Zwada/Pobratymstwo z bezwiarą
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwada |
Wydawca | Instytut Wydawniczy PAX |
Data wyd. | 1981 |
Druk | Drukarnia Wydawnicza w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Nie Prut wirowym zagonem zawisnął nad śpiącą Mołdawią. Nie Dunaj odwrócił bezlitosny nurt. I nie morze puchnącym wciąż wałem podpełzło cicho-pst im w ślad: znieść góry, lasy porwać, spłaszczyć świat.
To nurt bezszumny się zbliżał, to niesłychany czaił się wir. Na czele wódz-milczek, co wszędzie gdzie woda i drzewo, wstał z mórz. Podumał, stuknęło czołem baszt tysiące. Skinął, a lud co dotąd spał i ze snu krzyczał: nie! — wyległ i rzucił mu lasy pod nogi. Czarodziej zbliżał się, za nim kapitały, wojska kto wie jakie, ciemne jak moskiewskie, czy bialutkie jak nasze, cesarskie? Nad nim dziarski wiatr — Postęp. Nikt nie wiedział, czy z tego zimne serca zakipią, czyli gorące zetną się w lód.
Tymczasem z nieba naleciało na Mołdawię ciepło, potem gorąco i skwar, jakby ziemia podepchała się pod rozżarzony piec, a potem powoli wsuwała się do pieca. Butynary górscy dusili się z gorąca, chociaż chodzili tylko w płótniankach. Czasem chwytali powietrze, jak ryby wyrzucone ze swej mokrej ojcowizny, temu i owemu czerniało w oczach, myślał, że koniec. Wciąż pili wodę, jakby nabawili się odwrotnej wścieklizny. Już od wczesnego rana parzył skwar, rozpalone mury odbijały gorąco, chodniki parzyły, a z ulic, z gościńców sfalowanych warstwami białego kurzu, przy lada kroku wzbijały się gęste i długie chmury pyłu. Butynary dusili się nawet po nocach w dusznej gospodzie, wymykali się na sen na siano, na sterty słomy, a nawet na trawę pod drzewa.
Tym szczęśliwiej oddychali i chłodzili się, kiedy pracowali na gałackim przestworzu wodnym, w widłach rzek, w sieci dopływów i plątaninie strug, wśród ukrytych w zaroślach zalewów i pozakręcanych zatok, na stawach, na niespodzianych głębiach i wirach. To znów na płyciznach zaledwie wodą przejrzyście powleczonych, na ławicach piachu, na łachach. I wreszcie w cienistych gęstwinach zarośli i trzcin. Foka i Sawicki wraz z żabiowcami kubikowali i oddawali drzewo dyrekcji, Mandlowi, który już zjawił się, i inżynierowi Walthew, o którym mówiono, że prawa ręka chiefa i że z ramienia kapitału. A inni robotnicy rozwiązywali daraby i talby, smarowali kłody tłuszczem, by nie pękały, dopiłowywali je, by były równiutkie i tak ładowali na długie galery. Przytwierdzali je linami do małych hałaśliwych parowców, które zwano tug’s. Te zaś wlokły powoli drzewo ku ramieniu Dunaju, zwanemu święty Jurij, i ku morzu. Ludzie górscy napatrzyli się dziwom, których jeszcze nie widzieli, a usłyszeli tyle języków, że najpewniejsze było rozmawiać na migi.
A wszystko to zrobił Chief, czy jak teraz mówiono jeszcze jakoś inaczej, że „kapitał“, nie wiadomo dokładnie, który ważniejszy. Bez tego kapitału nigdy by tam nie dotarli. W dawnych wiekach jeden tylko pan watażko Dmytro Wasyluk tutaj bywał bez żadnego kapitału, tylko naprzód procesował się z urzędami cesarskimi, potem buntował się i z tego bratał się z Kozakami, a jak mówiono z samym głównym Turkiem także. Teraz Turka już nie stało, ani panów tureckich, o których niegdyś śpiewano, też nie było ani śladu. Naokoło jak spojrzeć Wołochy. Niby to butynarzy nie mieli z nimi nic do czynienia. Mieszkali daleko od miasta w gospodzie swego krajana z Uścieryk, Ajzyka Rozenkranca; byli pod opieką żydowską i przez Żydów porozumiewali się z całym światem. A w pracy na wodach spotykali się z ludźmi spod chiefa i spod kapitału.
Tymczasem niejedną chwilę swobodną, nawet wesołą, przebyli na wodach w zaroślach, szczególnie Łesio i Mandat, bo wyłapywali po wszystkich zatoczkach porwane przez prąd luźne kłody. A było tego sporo, bo przy takim zatłoczeniu kłód w międzyrzecznym labiryncie strug i prądów, zwolnione z więzów kłody ciągle wymykały się. Robota okazała się trudniejsza niż wyszukiwanie kłód pod śniegiem w butynie. Czujna jak trud myśliwca, dokładna i chyża jak tancerza, gotowa do skoku, do przepłynięcia wpław, bo woda nieobliczalna, a najcięższa kłoda na wodzie także niepewna. Tam w śniegu kłody nie tak wiele uciekały, a z wiosną śnieg ustępował. A tutaj wiosenne wody rozlały się szeroko, a wciąż przybywały z dalekich gór, z tajania śniegów i deszczów. Uczyli się tańców wodnych i polowań na kłody. Pochłaniało to dużo czasu, bo zbiegłe kłody chowały się po zatoczkach i zaroślach. Poruszając się na małej, zbitej z desek tratwie, gdy odnaleźli kłodę, wbijali w nią czekan i ciągnęli — jak się zdarzyło — z prądem lub przeciw prądowi. Zaczynali przed wschodem słońca, a kończyli późno wieczorem o zmroku. Za to otrzymywali nagrodę niespodzianą. Nie tylko praca nie była jednostajna jak rozwiązywanie darab, a tym bardziej jak ładowanie i piłowanie. Nie tylko dużo swobody, mogli nieraz przylec tu i tam na wysepkach, w zaroślach i przespać gorące południe w cieniu.
Ponad wszystko cieszyli się szczerze życiem wód, ptactwem wodnym i błotnym, mieszkańcami zarośli, jak najochotniejszą zabawą, a więcej niż wycieczkami do miasta. Cieszyli się i uczyli się także. Oglądali, kiedy tylko mieli czas, nieraz nawet odkradali czas od roboty, by śledzić i podsłuchiwać tysiące ptactwa, ich roje i tłumy, które wygrzała i zwołała wiosna. Sypała tego a sypała, rzęśnie i obficie! Bardziej bogato niż to, co oglądał Mandat na Prucie wówczas o świcie, gdy oczekiwał na szubienicę. Zawirowało im w głowie od dziwotworów i różnych pokrak: te długie patykowate i szczudlaste nogi, te dzioby ostre jak czekany lub płaskie jak łopaty, te chodakowate nogi obleczone błonami, te skrzydła niby ciężkie koromysła a tak niezawodne, bo im wyżej, tym chyżej latały. Wszystko to jakby powykręcane umyślnie do cyrku i na śmiech, a tak praktyczne dla wód, dla moczarów i błot, i dla lotu najbardziej.
Mandat mówił wdzięcznie:
— Bez kapitału to wszystko ani by się nam wyśniło. Ani w gorączce, ani nawet w najlotniejszym śnie o świcie, takim, który posyłają Rachmanowie. A może by warto dokądś popłynąć za tym kapitałem, aby nacieszyć się światem, ha?
Łesio odpowiadał przezornie:
— Może warto, a może nie. Nie widzieliśmy go na oczy, nie słyszeliśmy go, tak z daleka nie można sądzić.
Trzcina chyżo podrosła na wysokość człowieka i wyżej, liście puściły bujnie, z jej wzrostem brzegi i zarośla napełniały się świstem, krzykiem, klekotem. Ciągła pijaność chramowa, przedstawienie ciągle nowe, nie do spamiętania, nawet męczące. Sypały się, furkotały i błyskały: gęsi, czaple dzienne i nocne, śnieżnobiałe, srebrzyste, żółte, czerwone, purpurowe. Tysiące skrytek czekało na nie, a teraz wszędzie drgało życie, bo gniazda były wszędzie: na ziemi, na wysepkach, w krzakach także, na drzewach, na wierzbach i na topolach po dziesięć, po dwadzieścia gniazd. Stamtąd nieustanny krzyk, trzask, klekot i warczenie, kłócono się zawzięcie, bo ciągle coś komuś kradziono, zabierano i ciągle okradziony gwałtował do nieba, a ptasie towarzystwo wzywał do krzyku i zaraz potem jeszcze kłótliwszy sejm ptasi wykrzykiwał i gwałtował jeszcze hałaśliwiej. Co chwila wpadał jakiś drapieżec i uciekał od krzyku ze zdobyczą. Lecz niektóre czaple biły się walecznie, nawet z największymi rabusiami, z sokołami, szamocąc się i ważąc to swoje życie, to wroga, w locie od ziemi do nieba i potem na dół od nieba ku ziemi.
Gdybyż to znać nazwy! — mówili sobie nasi butynarzy. Ale co komu z nazw, i tak sam człowiek nie może ich nastarczyć, chybaby wiosenny święty Jurij, bo to wszystko jego chudoba.
