z kiszek wydzierają. Łesio chudziutki, lekki, chytre sztuki pokazywał, to zginał się do ziemi, to podskakiwał, a wciąż ciągnął Matarhę z kiszek białego czorta. I cóż z tego? Pokazywał swoje sztuki Łesio, pokazał mu i Lewiatan swoje, jeszcze chytrzej. Naczubił się znów u góry, mroźno zadymił aż zaniewidzieliśmy, potem skoczył i z góry, nie pyskiem, tylko tyłem przywalił tamtych trzech. I rypnął tuż koło mnie i koło Dmytrejczuka, jak wielka biała baba zakutana, huzycią dwa razy wyższą od nas, ponad nasze głowy. „No, chodźmy i my przeciw niemu“ — szeptał Dmytrejczuk. „Nie — szepcę mu — połóżmy się na brzuchach, zaprzyjmy się nogami o płyty, niech przejdzie po nas w przepaść, brzuch mu się rozsypie, to może tamtych wysypie“.
Ale Lewiatan nie spieszył się, był syty. Wielka biała huzycia, pokraka z czubem wisiała nad nami. Czekał, czekaliśmy i my, pękaliśmy z czekania. Zmierzch już łapał za oczy.
— „Podrażnić go — mówi Dmytrejczuk — bo się poduszą“.
— „Słusznie — powiadam mu — bo zaraz będzie ciemno.“
— „Hou! ty stary czorcie! Huzycio śniegowa — wyzywał krzykiem Dmytrejczuk. — Ruszaj!“
Czort milczał, nie spieszno mu, co mu za bieda. Było coraz ciemniej. I to nas zgubiło. Krzyki na nic. Podszedłem i ja do huzyci, zacząłem rąbać czekanem od samego spodu, raz za razem. Także Dmytrejczuk rąbał i siekał. Ręce nam osłabły, odpoczywaliśmy, znów rąbaliśmy. Kąsalibyśmy go, bo wściekliśmy się, żeśmy tak bezsilni. Ze bezradnie mamy noc przeczekać przy mogile pobratymów. I naprawdę zaczęliśmy go kąsać. Och! jak gryźliśmy, a wyliśmy także, a tylko nam gęby zdrzewiały, gardziele stężały. Ale nie odstąpić nam kroku, bo tamtych w brzuchu zostawić, to już pogrzebać na amen. Ściemniało całkiem, gdy dobrze podrębany od spodu ruszył na nas. My przylegliśmy do płyt całkiem płasko, od żab żabiejsi, a nogi o płyty zaparliśmy na samym krajuszku krawędzi. Topory i czekany do góry, niechaj brzuch jego na nich się rozcina. Mruczał, sunął bardzo powoli, i taki co zasowy nieświadom, nie poznałby, że w ruchu. Znów chytrze zadymił, znów nagle obrócił się i jeden pysk za drugim miękki wysuwał jakby zląkł się przepaści. Więcej jeszcze niż on na nas, teraz my czyhaliśmy na niego, aby nam oddał naszych. Bo tak sobie jakoś miarkowaliśmy, że takich płaskich jak my, nie zdoła uchwycić. Niechaj jedzie na nas i przez nas, a my, uskoczymy na grzbiet. Och! Jak trzymaliśmy się płyt nogami, jak wbijaliśmy się rakami od postołów w śnieg i w skały także, a także pazurami, palcami, zębami. Ale to nie zwyczajna zasowa, to Lewiatan na nas polował. Ruszył po nas, zaświeciły mi w oczach latarnie, zadzwoniły dzwony pogrzebowe, zdusiło w gardle, poczerniało w głowie. A potem, pobijały po głowie z brzucha zasowy potrzaskane pnie jeden po drugim, i budziły. Dmytrejczuk chwycił mnie za rękę, to tylko wytchnął: „Andrijku, trzymajcie.“ W takim grobie zjechaliśmy, ja razem z Dmytrejczukiem za rękę. Ani myśli, żeby się wyrwać! Aż całkiem na dole Lewiatan upadł z hukiem. Roztrzaskało się jego białe ścierwo i rozsypało. I my obaj już swobodni. Ja półżywy, a Dmytrejczuk?? A Lewiatan sam? Bieda nie sczeźnie, poleciał szukać sobie nowego ciała, ma z czego lepić.