Cóż za olbrzymy tam były, te najżarłoczniejsze pękate ptaszyska z czerwonym puchem, na półtora metra wysokie, a w rozpięciu skrzydeł jeszcze szersze. Łapska pokraczne, szerokie, obrośnięte błonami, a choć tak ciężkie i tłuste trzymały się na wodzie lekko jak korki. Kiedy odbijały się, trzepały wodę skrzydłami, ubijały ją aż do piany, ale im wyżej wzlatywały, tym pewniej szybowały. Nie bały się ludzi, może zmiarkowały, że bez broni i że cieszą się nimi, bo się bawią, toteż całkiem poczciwie zbliżały się do Mandata i do Łesia. Czekały, aż im coś dadzą, chapały i wszystko łykały łakomie, co im rzucali. Łesio widząc to wpadł na pomysł, by złapać jednego z nich. Przywiązał rybę na linewkę i rzucił mu. Pękaty ptak chapnął mocno i glu-glu-glu — połknął rybę wraz z linewką, a Łesio przyciągnął go do siebie. Tamten dławiąc się i szarpiąc mocno, sprzeciwiał się, ale ryby z paszczy nie wypuszczał i Łesio wreszcie mając go w rękach, wepchał mu do dzioba całą dłoń, wyciągnął rybę z przełyku i puścił ptaka wolno. Żarłoczny ptak nie uciekał wcale, dopominał się o swoją rybę. Łesio cisnął mu ją znów, ptak połknął natychmiast, po czym nie omijał ich, zbliżał się jak stary znajomy, oni karmili go codziennie, czym się dało.
Za to żurawie, znane naszym ludziom tylko z nieba, bo wiosną i jesienią leciały kluczami, troskając się i martwiąc żałośnie: „żur-ba, żur-ba, żur-ba“, tam na wodach wcale nie były żałosne, ani też przyjazne ni łaskawe, jak tamte pękate. Budowały gniazda na wysepkach, pilnowały ich jak żandarmi, stojąc ważnie na warcie na jednej nodze. I tak właśnie wyglądały, wspaniale i hardo z czubami piór na głowach jak żandarmi cesarscy. Toteż inne ptaki, omijając to żandarmstwo, nie zbliżały się. Mandat i Łesio z ciekawości podpłynęli na wysepkę, by oglądnąć gniazda i jaja. Zobaczyli je, wielkości gęsich jaj, zielonkawe a nakrapiane plamkami, kółkami i zakrętasami, jakby dopiero co zaczęte pisanki. Ale zaledwie zaglądnęli do gniazd, już leciała na nich żandarmska para z dzióbami jak bajonetami. Daliby im radę bardkami lub czekanami, ale po co szkodzić, tamtym zabierać życie, a sobie psuć zabawę. Uciekli pośpiesznie.
Czasem, widocznie z pól zbożowych, ogromne brodate dropie z wolem u napęczniałych szyj, zlatywały do wody dla wycieczek i po pokarm. Kroczyły godnie po ławicach, ale latały bardzo chyżo. Zaledwie poczuły na sobie ludzkie spojrzenia, już odlatywały tak sprawnie, że ze strzelców jeden może tylko Iwanysko chwyciłby je na cel. Ale Iwanysko zabrał się z butynu, ani nie myślał wędrować.
Wieczorem nowe niesamowite dziwo. Z moczarów rozlegało się ryczenie, jak gdyby byk się tam schował: Uu-prrrum-uhu-buhu. Nazwali sobie tego cudaka byczym ptakiem. Aż strachu napędzał! Ale taki był płochliwy i skryty, że chociaż widzieli z daleka na wodzie pływające jego gniazdo, z którego ryczał, ptaka samego nigdy nie dojrzeli.
Jak zachcianki, jak widma zjawiali się skrzydlaci goście nie wiadomo skąd, na raz, na dzień lub na godzinę. A potem już wierzyć się nie chciało, że to prawda. Tak jakby czarownik jakiś na śmiech puścił ci przed oczy: czaple na tak cieniutkich słomkach, niby nóżkach czerwonych, jakby się miały zaraz złamać, albo duże ptaszysko z poddartym do góry dziobem jak gdyby uszkodzonym.
Bardzo rzadko oślepiające białym blaskiem skrzydeł, łabędzie zanuciły im, jak gasnące dzwonki. Zlatywały i przepadały w zaroślach. Powiadano, że były to najzacniejsze i najwierniejsze z ptaków. Przeto Bóg dał im głosy czyste jak muzyka, szczególnie przed śmiercią. Raz i drugi usłyszeli z daleka ich szklane śpiewy. Mandat i Łesio zdjęli kapelusze, rozumiejąc, że zwołują na nabożeństwo tamtejsze, nabożeństwo na wodach.
Bo zresztą wszystko inne ptactwo wodne nie miało wcale głosów nabożnych ani nawet miłych. Dniami, wieczorami kłapało, piszczało, gęgało, bulgotało, nawet ryczało. Śpiewów naprawdę ptasich nie słyszeli.
Dopiero gdy zielony wiatr spadł na wody ze śmiechem, zapienił wody, powymiatał i ogrzał moczary, obudził drozdy trzcinowe. Szczebiotały i świstały ochoczo: cha-cha-che-chit. Karra-kierr, karra-kwit. Fitiu-fit, pitiu-pit, li-li-li-lit, kwit-kwit. Hałasowały i szastały się naokoło jak przekorne dzieciaki, a potem każda para, z tych śpiewów i tańców dobrana, budowała sobie gniazdko. Gdy Łesio i Mandat zbliżyli się, drozdy pozostawiły pracę i rzeszą wyleciały naprzeciw nich, posiadały rojami naokoło, jakby chciały bronić gniazd, ale może raczej przemówić do ludzi: „Patrzcie, my wam wierzymy, wy gazdowie, my także, nie róbcie nam szkody.“ I słusznie! Mandat i Łesio nie szli ani krokiem dalej do gąszczy, nie przeszkadzali małym gazdom. I zaraz rozśpiewały się w gąszczach, moczary odpowiadały im, wodna pieśń tryskała i rzechotała, jakby jakieś żaby uskrzydlone się rozśpiewały.
Mandat westchnął:
— My za pieniądze robimy dla Chiefa, a one dla swoich rodów, z ochoty.
Zarośla smagały śmiechem: cha-cha-che-chit, karra-kerre-kwit, fitiu-fit, kwit-kwit.
Najwięcej radowały ich głosy kukułek tu i tam na drzewach, nad ławicami, na wysepkach. Skoro ją pierwszy raz zasłyszeli, Mandat odśpiewał radośnie:
Zakowała my zazulka na wołoskim boku,
Bukowynku sy rozwyła, teper my szyroko.[1]
Znali kukułkę, od kiedy pamiętali siebie samych. I każdy raz, gdy ją słyszeli na wiosną po raz pierwszy, świat im się odnawiał. Nie ma czulszego, słodszego, bardziej niewinnego głosu w naszych górach niż kukułka. I może nie ma na świecie. Gdy kukułka otworzy wiosnę dzwonieniem z głębi nieba, wzdychaniem z głębi serca z dalekich zielonych bukowin, prasłowem świata i starszej od świata wiosny — to jakby wszyscy zmarli zmartwychwstali i jakby cieszyli się nami nasi pradziadowie, dziadkowie i wszystkie starowinki najmilsze. Bo wówczas my sami także na skrzydlatych koniach doganiamy nasze dawne lata, gdzieś tam wysoko w świetle, pod gwiazdami, pod słońcem.
Przecie ani Mandat ani Łesio choć ludzie puszczowi nie przypatrzyli się dotąd nigdy tak z bliska kukułce, jak tam na wodach. Bo u nas w górach przestworza, a kukułki nasze płochliwe kryją się jak widma, jak śpiewy bez ciała, a także wszystkie ich sprawy i sprawki puszczowe, podobnie jak ludzkie sprawki i grzechy, kryją się w ciemnym puszczowym wstydzie. Lecz tam na wodach wstydu mniej, bo miłości ptasiej więcej. I coraz więcej gniazd przybywało, nieprzejrzane setki, tysiące gniazd po zaroślach, po gęstwinach i na drzewach. A właśnie kukułki pilnowały tych gniazd nieustannie, zawzięcie, lepiej niż wywąchalska policja gminna czy cesarska. I lepiej niż sami gazdowie gniazd, tak właśnie jak tylko złodziej potrafi wywąchać i czyhać. Podpatrywały lepiej także niż Mandat i nawet niż Łesio, puszczowy słuchacz i widz ciekawy spraw leśnych. A wtedy i oni obaj przekonali się naocznie, o czym nieraz słyszeli, ale czego sami nigdy nie widzieli. Oto, gdzie tylko choćby na chwilkę gazdowie gniazda opuścili, kukułka w tejże chwili zjawiała się jak upiór gniazdowy, wyrzucała gazdowskie jajka i składała swoje. Wdzierając się do skrytek w gęstwinach, do woreczków, do czapeczek i pończoszek gniazd, pokazywała obu ciekawskim ludziom, gdzie były te gniazda, bo bez niej sami nigdy by nie odkryli. Wciskała się w najciemniejsze gąszcze, także między ciernie, może i kiedy skaleczyła się, bo tam na ciepłym Dunaju inaczej niż u nas, dużo cierni i kolców ostrych kryje się po gęstwinach, skaleczyć się łatwo. Ale musiała, bo przypiekało ją jajko, by znieść już zaraz, a własnego gniazda nie miała. Za to umiała wybierać. Do niezgrabnych gniazd ptaków błotnych, z patyków byle jak skleconych, za nic w świecie swego jajka by nie złożyła. Tylko wybierała gniazda mięciutkie, miękkie jak barankowe czapeczki, utkane zgrabnie, jak zimowe rękawiczki i wyścielone, jak kołyski dziecinne. Tyle przynajmniej troski pokazywała, a przecie także trudu niemało dla swych nowych pokoleń, że jajka byle gdzie nie posiała. A te durne ptaszyny gazdowskie, spore czy najmniejsze, kiedy wróciły do gniazda, nie wyrzucały bękarta, tylko grzały, chroniły, wysiedziały, potem karmiły tę bezdenną gardziel i opiekowały się czule cudzym pisklęciem, aby mu się broń Boże coś nie stało. A potem gdy grubas rozepchał całe gniazdo i powypychał rodzone pisklęta, może jeszcze cieszyły się, że takiego tłuściocha wykarmiły.
Taki piękny ptak, sam czysty głos, nabożniejszy niż dzwonek kościelny, jak Boży głos, chowa się, niby to przepadnie, a znów zadzwoni, gdzie się nikt nie spodziewa. Żyć bez niego nie warto! A potem pokazuje co? Że ma coś ważniejszego do roboty na tym świecie i dlatego swoje pokolenia podkłada tamtym, choćby malutkim gazdom na hodowaństwo, niech pracują! Mandat i Łesio wypatrzyli raz i drugi, że zaledwie kukułka złożyła jajko, a już wabił ją jej luby i czekał na nią tuż-tuż. I znów we dwoje fruwali z gałęzi na gałąź, całowali się dziobami, obejmowali skrzydłami, czule siadali jedno na długie. A tu zaraz pod bokiem drugi jeszcze ptak-samiec kukał i wabił. I ona-kochaneczka zaledwie nabyła się z jednym, już fru-fru poleciała z drugim. To było ich najmilsze i ciągłe zajęcie. Skądże mieli wziąć czas na budowanie gniazda? Mandat i Łesio zauważyli, że z bliska głos kukułki nieco inny niż w górach. Ku-ku, ku-ku, chu-chu-chu, ho-ho-ho — pierwszy raz ten głos zabrzmiał im ochryple, szyderczo, zuchwale.
Odpoczywając w południe, zajadając biały chleb z bryndzą i popijając winem z berbenyczki, cierpliwie czyhali w krzakach na gody wiosenne kukułki i jej tajne loty. Wody ani nie plusnęły, było cicho i Mandat skulony w zaroślach, dusząc śmiech, szeptał do Łesia.
— Zdaje się, że nasz pan kapitał taki sam. Zjawia się jak duch, nie wiadomo skąd, podkłada jajko na hodowaństwo, niech inni się martwią, a sam śmieje się: ho-ho-ho.
— Może i tak — odszeptał Łesio — ale czyż on taki luby jak kukułka i czy warto dla niego się wysilać?
— Czemuż by nie luby? — odparł Mandat. — Ojciec rodzony! Cóż mówić, z daleka życie nam rozweselał i jeszcze jak! Bez niego nie mielibyśmy ani butynowej zimy, ani chramu wiosennego, ani nie oglądalibyśmy tej bujnej Mołdawii, ani wód ani ptaków. Ot, kwasilibyśmy się po chatach.
— Rozpowiadają, że strasznie chytry — szeptał Łesio.
— Chytry? — żachnął się Mandat — kukułka też chytrze bachory podkłada! Ale cóż ma robić biedactwo? Budować nie umie, to już cały ród ma przepaść? Szkoda. A któż będzie radować świat na wiosnę?
— Cóż z tego — mówił Łesio smutnie — kiedy żadne z tych młodych kukułcząt nie zna ani nie zazna ni ojca ni matki, ni brata ni siostrzyczki. I nie uzna go, bo nie wie, co to są swoi. Jeszcze gorzej, bo może pobić się z ojcem, nawet zabić go.
Mandat nie zrozumiał.
— Kto taki? Pan kapitał?
— Ależ nie! Powiadam — kukułka. A pan kapitał? Może także, a nie można mówić, gdy się nie wie na pewno.
Łesio przyglądał się Mandatowi w milczeniu, mówił ważko:
— Wy może słyszeliście, jak to się zaczęło z Niauczukiem, że ptaki przeciw niemu hurmą?
— Słyszałem, opowiadaliście po chramie na butynie.
— Nie, tego nie mówiłem, bo po co kusić. Niauczuk zjadł ptasie serce i macie teraz. Sam trzepoce się bez ustanku, a ptaki to miarkują.
Mandat poderwał się przerażony.
— To coś strasznego!
— Może być jeszcze straszniej — mówił cicho Łesio — gdyby ktoś zjadł serce kukułki —
— To co wtedy? — pytał cicho Mandat.
— Niech Bóg broni! Zimny stanie się, a będzie kręcić światem, czarować, naruszać, wywracać. A co za tym się kryje, widzieliście sami, rozumiecie.
W niedługim czasie już nie było drzewa w darabach, ni w talbach, ani po strugach luźnych kłód. Smolaste, w razie potrzeby natłuszczone starannie, przycięte równiutko i załadowane na długie statki, czekały aż tug’s zawiozą je na Dunajowe ramię świętego Juria i ku morzu. Butynary nabyli się na wodach, niektórzy pogapili się w mieście i już chcieli uciekać od gorąca w góry do chat, Wtem gruchnęła wieść, że przyjeżdża sam chief. Dyrektor Mandl, choć tak ukryty za szczelnymi okularami, aż tak zaprasowany bez jednej zmarszczki na ubraniu i tak świecący krochmalonymi koszulami i kołnierzykami jak lustro, był nadal gorący jak dotąd, przeto gorączkował się niespamiętanie. Z lubością zawziął się na nasz kraj, chciał go ciągnąć do postępu, tak jak te plujące parą i fuszkające tug’s wloką ładunki bezwładnych kłód. Chciał pochwalić się przed chiefem odkryciem, drzewem najcenniejszym, chciał pochwalić się Foką i Sawickim, pokazać wodzowi swoją nadzieję, „meine Lent.“[2] Foka uznawał, że gazda ma się spotkać z gazdą, ale inni też gazdy, nie pachołki. I stąd jak u nas w pierwowieku — delegacja. A po co?
Aby radzić nad tym, gazdowie zebrali się nie przy cerkwi, nie na połoninie, lecz w wielkiej gospodzie u samego Ajzyka Rosenkranca, rodem z Uścieryk, co osiadł już dawno pod Gałacem, ale pilnował grzecznie pobratymstwa. Gospoda była niedaleko za miastem, przy szerokim gościńcu u Rozdroża, i tam zamieszkali gazdowie jak gdyby w klasztorze. Ajzyk troszczył się o nich jak ojciec i jak archimandryta także. Znał z dawna rody Szumejów i Koczerhanów, a w dodatku wielki wiedeński dyrektor Mandl szczególnie polecił mu swych ludzi. Toteż niewiele włóczyli się po mieście, prócz jednego Jasia Tomaszewskiego, który czasem wymykał się z Mandatem. Ostatecznie do samej gospody żadna obca kobieta nie miała dostępu za nic w świecie.
Ajzyk szepnął Foce ze zrozumieniem:
— Jasiowi nic już nie pomoże, a Mandatowi nic nie zaszkodzi.
W jadalni gospody panoszył się wielki stół jaworowy rodem z naszych gór, jak sam Ajzyk. Obok niego stała kiedrowa komoda, a dalej podparły się o ścianę szafy z bukowych desek, po naszemu zdobione to śliwą, to brzozą. Goście, jak u siebie w swoim kraju, rozsiedli się wokół stołu w głębokich ciężkich ławach z dębu mołdawskiego. Najskromniej, ciszej od ciężkich mebli krył się w cieniu szynkwasu sam archimandryta, czyli gazda karczmy Ajzyk, cichy, szczupły, siwy, z małą bródką. Rozważnie skinął czarniutkiej żupanicy, swej synowej, i zaraz stół i komoda pokryły się zastawą. Łyskając oczyma znosiła wielkie bochny białego chleba. Dużo bryndzy, kaszę z suszenicą, sporo napitków. Na komodzie stanęło w polewanych dzbankach: wino czerwone, wino białe, piwo buro-ciemne i piwo złotawe. W przezroczystych flaszkach: wódki różowe, zielone, czerwone. Na sam koniec zjawiły się gorące placzinty[3] z serem, powidłami i z wszelaką dulczjacą.[4] Czy pan czy pasterz, czy bojar czy biedak, dyrektor czy robotnik, jeszcze od początku świata nikt nigdy nie najadł się placzint i nigdy się nie naje, bo gdy raz zacznie, coraz więcej ich chce się jeść.
Z gazdów niektórzy zerkali wstrzemięźliwie, inni pochłaniali już oczyma przysmaki, a żupanica łyskając oczyma znosiła je, znosiła. Naprzód zapraszał cicho Ajzyk: „Krajanie delikatni, goście lubi, używajcie!“ Potem zapraszał sam Foka: „Gazdowie, nie zapominajcie o sobie, my tu po to.“ Potem czarniutka żupanica szczebiotała po wołosku jak jaskółka w strzesze, tak słodziutko, jakby placzinta główna wskoczyła z talerza i zaczęła szczebiotać. Podsuwała, wskazywała, a wciąż błyskała oczyma. Lecz goście kosztowali opornie, nieufnie, aby w tak ważkiej chwili coś ich nie przekupiło, nie odurzyło. Tylko Giełeta i Mandat od razu dosięgali śmiało, najwięcej ślicznego chleba, tłustej bryndzy i zaraz zapijali. Cieszyła się żupanica, a Ajzyk znów ukrył się za kratami klasztornego szynkwasu.
Foka zagajał ostrożnie o delegacji do gazdy, którego Anglikanie przezwali chief. I zaraz Matarha z pychą poprawił, że powinno się mówić: szifa.