Noc czarna, to tylko jasne, że Dmytrejczuka ręka w mojej ręce i że martwa. Skrzesałem światło, macałem jego czoło, próbowałem serca. Już zimny był, stężały od mrozu. A od innych ani jęku, ani tchu, tacy martwi jak cały świat tej nocy. Mnie tylko wybrała dola, a Lewiatan także, abym przeżył. Abym przeczekał długą czarną noc, abym rozpaczał i abym spodziewał się także, i abym pogodził się z wszystkim. Abym na rano, za tę tęsknotę do światła, za karę oślepł od bieli śnieżnej. Dłuższej nocy nigdy nie było. Tak jakbym ja jeden tylko przeżył cały świat i wszystko światło. Powiadają, że kiedyś wszystko się skończy. Ale po końcu tym wielka ciemność nigdy się nie skończy. Zapomniałem o rodzinie, o dzieciach, o gospodarce, jakby ich nigdy, przenigdy nie było. A rano — — zaledwie zacząłem pełzać po śniegu na czworakach, zaraz wielka białość uderzyła mnie w oczy, a za nią spadła ślepota, nowa czarność. Dopiero wtedy przeraziłem się, zakrzyczałem. Dopiero wtedy otrzeźwiałem, jak gdybym się zbudził w grobie. I z tej trzeźwości przypomniałem sobie, czego mnie niegdyś nauczył ów watah, co z zymarki zabrnął z chudobą w śnieg tuż przed Bożym Narodzeniem. Ratował chudobę co ratował, aż oślepł od białości. Nauczył, że trzeba przemyć oczy moczem aby odślepnąć. To wiadomo. Przemyłem i ja wtedy i teraz czasem przemywam, kiedy mrok na oczy łakomi się powrócić. Dopiero gdy przewidziałem, zachciało mi się spać, zasnąć na wieki. Ale za darmo nic nie ma. Szukałem tamtych po skałach, szukałem wśród pyłu i śnieżnych brył z rozbitej zasowy, szukałem wreszcie całkiem na dole. Wszystkich znalazłem, tylko Mandata znaleźć nie mogłem. Wpakował się widać w jakąś grudę lodu, ta go zabrała, ukryła. Główny Śmiech schował się na zawsze. Poukładałem wszystkich pokotem, chodziłem naokoło, rozbijałem grudy i zwały lodu — nadaremnie. Wołałem nawet, bo któż wie, może — ? Wrzeszczałem: „Petrysku! Mandat! Pobratymie!“ Oho... Tylko echa ze skał pokrzykiwały mi się, ba, i śmiały się też, jakby sam nasz Petrysko zaśmiał się po raz ostatni. Choć bez sił, choć na czworakach, dolazłem do wsi na Zełene aż na wieczór. Nazajutrz ludzie przyszli ze mną na górę z łopatami, pomogli mi, zanieśli ciała pod cerkiew.
Opowiadano sobie potem, że zginęło dziewięciu. To nieprawda. Ośmiu tylko, to pamiętać trzeba. Bo ja jeden wywinąłem się. Czuwałem od dawna, odpędzałem to przemówkami...
Ksiądz zakłopotał się, w porywie wstał gwałtownie, potem zaraz usiadł. Opanował się, zawołał:
— Bóg może wszystko! Napisane jest: Pokruszyłeś głowy smokom i roztrzaskałeś łby Lewiatana.
Andrijko zadumał się, pomrukiwał urywanie:
— Toż ja miarkuję sobie tak — cóż może taki jak ja? Ale gdyby preoswiaszczennyj władyka był przedtem wyświęcił na czas, raz za razem, całe góry i wyklął czortownie, nie byłoby tej zatraty.
Ksiądz poderwał się z ławy:
— Cóż wam do głowy strzeliło? Gdy preoswieszczonnyj metropolita całe góry wyświęci, to już zasowy śnieżnej nie będzie?