— Przyjeżdża sam gazda — mówił Foka — a dyrektorzy zapraszają nas bardzo do niego, najwięcej ten nasz pobratym jaśniutki w okularach, mówi, że godzi się. Korzyści z tego nie ma żadnej dla niego ani dla nas, tylko czysty honor. My do niego aż spod Czarnohory, a on do nas jeszcze dalej zza mórz. Zróbcie, co godzi się, zróbcie, jak chcecie.
Milczeli roztropnie, tylko Giełeta pomrukiwał, ale i on nie wypuszczał słowa z gęby.
— No i cóż? — pytał Foka rozglądając się.
Przynaglony Giełeta odpowiadał statecznie:
— Trunki delorne, jadło z wielkiego świata, i my u swoich, u Ajzyka, nie w obczyźnie. Ale do panów obcych pchać się? Komuż to w smak?
Milczeli bez ruchu, Ajzyk zmiarkował coś, wyszedł ze swej klauzy i znów zapraszał. I zaraz Mandat pociągnął długo z garnca. Ośmielił się i odezwał się.
— Pany czy nie pany, obcy czy nie, masz gazda Foka wie wszystko najlepiej; co on, to i my.
Mruczenie zakrążyło wokół stołu, po czym zlękło się i ucichło. Tylko Mandat, co chwila pociągając z garnca, mówił coraz śmielej.
— Pójdę za gazdą choć gdzie i kiedy, prędzej w noc niż we dnie, bo patrzcie, stroje moje wymieckane. Powiedzą dyrektory i sam ich szifa: „Ot jakiś obdartus“. Ale pójdę i tak.
— Pożyczę wam nowy serdak — ozwał się Łesio.
Zaśmiali się wszyscy głośno, a Giełeta szydził.
— Na ramię Mandatowi starczy serdak Łesia, a brzuch czym przykryje?
Śmiejąc się, tajali powoli, ale nikt się nie zgłaszał prócz Giełety.
— Delegacja? Do panów pieniężnych? A czy wy wiecie, co tacy wam mogą wystrychnąć? Rozpiszą was w gazetach po całym świecie aż po Wiedeń.
— I cóż z tego? — zaśmiał się Mandat.
— To właśnie — ciągnął Giełeta — śmiech! Po co zaczepiać?
— Ależ my nie czytamy gazet, to nie nasze zmartwienie — odparł Mandat.
Foka bronił:
— Gazda-chief nie taki człowiek, powiadają milczek rzetelny, ledwie po słowie smagnie.
— Ha, może on nie taki — mówił Giełeta — ale jego służba, ci dyrektorzy, któż wie? Przyjrzałem się im na Riabyńcu. Pytlowali, jakby kluski z gęby wypluwali, a oglądali nas, jakby to my niedźwiedzie albo dziwoludy, a nie oni. I tak o nas napiszą niechybnie.
— A wy czytacie gazety? — pytał Foka.
Giełeta żachnął się.
— Niech mnie Bóg broni! Zaledwie zaszeleści mi w uszy gazeta, kiszki mi rozdziera. Ale wyśmiać i osławić najłatwiej. A miarkujcie sobie, ta sama gazeta krąży jak sokół wędrowny. Jednego dnia w Kołomyi, zaraz we Lwowie, we Wiedniu i dalej w świat. A po co mają nas palcami pokazywać. I za co?
Mandat machnął ręką wesoło, inni zaniepokoili się, pomrukiwali, przestawali smakować, nie dopijali trunków, tylko od chleba mołdawskiego nie mogli się odczepić. Ten i ów wypchał nim policzki tak, że drugi w strachu oczy wytrzeszczał. Cóż to za spuchlizna! Może już czarna śmierć? Tym szczelniej zapychali gęby. I może byłoby to trwało długo, gdyby nie wdał się Cwyłyniuk. Był ważny lecz niewesoły, mówił z troską:
— Do panów powiadacie? Nie o to chodzi. Nam jasienowcom, a mnie szczególnie, panowie nie nowina. Nasi ojcowie jeździli do królów, do pana cesarza, do papy rymskiego też, tylko do czorta głównego — nie! Za nic w świecie! Wiem wszystko, wszyściutko o delegacjach, hen od pierwowieku. Panów widziałem jak trawy, jak listowia, pobratymów panów miałem także dość. Choć po pańsku głupi, ale trudno, nie zmienisz, takiego już rodu. Ale tutaj w tym rzecz, że mamy pójść do lutrów, do jeszcze gorszych niż lutry.
— Jeszcze gorsi? — przeląkł się Witrołom — a którzy to?
Cwyłyniuk wyczekał chwilę, wtajemniczał bardzo powoli.
— Tacy, że jak usłyszycie, to pobieleje wam oko. Bo lutry jedną ręką, trzymają się krzyża, a tamci odprzysięgli się od krzyża, zdradzili!
— Od krzyża?! — wytchnął Witrołom.
— Tak — zakończył zwycięsko Cwyłyniuk — do takich iść hurmą i dobrowolnie — to grzech!
Witrołom powtórzył jak ciche echo.
— Grzech. —
Cisza zapanowała surowa, miażdżąca. Ajzyk usłyszał ciszę, zaniepokoił się. Podszedł do Cwyłyniuka, zapraszał go do jedzenia, ale ten rozindyczony już, jak gdyby nie słyszał. Mimo to Ajzyk nie odchodził. I zaraz Foka odciął Cwyłyniukowi.
— A pieniądze brać od nich nie grzech?
Cwyłyniuk zapiszczał bezradnie.
— My pieniądza nie robimy, pieniądz cesarski, niech pan cesarz sam za niego przed Bogiem się skręca, bo sam go ustanowił. Robiliśmy rzetelnie dla nich, to dość. Ale przyjaźnić się? Broń Boże!
Foka znów mu dociął:
— A wy sami chodziliście przyjaźnić się do Żydów, do Joseńka najbardziej, rozpowiadaliście nawet, że mądrzejszy od księdza.
Mandat zarechotał:
— Może już teraz Joseńko przystał do krzyża?
Cwyłyniuk rzucił przelotne lecz wdzięczne spojrzenie Ajzykowi za zaproszenie i zaraz bronił się dzielnie.
— Mnie nikt nie zdurzy ani w koźli róg nie zapędzi. Żydzi co innego, byli przed nami od pierwowieku. Oni swoi, jak Joseńko, jak Ajzyk, sąsiedzi. Wiary nie naszej, to prawda, ale nie zdradzili, oj, nie! Trzymają się uparcie swego, jakby pies kij w zęby chapnął! I za to mieli dość biedy i jeszcze mają. Bo taka jest Boża ustanowa od początku świata dla nich, by byli Żydami, a dla nas — abyśmy byli chrześcijanami. A tamci Anglikany? Przeciwnie! Odskoczyli, wiarę starą cisnęli i jeszcze chwalą się, że chrześcijanie. Takie czasy!
Cwyłyniuk westchnął żałośnie i zaraz Witrołom duchnął miechem na całą izbę, a Ajzyk westchnął mu do wtóru. I znów Cwyłyniuk rzucił mu wdzięczne spojrzenie.
Witrołom mówił wzdychając:
— Bez krzyża? Toż męczą się biedaki, trzeba by im ulżyć jakoś, z krzyżami do nich pójść.
Bomba wybełkotał:
— My nie do tego, chybaby księdza im posłać.
Cwyłyniuk rozdrażnił się.
— Męczą się? Czort im się w kiszkach męczy. Księdza im? Mają i oni księży jakichś, jakich nie wiem, ale to dobrze wiem, że od czorta postanowionych.
Ajzyk dla bezpieczeństwa nie odszedł do klauzy, zmartwiony stał nadal nad siedzącym Cwyłyniukiem, jak gdyby czuwał nad chorym. A Foka zapytał Cwyłyniuka:
— A skąd wy to wszystko wiecie?
— Znasz mnie przecie nie od dziś, wiesz, że na wiatr nie mówię. Od kiedy to już Anglikanie, ci od ryby przesiadują u naszego księdza! I raz zachciało się nam zaprosić ich na nasz chram i do cerkwi, i do chat także. Przygotowaliśmy się, ubraliśmy się w pistolety, prochownice, a krzyży na piersi tyle, ile każdy miał, aż świeciło. I poszliśmy do rezydencji księżej. Nie ma co mówić, sami gazdowie, nie byle jacy. Chcemy zapraszać gości do nas, a ksiądz ma to: „Nie pchajcie się, nie bądźcie śmieszni, nie nudźcie ich, to przecież goście.“ My dalej swoje: „My też chcemy ich gościć, tych gości z daleka, i w cerkwi i w chatach także.“ A ksiądz na to: „Czegoż wam się zachciało, jakżeż będziecie z nimi mówić i o czym?“ A my księdzu: „Po ludzku, jak z ludźmi.“ Aż wtedy ksiądz się zniecierpliwił, żeśmy tacy głupi i rzetelnie łopatą do głowy kładł nam to całe anglikaństwo. Mówił dużo, a z tego najważniejsze wyłapałem, że koguta kładą i szanują, a krzyża wcale nie. I u nas kogut pilnuje sobie krzyża i gwałtuje z krzyża na świat, a u nich bez krzyża. Nie wiadomo po co i kogo. No i my z tego jak niepyszni, ze wstydem wróciliśmy do wsi. Popamiętaliśmy Anglikanów na zawsze.
— Bez krzyża? Koguta samego? Cóż to może znaczyć — oburzył się Witrołom, ale zaraz się uspokoił. — To pewno nieprawda, Cwyłyniuku. Bluźnić człowiekowi i złorzeczyć najłatwiej, każdy potrafi, a to jest grzech największy.
Ajzyk cmoknął, poklepał lekko po plecach Witrołoma, potem Cwyłyniuka także, lecz Cwyłyniuk upierał się dalej.
— Nasz ksiądz z Jasienowa, jaki jest taki jest, a nie złorzeczy, ani nie kłamie.
— Ale nasz stareńki ksiądz Buraczyński nigdy czegoś takiego nie mówił — odparł Witrołom.
— Nie mówił, bo Anglikany do niego nie zachodzą, skąd ma wiedzieć — gorączkował się Cwyłyniuk.
Foka osadził go.
— Ciągle słychać, że buntujecie się przeciw naszemu księdzu, a teraz — —
— Buntuję się — śpieszył się Cwyłyniuk — bo muszę, kiedy nam dychać nie daje i na kazaniach tak końcem świata nudzi. I straszy też, że chrześcijaninowi odchciewa się nawet krowy doić. Niech chodzą sobie bidule niedojone ze spuchniętymi wymionami, kiedy koniec świata nad głową.
— Ależ sam ksiądz Pasjonowicz gości Anglików — przerwał Foka.
— Gości, bo musi, cóż ma zrobić, u siebie w domu każdy gościnny, ale do nich pchać się? Nie!
— Bożkochwalcy jacyś czy co? — wydławił z siebie Bomba z troską.
— Gdzież tam bożkochwalcy — piszczał Cwyłyniuk — nawet bożków nie chwalą, tylko pieniądze.
— Pieniądze każdy chwali, byle uczciwe — orzekł stary Koczerhan.
— Więc za co ich oskarżać i o co? — pytał Foka ostro.
— Że bezwiarki, po prostu Boga zdradzili — wypalił Cwyłyniuk.
Ajzyk rozłożył ręce bezbronnie i usiadł na ławie obok Cwyłyniuka. Także Foka opuścił ręce na stół, tylko Witrołom oburzył się na Cwyłyniuka.
— Człowiecze! tak ludzi pusto-darmo piętnować? Bezwiarkarni psioczycie? Na zdrajców malujecie? Niech będzie. Ja pierwszy pójdę do tych bezwiarków.
Ajzyk ożywił się, przelatywał oczyma jednego po drugim. Na czole starego Koczerhana zagrały zmarszczki, lecz zaraz zaświeciły mu w oczach błyski, jak w oczach młodej sarny, co dotąd nie widziała człowieka i gdy go spotka, nie wie, czy zmykać ma, czy pozostać. Rozmarszczył wreszcie czoło, orzekł głucho:
— Pierwszy raz w życiu słyszę takie piętnowanie i hańbienie. To dopiero grzech! Pójdę i ja do nich.
Ajzyk patrzył rozmarzonymi oczyma na starego Koczerhana, po czym zadumał się smętnie, zmrużył oczy i wbił je w stół, a Mandat już dość podochocony dopił piwa z garnca i zarechotał.
— Byliśmy już na święto Odokii pod białą popownią czortowską, tam w śniegach, to chodźmy do bezwiarków. Nie boję się, choćby w starym serdaku — pójdę.
Cwyłyniuk przeraził się:
— Ludzie! Cóż was opętało, za pieniądze czortu w gardło się pchać? Skaranie Boże.
Ajzyk skinął na żupanicę, by prędko podała świeże placzinty, a Witrołom odkrzyknął Cwyłyniukowi:
— To z wami skaranie Boże, aby tak na ludzi hańbę sypać jak ciernie.
Mandat dał się porwać, uderzył kułakiem w stół, wrzasnął na Cwyłyniuka.
— To wy pchacie się czortu w gardło! Mój dziadulo, Bazio Kropiwnicki główny diak, tak mówi —
Milczenie zasiało się bezzwłocznie, słuchali chciwie. Także Cwyłyniuk ochłonął i zapytał:
— Co mówi diak Bazio?
— Co mówi Bazio? — szepnął Ajzyk.
Zamiast ośmielić się, Mandat spłoszył się, rozjąkał się, potem nadął się i wypalił:
— Dziadulo mówi, że nie tak.
— Oj, nie tak — powtórzył Ajzyk jak echo.
— Cóż nie tak? — nalegał Cwyłyniuk.
— Że jest list z nieba, że inaczej — jąkał się Mandat.
Cwyłyniuk ratował sam siebie.
— Któryż list z nieba? Patrzcie na niego! Sam nic nie rozumie, a nadyma się mądrością dziada. Bóg nas ukarze, gdy będziemy słuchać najdurniejszych.
Chichot posypał się, Ajzyk skubał brodę, z niepokojem oglądał się ku izbie, czy zbliżają się już świeże placzinty, a Giełeta pobudzał Mandata.
— No, Petrysku, nie kręćcie, wyjeżdżajcie z waszym kazaniem!
Podbiczowany Mandat zerwał się nagle, jakby chciał skoczyć na Cwyłyniuka, Ajzyk złożył ręce jak do modlitwy, oglądając go z przerażeniem, jak gdyby dzieciaka, co podczas kłótni dziecinnej w ciągu niewielu minut zmienił się w potężnego męża i gotów rozbić głowę o byle co. Lecz Mandat opamiętał się, usiadł, zamyślił się. Po czym mówił pewnie, jakby czytał, choć nikt nie wiedział, czy zmyśla czy naprawdę przypomina.
— Tak, mój gazdyku, list z nieba taki: że piekło nijaczy się całkiem, zacieka w ziemię, gdy stąpają po niej dusze rachmanne, ale podpływa od spodu do góry, kiedy — Mandat znów zaciął się, po czym huknął z pełnej piersi — i że ziemia święta rzygnie na was piekłem, w oczy ogniem chluśnie, kiedy będziecie sądzić, hańbić i haukać na bliźniego — —
Cwyłyniuk opierał się jeszcze nieśmiało.
— Ziemia rzygnie? Tego żaden ksiądz nigdy nie mówił.
— To przeczytajcie sami list z nieba — rąbnął Mandat.
— A wy? Wy umiecie czytać? — pytał Cwyłyniuk.
— Po co ani czytać? Dziadulo Bazio czyta za mnie i za wszystkich.
Cwyłyniuk skurczył się, zagarnął ręką włosy na łysinę, ustępując powoli, lecz chcąc jeszcze ocalić coś ze swej sławy, wołał drżącym głosem.
— Zapytajcie którego księdza chcecie, niekoniecznie naszego, że osobno ziemia, a osobno piekło. To coś innego, to tamten świat. Zapytajcie Joseńka. Zapytajcie zaraz Ajzyka, on pismo święte zna.
Ajzyk spłoszył się, przesiadł się do Mandata, skurczył się i schował, jak taki nieborak, którego z łóżka wyciągają do sądu na świadka bójki. Tymczasem pomoc zbliżała się. Żupanica łyskała oczyma, a placzinty zapachniały. Mandat chwycił pierwszą z brzegu placzintę, po czym łyknął głęboko z garnka i raził twardo, jakby walił doubnią po głowie.
— Dziadulo Bazio słowo w słowo czytał. List z nieba głosi tak: piekła nie ma, ale łakome zjawić się. Słyszycie? I z tego widać: niech księża wykrzykują co chcą, bo tymczasem im wolno, ale niech strzegą się, bo i dla nich też się zjawi. Ziemia święta otworzy gardło, rzygnie ogniem, jeśli będą sądzić, naruszać, zamiast miłować.
Giełeta ziewnął.
— Nasz Petrysko gdzieś po drodze wyświęcił się na popa.
— U rabina kuckiego — mruknął Jasio Tomaszewski z kąta głębokiej ławy.
Cwyłyniuk zauważył go, przypomniał coś sobie. Rad był, bo dotknięty ratował się jak mógł. Zapiszczał jadowicie.
— A kto z nas narusza? Kto niedawno tak wyświęcił po głowie pobratyma, że aż świstało? Widzieliśmy wszyscy.
Mandat chwycił się rozpaczliwie za włosy, jakby chciał je wyszarpać, potem zamierzył się garncem, jakby chciał nim cisnąć w Cwyłyniuka. Huknął kułakiem o stół, aż gruby stół podskoczył i zadzwoniły miski i szklanki. Także Ajzyk podskoczył, ale zaraz rozjaśnił się, bo Mandat skurczony w sobie mówił poczciwie, trochę żałośnie.
— Czort mnie pchnął, ten raz — nie przeczę. A może ja sam sczorciałem? Ale Jasio wybaczył, spytajcie go. Tego już nigdy-przenigdy nie będzie! Dałem ślub na to i teraz powtarzam.
Ajzyk z lubością przyglądał się Mandatowi, jak miłemu wnuczkowi, który zaledwie nauczył się sylabizować, a już się zabiera do Talmudu. Wystrojony na cyrkowego Rumuna, Jasio prostował się ważnie, zamiast odpowiedzi machnął ręką niedbale, a Foka zakończył:
— No to dobrze, zatem kto pójdzie do chiefa?
— Wszyscy, wszyscy — wołał Mandat zagarniająco.
— Dobrze, czemuż by nie — zgodził się pysznie Jasio.
— A może ktoś nie chce iść? — pytał Foka.
Spoglądano na Cwyłyniuka, on patrzył w stół i milczał. Ajzyk pomrukiwał doń po starej znajomości.
— Juroczku Hajdukowy, bez urazy, w zgodzie, cicho-sza, podajcie sobie ręce. A może by jeszcze placzinty?
Podawali ręce do zgody, dziękowali Ajzykowi. Już rozchodzili się, dokąd każdy chciał, gdy Foka zapytał Cwyłyniuka półgłosem:
— Co z wami, diedyku? Nigdy nie mieliśmy sprzeczki, ni razu, a teraz — — tak narowisto.