— Zasowa zasową, ale hulać nie będzie czort-Lewiatan, ani polować na chrześcijan. — Andrijko westchnął. — A gdyby tam w brzuchu jego był prorok, przynajmniej ksiądz, toby wybawił.
Księdzu trudno było usiedzieć na miejscu, tym mniej nie wytrzymał długo poza domem. Gwarzył z Andrijkiem do późna w nocy, pocieszał go, ale sam tej nocy spał jeszcze gorzej niż poprzedniej. Gorąco przegrzanej chaty zwarzyło go. Spokój zacisza ciążył mu. Co gorsza jakiś kaszel i duszność obciążyły mu piersi. Męczący sen obudził go przed świtem. Andrijko zatrzymywał uparcie, a ksiądz tłumaczył:
— Dobrze tu u was, bo na końcu świata, ale swoja chata, to swoja skóra. Znacie tę bajkę, jak staremu czortu zachciało się ludzkiej skóry, a potem zadusił się w niej. Tak i to. I sen przyśnił mi się okropny, tylko uciekać. Jakaś nagonka. Jak psy zająca, ścigali mnie wierzyciele zaciekli i rachunki nie zapłacone. Co tu się wymknę, naskoczą na mnie tam i huzia! Nie mogę sobie przypomnieć, abym miał kiedyś jakieś długi, ale to chyba jakieś grzechy? Dusi mnie, potrzeba mi ruchu, wiatru.
Andrijko zaniepokoił się, przysiadł na piecu.
— Sen jasny. To nie grzechy żadne, to czorty na was się uwzięły. Siedźcie w chacie, nie ruszajcie się dzisiaj jeszcze, ojcze duchowny. Pogoda zanadto paradna i pułapka nie na złych zastawiona.
— Ale przecież tutaj nie ma żadnej zasowy śnieżnej — odparł ksiądz.
— Nie ma? Ale Łudowa Baba uwija się, kusi światłem. Miękko, wesoło, a przecie zapadziście. Byle gdzie koń zsunie się na zadzie do berda, na samo dno, co najmniej nogę złamie.
— Wola Boża, Andrijku — rzekł ksiądz.
Jakby obrażony Andrijko żachnął się gwałtownie, propastnyca zatrzęsła nim mocniej. Rozkrzyczał się:
— Taka wola Boża? Tylu zatracić takich młodych? Osierocić tyle dzieci? Nie! To czort! A wy macie przynajmniej ze sobą wodę święconą? Kropidło, oleje, kadzidło i modlitewnik do wyklinania czortów?
Ksiądz przeciął ostro:
— Cóż bym ja za ksiądz był, gdybym bez ustanku trząsł się przed czortami. Nie życie najważniejsze, tylko jakie życie.
Andrijko nasurowił się, przybił twardo:
— Nie jedźcie dziś. Nie pojedziecie!
Ksiądz także odparł twardo:
— Piechotą pójdę, do wieczora gdzieś zajdę. Bóg czuwa. — Wstał i postanowił — Pomódlmy się, Andrijku, psalmista Hospodni tak śpiewa: „Czym jest człowiek, że tak troskasz się o niego, Panie? Zrobiłeś go niewiele niższym od aniołów, uwieńczyłeś sławą i czcią. Dałeś mu panowanie nad Twoimi dziełami, położyłeś u stóp jego wszystkie trawy, krowy, woły, owce, zwierzęta polne, ptaki powietrza i ryby i wszystko, co przebywa na szlakach wodnych. O, Panie, jakżeż świetne jest Twoje imię“.
Andrijko wzdychał, żegnał się znakiem krzyża i zamilkł. Niebawem rozszeptał się ważko z dziećmi, jak gdyby w spisku. Lubko i obie córki skuliby się nad ojcem w przerażeniu, spoglądając wciąż na księdza. Pouczając dzieci, Andrijko mimo propastnycę wyrzucał z siebie szeptem groźne strzały:
— Nie dopuścić ich, pętlami spętać, przegnać —
Ksiądz odgadł, że to wskazówki magiczne na niebezpieczną drogę. Rozumiejąc jakie obawy w nich wzbudza, usprawiedliwiał się:
— Moje dzieci, zrozumcie mnie. Nie gniewajcie się, muszę jechać, jejmość księdzowa bardzo niespokojna, a stary święty kot lamentuje po całym domu, żyć nie daje.
— Czemuż święty? — pytał Lubko.
— Na śmiech tak nazwali starego kocura, bo nie odstępuje mnie. Nawet po cerkwi łazi za mną. A kiedy mnie nie ma, zawodzi i miauka, wytrzymać nie można.
Ksiądz wstał, żegnał się z obecnymi. Powiedział w porywie:
— Nakazuję wam, Andrijku, wygrzać propastnycę na piecu i to ściśle! Dopiero na wiosnę hajda na słońce, niech wyparzy!
Andrijko kwękał po słowie:
— Dum — mi — nie wyparzy — z głowy się korzenią. Daj wam Boże, ojcze duchowny dojechać dziś zdrowo, a na wiosnę — zaprowadzę was na tamto miejsce, byście je wyświęcili... A jak Bóg nie da, to przynajmniej tu po mnie na górę przyjedźcie...
Ksiądz zrozumiał.
— Wstydźcie się, Andrijku, tyle łaski wam Bóg pokazał, to musicie żyć. I wyście chłopiec naprzeciw mnie.
— Chłopiec? Zanadto ciąży na plecach tamto brzemię. Tacy młodzi poszli marnie, to po cóż ja tutaj?
Ksiądz zadowolony, że go nie zatrzymują, ożywił się, zaśmiał się głośno:
— Człowiecze, a po cóż ja tutaj? Starość to pismo na dwa boki, łaska, to tak, ale próba główna jeszcze więcej. Tamci — pokazali swoje, nie zlękli się, widać ich teraz na wskroś do słońca. Jacyż przezroczyści! No i pozbyli się. A my bratku, ciągnijmy jeszcze hajda do góry. Bo kto wie jak się pokażemy. Od starych twardszego rachunku wymagają. Bo tymczasem Bóg daje nam co dnia i za wiele. Dziękować trzeba, nie mruczeć. A taki stary jestem jak garnek przepalony, kipi prędko i zaraz wycieka.
Andrijko milczał, patrzył przed siebie, żuł coś w zębach, bąkał jeszcze po słowie:
— Powiadacie — rachunku wymagają...? — A nie wyspowiadałem wam jeszcze tego, co mnie piecze. Ha, gdyby to wiedzieć, ojcze duchowny. Powiadają u nas, że tym co las katują i niszczą, za karę po śmierci nogi będą z grobu wysterczać jak gałęzie. Albo jeszcze gorzej...
Ksiądz zmarszczył się:
— Co? Co jeszcze?
— Grom święty w grobie uderzy w przyrodzenie... Oj, schowałbym się już teraz pod ziemię. Ale cóż? I tak mnie dosięgnie. Taki wstyd!
Andrijko łykał z trudem słowo za słowem jakby mu gardło spuchło. Ksiądz zniecierpliwił się:
— Cóż za wstyd, cóż za niebylice?
— Tamci młodzi już zapłacili, i nie mówię, z honorem. A na mnie — czyha.
— Cóż wy, któż czyha?
Andrijko wyszeptał:
— Ci leśni — szydzą, urągają. Tak jak wtedy, kiedy mnie Bida w gęstwinę złapała i śniegiem zawiewała. Tak samo mi rżała do ucha: „Tyś śmierć leśna? I-ha-ha-ha! tyś pysznosraka nadęta, Andrijku. Naruszałeś, wyniszczałeś ich całym rodem, tych co się nie bronią, tępiłeś ich do cotu! Hańba ci za to, hańba wieczna! I temu drugiemu tak samo.“ Tak szczekają, żyć mi nie dają. I przyznam się wam jeszcze, Foki mi szkoda, i to bardzo...
Andrijko opuścił głowę, zakrył oczy ręką, a ksiądz otworzył usta, jakby chwytał powietrze, potem cmoknął mocniej jakby coś smacznego skosztował, wreszcie zamachał rękami jakby się opędzał. Usiadł ponownie, zapomniał o odjeździe. Opanował się, mówił dobitnie, słowo po słowie:
— Pan Bóg dał nam swoje dzieła dla uczciwego użytku, dla pracy. Dał także las, tak samo jak dał chudobę. A zakazów co do tego nie dał i kar takich nie ma.