Cwyłyniuk żachnął się niecierpliwie. Opanował się, starannie poprawił włosy zaczesane na łysinę, zmrużył oczy, mówił ze smutkiem lecz dobitnie.
— Narowisto? Tam w domu nikomu nic nie grozi, mogą hulać, przechwalać się, udawać. Rewasz wyprostuje. A tutaj — rewasz skasowany, obczyzna.
— Obczyzna? już wszyscy uspokoili się, świat się otworzył, a wy jeden kraczecie.
Cwyłyniuk zapiszczał niecierpliwie:
— Tylko czortu świat otwarty, a człowiek ma człowieka szukać! — uspokoił się, mówił ciszej. — Ale jak? Na obczyźnie ludzie niepewnieją, a ona wciąż czyha, za kieliszek, za guzik, za grosz przeinaczy cię na nieprawdę.
— Mnie za grosz przeinaczy? — pytał Foka.
Cwyłyniuk wypogodził się, uśmiechał się chytrze.
— Chłopczyno luby, nie pysznij się, a siedź cicho, nie rypaj się. Tobie ja wierzę, za grosz cię nie kupią, ale za honory, za modę, tę niby mądrość światową, kto wie... Wszędzie czyha.
— Cóż czyha, gdzie czyha?
— Pieniądz czyha, dziewczyny czyhają, wiara niewierna jeszcze gorzej, bo tak ci szepcze do wątroby: — „Cóż masz z wierności?“ A pycha modna na całe gardło krzyczy: „Zrobię cię wielkim.“ Wciąga, wessie, znijaczy.
— Jakże znijaczy, od czego zacznie?
Cwyłyniuk odpowiadał z przejęciem:
— Skórą cudzą cię skusi i od razu na ciebie zaciągnie. No i z tej skóry, jak z wilczej, jak z niedźwiedziej duch duchnie, zapach cię przesiąknie. Dusza twoja nim przepachnie, i przepadło. Tak jakby sok malinowy do flaszki naftowej przelał...
Foka chłodził:
— To po waszemu zatkać się trzeba? Nie trzeba się uczyć?
— Węszyć trzeba głęboko, narowić się, jak górski koń przeciw złodziejom końskim, albo przeciw kupcom złodziejskim.
— A gdzież ci złodzieje? Gdzież ci kupcy na mnie i na nas?
— Kto wie? Dla pieniędzy tyś nie Szumejowe dziecko, nawet nie koń, tylko byczek na mięso do kupienia, na zakąskę dla czorta.
— Ależ my nie idziemy z delegacją dla pieniędzy, tylko dla honorów wzajemnych.
— Inny honor malinowy, a inny naftowy — upierał się Cwyłyniuk.
Foka zmarszczył się.
— Ależ to niezdrowo tak niedowierzać, złe tylko wywąchać. Kto czorta wszędzie widzi, zbudzi go.
— Nie bój się, chłopczyno, zbudził się dawno i czai się.
Foka pytał cicho.
— Więc po waszemu cóż robić?
— Pójść z delegacją, niech Anglikany mają ten honor, a potem prędziutko do chaty.
— Ja tak samo myślę.
Cwyłyniuk wypulił oczy wesoło, uśmiechał się chytrze.
— No to zgoda, więcej krakać nie będę. — Podali sobie ręce.
Oczekiwali go siedząc na prostych ławach, na zawieszonym w powietrzu piąterku w kancelarii portowej Trustu, nudząc się i ziewając. Biednie tam, bardzo biednie, a pusto, bez ozdoby, bez jednego obrazka, bez krzyża nawet, ani bez zwiniętych w blaszki przykazań, jak to bywa na drzwiach u Żydów. Stoły, ławy, półki z białych desek naprędce ociosane, jak trumny podczas cholery. Naokoło papiery, papiery wszystkie jednakowe. W przeciwieństwie do tej nudy delegaci ubrali się, jak mogli najlepiej. Ci, co ustawili się z przodu, świecili się od miedzi, krzyży, pasów, bardek, pistoletów i prochownic. Nie wszyscy jednak mogli ubrać się świetnie, niektórzy wzięli z sobą z domu tylko ubrania robocze, a na obczyźnie strojów ojczystych nie dostaniesz za żadne pieniądze, nikomu zaś do głowy nie przyszło stroić się w cudze piórka i przebierać się w obcą skórę. Przykro powiedzieć, że jeden tylko Jasio Tomaszewski, jakby chcąc powetować braki innych, pysznił się nakupionymi w Gałacu strojami rumuńskimi i wysuwając się na sam przód, obracał się jak ruchomy bazar, aby nikomu nie poskąpić jaskrawego widoku. Nakupił co mógł, prawie wszystko co widział: i spodnie obcisłe naszywane na udach cętkami w kształcie dłoni, i białe rzemyki zgrabnie w krzyż zawijane wokół łydek aż po kolana. Nagromadził ponadto na sobie sporo ozdób z całej Rumunii, co przekraczało wszystkie zwyczaje, nawet urągało im. Nie tylko miał na piersi skórzany przód haftowany, włożył także koszulę suto wyszywaną na rękawach, z tych jakie w Rumunii noszą jedynie kobiety. Mimo gorąco przystroił się także w długą barankową czapkę noszoną tam przez mężczyzn, ale przybrał ją nie wiadomo po co wstążkami wszystkich barw, jakie tylko mógł znaleźć: zielonymi, białymi, purpurowymi. Niektórzy pośmiewali się zeń nieustannie, inni grzecznie i z trudem dusili śmiech.
Ale nie było już skłonności do obrazy jak niedawno na butynie, obetkanym zewsząd samotnościami. Stare niechęci, obcości i podejrzenia między osiedlami wyparowały, jak gdyby ich nigdy nie było. Wszyscy byli swoi, tylko ta jedna obcość powracała jak noc, upominała ich do czujności: „obcy kraj!“ A Jasio? Niech się bawi zdrowo, na obczyźnie swoboda, a w domu zrzuci to całe przebraństwo, bo mu dzieciaki i psy nie dadzą przejść przez drogę. Przecie Foka zmartwił się, że przez tego jednego wszyscy jak gdyby zbezosobieni. Jakby to nie oni przyszli z delegacją, tylko jacyś inni, i to jacy bądź, chociaż z reszty delegatów ani jeden nie ubrał ni butów obcych, ni postołów, ani nawet rzemyka. Do pułapki obczyzny nikt się nie dał zaciągnąć. Także Mandat, mimo że nieraz chodził z Jasiem gapić się na miasto, nie kupił ani guzika z tej mody, chociaż Jasio go kusił i namawiał. Dla delegacji dał sobie wyprać szmatki w gospodzie, a w kancelarii ukrył się całkiem w tyle za innymi. Stamtąd żartował szeptem z Jasiem: „A co tam nasza Roza-panienka?“ Nakogucony i napawiony Jasio na takiego Rumuna, jakiego w całej Rumunii nikt nie widział, z tajemniczym uśmiechem położył palec na ustach. Bomba patrzył nań z podziwem i wzdychał: „Patrzajcie, jaka wielka rumuńska osoba nasz Jasio!“
Poza tym czas się dłużył, dyrektorowie gwarzyli półgłosem i sennie za stołem, tylko Mandl stał w kącie i rozmawiał żywo z Foką. Wtem usłyszeli na drewnianej galerii młode kroki. Izba zamilkła, napięła się jeszcze bardziej. Wszedł biegiem on sam — chief.
Młody czy stary? Wyższy od Iwanyska. Włosy całkiem jasne bez żadnej siwizny i wcale gęste. Chudy, bardzo chudy, a raczej suchy, a obciągnięty tak dokładnie skórą, że nie miał nigdzie żadnych zmarszczek. Nawet usta tak były ściśnięte, jakby nie było w nich wcale ciała, tylko dwa suche paski skóry. Dla ludzi o oczach myśliwców było to spotkanie pamiętne, nie zapomnieli niczego.
A on? Jak sokół z rozmachu co wtargnął do pułapki, cofnął się do kąta. Przeraził się? Nie! Skupił się do uderzenia. Niebieskooki, brwi złotawożółte. Oczy gorące czy lodowate? Takie i takie. Lód zakipiał nagle i zaraz ścinał się mroźnie. Wzrok jego szybował nieustannie, nie po lisiemu skakał i nie myszkując wciąż jak u dyrektora Zarygi. Nie! Krążył dokładnie, jak siwozłotawy sokół wędrowny. Wiecznie głodny, nieustannie napięty, a wciąż napada, dopóki go nie ustrzelą. Wznosił się leciutko, siadał na krótko, uderzał pewnie, sam o nic się nie uderzył, wymijał zwinnie.
Naprzód obleciał biuro i papiery. Potem zanim ktoś ocknął się, zdzielił każdego uderzeniem. Oceniał w lot z lotu, zbrzydził się przy Tomaszewskim, jakby na pstrego jaszczura naleciał oczyma, dziobnął go w przelocie niezawodnie. Dojrzał Fokę, rozmachnął się, uderzył niezwłocznie, lecz zaraz uchylił się cicho, jak przed ptakiem wielkiego kalibru. Zdziwił się mroźnie przelatując nad starym Koczerhanem. Innych, jednego po drugim zaledwie dziobnął i zaraz odrzucił: „Do niczego! nie dla mnie“. Tak jakby miał przed sobą garstkę wróbli, na których więcej prochu i błota niż mięsa. Dostrzegł przecie Mandata schowanego w kącie, okrążył jego brzuch ciekawie, rozjaśnił się. Znalazł wreszcie swoje miejsce, spoczął na Sawickim, jakby na wierchuszku smereki: „To dla mnie właśnie.“ Znów chyżo oblatywał wszystkich tak jakoś, jakby ich ściągał do kupy linewką. Jeszcze nic nie powiedział, a już zrobiło się duszno. Wyleciał wzrokiem ku oknu: „Tamtędy, tamtędy.“ Którędyż? Wrócił, uderzał, rozpiekał: „Prędzej, prędzej, cóż to za płazy!“ Wzrok mroźno piekący, a przejrzysty. Nie uśmiechnął się ani razu.
Pokonał i załatwił się ze wszystkimi. Zgasił oczy, jak gasi je sokół o zmroku. Przystąpił sam ku stołowi. Nie widział już nikogo, zapomniał wszystkich. Wokół niego jak wokół metropolity biskupi — dyrektory, dyrektory, dyrektory. Lecz nikt nie błogosławił, nikt nie całował się, nawet nikt nie podawał ręki.
W ciszy niepokojonej przyspieszeniem, delegatom cisnęły się na usta zasłyszane choć niezrozumiałe słowa. Stary Koczerhan mruknął z przejęciem do Foki: „Sam główny kapitał?“ Foka odszepnął: „On sam.“ Wreszcie chief nie patrząc na nikogo smagnął coś sucho, a na to dyrektorzy trzykroć smagnęli, nie amen, inaczej, lecz jakoś tak: Quite, quite, quite.“[5] Znaczyło to, że wszyscy mają usiąść. Siadali, Mandl skinął Foce, delegaci usiedli także. Chief sam jeden stał nadal, jakby usiąść nie miał czasu lub jakby na to, by móc się wymknąć przez okno z matni. Końce palców trzymał na grubej żałobnej czarnej książce leżącej na stole. Spojrzał przelotnie, znów smagnął zimnym słowem. Stojący z tyłu tłumacz, dyrektor Zaryga, przepychał się przez tłum dyrektorów tak gorliwie, jak gdyby walczył o życie, ale zanim dopchał się, Mandl już przetłumaczył słowa chiefa na niemiecki: „Szef pozdrawia współpracowników swego dzieła.“ Foka wstał i odpowiedział po niemiecku: „Witamy pana szefa, sława Bohu, sława wam.“
Chief zamknął oczy, zbudził się zaraz, smagając gorąco: „Bóg jest naszą skałą.“ Mandl przełożył niezwłocznie, lecz wzrok szefa odleciał niecierpliwie, jakby zapomniał, co powiedział, jakby szukał nowej zdobyczy. Wbił się w Sawickiego nieruchomo. Mruknął: „That one is quite like a Scotch boy, must be a German.“[6] Nikt nie uważał za stosowne przetłumaczyć, a chief nie spuszczając wzroku z Sawickiego, zagadnął go po angielsku: „Your name is Sawicki?“[7] Panicz-Ryś nasurowiony jak sam pan Kowal, kraknął po polsku: „Tak“. I zaraz chief z zamglonym wzrokiem zaklekotał łagodniej jak sokół, co naleci na swe pisklęta dopiero co opierzone, a już zbiegłe z gniazda: „Hoarse and efficient like a new saw-frame.“[8]
Oderwał wzrok i zwracając się do Foki, smagnął kościście jakby do nikogo. I zaraz Mandl przełożył: „Szef pyta dyrektora Fokę, czyście zadowoleni, czy macie jakieś życzenie.“ Foka odpowiedział z miejsca: „Nie jestem dyrektorem. W kontrakcie jest wszystko. My wam życzymy dobra, sławy u Boga i u ludzi dla was i dla waszych rodów. Niech Bóg was prowadzi na wszystkich wodach. Amen.“
Mandl krzywiąc się tłumaczył na angielski, a Foka tłumaczył szeptem swoim ludziom. Chief jakby czekał na to. Przystąpił do działania. Zgiętym palcem zapukał w książkę, jakby pukał do drzwi. Otworzył książkę, znalazł natychmiast, pospiesznie dał Mandlowi do przełożenia. Znów przymknął oczy, a Mandl przekrzywiając twarz przekładał na niemiecki.
„Pan jest moim pasterzem, nie zaznam biedy, położy mnie na zielonych pastwiskach. Powiedzie mnie nad ciche wody, odmłodzi mnie. Poprowadzi ścieżkami prawości dla Jego imienia. A chociaż przejdę przez doliny śmierci, nie będę się lękał.“
Foka poznał, zrozumiał, szepnął swoim: „Psalm Dawidowy.“ Zaszumiało między delegatami. Cwyłyniuk mruknął: „Ich nabożeństwo“. Przeżegnał się trzykrotnie i zaraz wszyscy delegaci, jeden za drugim gramolili się z ław, żegnali się krzyżem, kłaniali się w kierunku stołu i książki. Potem ściskali się wokół Foki nalegając, żeby im wytłumaczył. Lecz chief pospieszył się, znów wskazał jakieś miejsce w książce i znów Mandl tłumaczył z jeszcze większą niechęcią, utykając niemal przy każdym słowie.
„Bóg stanął w synagodze możnych i sądzi pośród bogów: jak długo będziecie sądzić niesprawiedliwie i przyjmować osoby przewrotne? Brońcie biednych i sieroty. Czyńcie sprawiedliwość zgnębionym i potrzebującym. Wyzwolcie biednych, uwolnijcie ich z rąk przewrotnych! Powiedziałem wam, jesteście bogami, bo wszyscy jesteście dziećmi Najwyższego.“
Foka z trudem chwytał urywane, niezgrabne tłumaczenie, a już delegaci szepcąc przypierali go: „Co to znaczy, co pisze książka?“ Zdążył odpowiedzieć: „Pismo święte głosi, że idzie już dobro dla biedy, dla krzywdy, bo wszyscy są dziećmi Boga.“ Zaledwie skończył, zaledwie ożywieni delegaci znów zaszumieli, a już chief, spiesząc się jeszcze więcej, jak gdyby był bardzo spóźniony, po raz trzeci wskazał Mandlowi nowe miejsce dla przekładu. Znudzony i zgnębiony Mandl tłumaczył.
„Na drogach Twych sądów czekałem Cię, Panie. Połknie śmierć zwycięsko, wytrze łzy, a nagany cofnie ze swego ludu na całej ziemi. Ufajmy w Panu, bo Pan Jehowa jest potęgą wieczystą.“
Lepiąc z trudem słowo do słowa, coraz mniej zrozumiale, Mandl osłabł prawie, za to delegaci podniecali się coraz szerzej. Nie tylko Cwyłyniuk i Koczerhany, także Witrołom, Matarcha, Bomba, Łesio, wreszcie wszyscy żabiowcy żegnali się i kłaniali się nabożnie w stronę książki. Dyrektorowie ziewali, ziewali coraz szerzej. Chief odebrał książkę, położył ma stole, nabożeństwo skończyło się.
Oczy chiefa zaszkliły się nieprzytomnie, jakby już zapomniał. Wówczas stary Koczerhan wzniósł ku niemu rękę, mówiąc uroczyście: „Niech was Bóg błogosławi, abyście dożyli setki lat.“ Chief zauważył, kiwnął mu głową i spieszył się coraz więcej. Usiadł wreszcie, zapatrzył się w stół, przymknął oczy, trwał tak bez ruchu. Stary Koczerhan mruknął: „Modli się, módlmy się i my“. Rozszeptali się przystojnie, modlitewna cisza opuściła się na nudną kancelarię, lecz nie przegnała nudy. Po chwili chief pospiesznie skinął ma szafę. Podano mu stamtąd inną księgę znacznie większą i grubszą, ale z luźnymi kartkami. Kartkował błyskawicznie, wyszukiwał coś palcem, zakończył prędko, zamknął księgę.
Po raz pierwszy ożywił się niezwykle. Ściągnął się w sobie, napiął skórę na twarzy, jakby schudł jeszcze bardziej, podniósł głos kościście. Smagał tak twardo, że delegatom wydawało się, iż biczuje za coś całą służbę, to znaczy dyrektorów, bo ci słuchali potulnie. Wyrecytował po angielsku, jakby się łudził, że delegaci dla tak ważnej decyzji otrzymają z nieba dar języków: „For all their goodwill we’ll show our goodwill too, in paying them extras, for industrious seasoning of timber, for not allowing it to warp.“[9]
Delegaci nie zrozumieli, ale odgadli ważność, niektórzy szeptali: „Jakież to kazanie?“ I zaraz nachylali się jeden po drugim ku Foce, który akuratnie tyle zrozumiał co oni. Wreszcie dyrektor Mandl ogłosił uroczyście po niemiecku, że chodzi o rzecz najważniejszą, o zapłatę: „To leży szczególnie na sercu chiefowi, to jest dla niego święte.“ Na sam tak uroczysty głos, niektórzy delegaci powstawali, a Foka nachylił się naprzód. Mandl uwiadamiał, że chief kazał zapłacić wszystko, także pieniężny zakład, zabezpieczający jakość drzewa, bo uznaje, że dobre, a kontrakt wypełniony bez nagany. Ponadto każe wypłacić z dobrej woli bonifikatę za przeładowanie i konserwację drzewa. Wreszcie postanawia, że za ewentualne szkody brzegów i łąk, poczynione przez spławaczkę zapłaci natychmiast, skoro otrzyma komisyjne orzeczenie przesłane do Wiednia. „Na jaki bank posłać?“ — pyta Mandl. „Do księdza Buraczyńskiego“ — odparł Foka z miejsca.