Andrijko podniósł głowę, uderzył oczyma, warknął:
— Aby za to kary nie było? Cóż mi tu rozpowiadacie.
Podrażniony ksiądz podniósł głos:
— Krzywdy w tej sprawie nie zrobiliście nikomu, bo nie chcieliście zrobić krzywdy. A gdzie słyszeliście takie przykazanie: „pamiętaj, abyś lasu nie rąbał“. Takiego nie ma.
— To już sumienie na nic? — szepnął Andrijko.
Ksiądz krzyczał niecierpliwie:
— Sumienia trzeba słuchać, ale nie strachać się, tylko modlić się! Bóg miłosierny.
— Miłosierny? — wytchnął Andrijko nieufnie. —
— Tak — przybił ksiądz — modlić się. Dopóki modlimy się, dopóty jesteśmy potrzebni na tym świecie. To korzeń dla obu światów, dla tego i dla tamtego. — Ksiądz wstał, zawołał dziarsko: — Pomódlmy się, Andrijku.
Andrijko opuścił głowę, modlił się półgłosem, lecz propastnyca zatrzęsła nim gwałtownie. Trząsł się w drgawkach i wzdychał więcej niż modlił się. Ksiądz poderwał hardo suchą głowę, jak górski koń, gdy zawęszy strach w ciemności.
— Andrijku, głowa do góry! Czyżbyście zapomnieli jaka jest wasza własna pogwarka butynowa, junacka: „Nie ma na nas śmierci — — aż przyjdzie.“ — Dziekan zaśmiał się zagarniająco. Andrijko podniósł głowę, uśmiechał się smętnie, wdzięcznie.
Tymczasem na zaśnieżonym podwórzu czekały trzymane przez Lubka dwa konie osiodłane miękko i ciepło. Obok nich stały dwie dziewczyny z drewnianymi łopatami. Owinięty w grubą mantę ksiądz dosiadł starej bułanej kobyły zwanej Łysa, a Lubko jechał obok na przypalanym gniadoszu Szkrumku. Jedna dziewczyna torowała drogę w śniegu łopatą, a druga wiodła kobyłę za uzdę. Lubko wciąż spoglądał ku Łysej, pokrzykując łagodnie. Niepotrzebnie, bo zaledwie zeszła z podwórza, sapała z troską, podejrzliwie wąchała śnieg, grzebiąc go przednimi nogami i osadzając się co chwila na kłębach. Droga na dół wydała się księdzu jeszcze stromsza niż wjazd przed dwoma dniami, wprost niemożliwa do zjazdu. Z pustki buszującej wokół lasu, to oślepiająco uderzało słońce, roziskrzając puszyste śniegi na drzewach, to znów wpadał wiatr, rozdzierał je, rozwiewał. Lecz wnet śnieg zakurzył skądś z pustki. Ba, sypnął z dołu ku niebu, więcej jeszcze, strzelił w górę białymi snopami. I już wykręcił się w świat. Gdzie dół, gdzie góra? Ksiądz zamknął oczy. Lecz sucha głowa starej kobyły nie zachwiała się. Łysa odmierzała krok za krokiem, także Szkrumko, to ślizgając się, to chrapiąc ze strachu natężał się, uczył się gorliwie. W zawiei mroczno-świetlistej dwa chowane w chacie od źrebięcia babskie konięta, stąpały raźnie, lecz czułymi mackami tak ugniatały śnieg, jakby wiozły ładunki najpiękniejszych pisanek wielkanocnych do cerkwi na święte Zmartwychwstanie. Oba wysilały się zawzięcie. Ale tylko w tym kierunku aby hamować. Siła ciężkości pracowała za nie, ciągnąc je do głębi, a one opierały się, władając nią po mistrzowsku. Na zakrętach ścieżka, co była poprawionym płajem dawnego, pańskiego butynu, zawisła w pustce. Ktoś, pijany igrami światła i śniegu, gdyby zapomniał o ostrożności, mógłby się cieszyć, że płynie w powietrzu. I ksiądz, co wyrwał się z przegrzanej chaty, z dwudniowego zasiedzenia, od groźnych mar i ciężkich snów — cieszył się. Chrząkał i kaszlał, czasem coś w gardle bodnęło go jak nożem, lecz patrząc na pląsy światła ze śniegiem to w przepaść, to w błękit, to znów oglądając konięta i sam siebie, jakby na białej linie nad przepaścią, miał ochotę zaśpiewać: Haj, zapadła się stara wiosna z przedwczoraj.
Jakby zgadując ochotę księdza dziewczyny rozśpiewały się wesoło, z początku niewinnie, wreszcie całkiem nieskromnie. Ksiądz chrząknął głośno. Milkliwy a przecie dość obyty Lubko, chrząknął jeszcze głośniej. Jakby w odpowiedzi na to dziewczyny zaledwie dośpiewały swoje, zaczęły wyklinać na urząd wokół siebie, aby odsłonić moce piekielne ukryte w białych puchach. Ta, która szła naprzód z łopatą, o szafirowych oczach podobnych do Lubka i spuchniętych dziecinnych ustach, szczególnie zawzięcie wyszczekiwała niechlujne przekleństwa w rytm łopaty, którą odgartywała śnieg. Nikt by chyba nie zrozumiał w dzisiejsze czasy tego zbioru wyklęć i wyuzdanych gróźb. Dość powiedzieć, że wypominały czortom pochodzenie piekielne i wszystkie ich nieczyste i rozpustne z dna piekła matki-diablice. Ksiądz chrząkał jeszcze głośniej, dziewczyny zaledwie spojrzały, rozwściekliły się w rozpaczliwym szczekaniu przeciw złym mocom. Ksiądz uszu nie zatykał, odezwał się żartobliwie.
— No, dość, dzieci! Pozwólcie mi odetchnąć.
— Odetchnąć? — wrzasnęła ta z łopatą. I znów wyklinała wszystkie kurwy i prakurwy diabelskie, grożąc im zarazem okrutnie a wyuzdanie. Ksiądz niektórych wyrazów wcale nie rozumiał, krzyknął wreszcie zniecierpliwiony.
— Zakazuję wam, dziewczęta, tej ohydy!
Na to ta z łopatą, oglądając się z przerażeniem, podbiegła sporo naprzód. Odgartując śnieg z hałasem, podszczekiwała pod nosem, a druga w odpowiedzi pomrukiwała zaledwie.
Ksiądz położył uszy po sobie. Zdawało mu się, że znał swych parafian. Przecież od lat zapisywał tajne przemówki, przeznaczone dla szeptania, dla mroku i dla nocy. Ale takiego przedstawienia dotąd jeszcze nie oglądał. Widocznie tak gorliwie szczekały z nakazu ojca, wszystko po to, aby chronić księdza do upadłego. Tam, gdzie wody z dwu rozległych pasem, Kostryczy i Czarnohory, zbliżają się do siebie w pianach, szumach i grzmotach, w bełkotach smoków, dławiących się furią, jak gdyby na to, aby rozsadzić drogę i porwać się na świat, dziewczyny opętały się strachem czy opętańczą odwagą. Jakby wstał z grobu pogrzebany już, lecz zachowany dla ciężkich godzin, stary szał obrony żywiołu człowieczego przeciw wrogim mu żywiołom. Nie darmo Andrijko nakazując dzieciom w szczerej wdzięczności wobec księdza, opętał córki do gorliwości nad siły. „Nie dopuścić ich, pętlami spętać, przegnać.“ Dopiero gdy wody burzliwego potoku Ruskiego zlały się z Bystrecem, a utorowana sanną droga, otwarta i płaska wyprostowała się i jasno wiodła przed siebie, dziewczęta ochłonęły, jakby groza minęła. Połączony Bystrec ucieka tam wartko od drogi, gra głęboko lecz równo bez grzmotów i bez piany, bez gróźb. Ksiądz odetchnął nareszcie od niechlujstw. Dziewczyny pożegnały się, rumieniąc się wstydliwie i poskoczyły jakby na skrzydłach w górę z powrotem. Lubko odprowadził księdza w dwa konie do cerkiewki.