Mandl tłumaczył chiefowi z zakłopotaniem, a chief po raz pierwszy rozchylił suche paski warg, jakby w uśmiechu, lecz raczej w groźbie, pokazując wielkie kłańciaste zęby, których dotąd nie odsłonił. Ścisnął znów usta, warknął: „Their parson is their banker too?“[10] Mandl tłumaczył coś cicho z kwaśną miną. Chief przerwał mu: „This is all your pleading?“[11] Mandl ściął twarz, ogłosił odrobinę niecierpliwie: „Idźcie teraz do kasy, chief dziękuje i na tym koniec.“
Foka machnął ręką, wyprostował się. Twardo wyszarpywał z siebie po jednym słowie niemieckim:
— Nie! Nie to dla nas na pierwszym miejscu. Mam oczy, widzę, że wasze oczy widzą. My daliśmy wam, co mieliśmy najlepszego. Cena? — W Wiedniu inna, w Carogrodzie inna i tak ma być. Ale drzewo nasze jest złoto. Z tym niech zostanie u was pamięć o nas! I z Bogiem.
Zmieszany nieco Mandl przełożył, jak mógł, a chief zmieszał się jakoś bardziej. Oczy zaszkliły mu się, usta zadrgały. Ścisnął je, jakby nie mógł rozerwać. Nadął się boleśnie i wypalił: „This is my right mam! A honest monger in God’s hand — Amen.“[12]
Podszedł porywczo, uścisnął rękę Foki, obaj gazdowie, jeden górski, drugi zza mórz pomrukiwali coś w zakłopotaniu. Porozumieli się bez słów. Stary Koczerhan zrozumiał i wyszeptał w rozczuleniu: „Niech Bóg wam pomaga, gazdowie.“
Posłuchanie skończyło się. Oczy chiefa zamgliły się zupełnie. Raz jeszcze musnął czule Sawickiego. Zasmucony głęboko, kiwnął ręką na pożegnanie. Odwrócił się gwałtownie, zbiegł szybko po schodach. Więcej go nie widzieli.
Gdy delegaci schodzili powoli po drewnianych schodach, Witrołom wyładował się w podziwie: „Sam chiefa, kapitał główny.“
Cwyłyniuk zerkając ku Foce wzdychał ukradkiem: „Dużo by mówić, ale ganić nie uchodzi, bo to gościna.“ „Cóż ukąsili was bezwiarki?“ — pytał Foka. Cwyłyniuk krzywił się niechętnie, wreszcie powierzył: „Nabożeństwo za krótkie, nie to co u nas.“ „Za krótkie“ — potwierdził cicho stary Koczerhan. „Oj za krótkie“ — powtórzyli obaj bracia Koczerhany. „Ale ważkie“ — poprawił się stary Koczerhan. Giełeta cedził: „Krótkie, ale płacą, po nabożeństwie nie ściągają pieniędzy jak u nas.“
Mandat drażnił Giełetę: „Byle was tylko w gazetach nie opisali“. „Kto wie, wierzyć nie można, a nuż opiszą“ — odparł Giełeta. „Nie bójcie się, on już nas zapomniał“ — uspokajał Mandat. „Taki nie zapomni“ — upierał się Giełeta. Witrołom dopytywał jeszcze: „Taki zimny czy co?“ Foka odbąknął niechętnie: „Nie ma czasu“.
Spoglądając ku Cwyłyniukowi podniósł głos: „Ale gazdostwa pilnuje, słowa dotrzymuje. W tym jego życie, to się zwie obowiązek.“ Cwyłyniuk nie odpowiadał, a Witrołom dziwił się jeszcze: „Taki bogacz i nie ma czasu?“ „Oj nie ma“ — westchnął Bomba ze zrozumieniem — „bogactwo twardsze od służby“. Giełeta wyśmiewał jeszcze: „Byleby schudł i zbladł nasz Bomba, będzie z niego chiefa.“ Mandat uspakajał wesoło: „Z Bomby można się przynajmniej pośmiać, a z tą szifą to człowiek skisłby z nudów. Nie daj Boże.“ — „Nie można sądzić z jednego razu“ — poprawił Łesio ostrożnie. „Teraz po pieniądze — przerwał Foka — i hajda do domu“. „Szkoda — wzdychał Mandat — pozbyliśmy się szify, teraz warto by dalej wodami, zaroślami, tak przed siebie aż do morza — — “ „To już po następnym butynie“ — odparł Foka.
Następnego butynu nie doczekali nigdy. Ten raz jeden tylko zetknęli się oko w oko z chiefem i z kapitałem. Spotkanie było krótkie i nie powtórzyło się. Baraszkując wspominali je chętnie i mile.
Lecz chief nie zapomniał wcale. Zapamiętał, jakby zakarbował na wieki, chociaż przegryzł ich od razu i na zawsze. Dlatego na interesa Trustu w Wysokich Karpatach położył krzyżyk. Z drzewa był szczególnie zadowolony, bo zdobył nowy rozdział wiedzy o drzewie. Powtarzał to nieraz. Z wypełnienia kontraktu również, ale w jego oczach była to rzecz zwyczajna. Zysk nieoczekiwany przyjął ze zdziwieniem, raczej z mieszanymi uczuciami, bo patrzył dalej, daleko.
Chief nie znosił zapachów ni cierpkich, ni ostrych, a słodkich jeszcze mniej. Dopuszczał tylko zapach trzeźwy. Zaledwie wrócił do biura, poskoczył ku oknom, aby osobiście przewietrzyć kancelarię. Wietrzył dość długo, fanatycznie, aż ulotniły się wszystkie zapachy pasterskie, czy to głów smarowanych masłem, czy to fajki lub skóry. Kancelaria jego umiała wymiatać wspomnienia. Chłodno-surowa nie przysposabiała dla żadnej przyjemności lub aby komukolwiek było miło, lecz dla wypełnienia zadań zawsze pilnych, stanowczych. Opowiadano, że jego mieszkanie było zawsze chłodne, prawie zimne. Zaledwie zamknął okno i powrócił do stołu, powziął postanowienie, klasnął w ręce. Tymczasem siedział smętnie zadumany i czekał. Kanceliści i dyrektorowie gromadzili przed nim na stole papiery, listy, rachunki. Zrozumieli, że wybiera się coś powiedzieć, zawiśli na jego suchych ustach. Mandl zdjął okulary i znów zapłonął, Husarek systematycznie cedził z oczu promienie respektu, potężny Jacobs, dyrektor z Budapesztu, rozchylił mięsiste wargi w pobłażliwym synowskim uśmiechu. Inni słuchali chłodno, niektórzy pokazywali, że słuchają gorliwie. Zaryga niewiele rozumiejący po angielsku, nabożnie nachylił uszu, jak wierny nie znający łaciny wysłuchuje mszy świętej.
Nie dziwota, bo milczek szef, niestrudzony w czynach, przemawiał zaledwie raz na siedem lat, bądź dla zamknięcia kampanii, bądź dla otwarcia nowej ery. Mówił niegłośno, pośpiesznie, z widocznym smutkiem.
— Żal mi tych biedaków. Słyszeliście? Nawet bankierem ich jest a popish parson.[13] Tak. Skazani na używanie od święta, na strojenie się jak ów pajac, niektórzy na pijaństwo też. To niewątpliwe, że roztrwonią zarobki na zacofane ceremonie i zwyczaje. Najwyższa ich radość to wystawne pogrzeby. Jak do niedawna u nas w Szkocji na tych wyspach, które jeszcze pozostały popish. W najlepszym razie zakopią pieniądze, banknoty zgniją w ziemi, metal wykradną im. Co najwyżej po latach, gdy pieniądze wyjdą już z obiegu, kobiety będą nosić monety jako ozdoby na szyi, a banknotami wylepią komory. Dla nas samych ten interes dobry, drzewo nie gorsze od australijskiego, zyski prawdopodobnie większe niż kiedykolwiek. Mówiąc uczciwie, gdyby to byli ludzie dorośli i dusze zbudzone, można by się wstydzić, że zarobiliśmy tak naraz i za dużo w stosunku do kosztów. A oni o wiele za mało. Ale mówiąc jeszcze uczciwiej, od strony pożytku dla wielu, dla ludzkości, „dla wyzwolenia biednych z rąk przewrotnych“ zapłaciliśmy za dużo. Bo pieniądze przepadną dla obiegu światowego, tak jakby krew zaskrzepła w organie sparaliżowanym. Tego organu odciąć nie możemy, ani tej krwi odtamować. Ta krew przepadła, nie możemy bowiem nic dla nich zrobić, dla ich pożytku, postępu, oświaty. Ani nawet dla ich zbawienia, „nie możemy ich poprowadzić ścieżkami prawości.“ Widzieliście, jak wybałuszali oczy przy psalmach, jak kiwali się zabobonnie. Nam chodzi o pojęcie Boga, o wypełnienie i sprawdzian wiary czynem wydajnym. Im o idolatrię. W nich zdradza się owa monarchia — nie powiem typowo kontynentalna, bo są tu teraz inne siły, lecz owo muzeum zacofania, papieska Austria, with its ins and outs, its skeleton in the cupboard.[14] Już we Wiedniu to mi się objawiło. Prócz Biblii słabo znam historię, nie pociąga mnie przeszłość ni cmentarze. Ale gdy pokazano mi we Wiedniu hiszpańską karetę dworu cesarskiego — i to wcale nie w karnawale lecz na co dzień — poraziło mnie. Odgadłem: tam schroniły się resztki tych, co niegdyś knuli przeciw Opatrzności, postępowi, przeciw naszej brytyjskiej misji.
Nikt nie oponował, tylko Mandl patrzył wymownie na chiefa, jakby mu wzrokiem coś przypominał. Chief zauważył w lot, uprzedził, zanim tamten odezwał się.
— Ja wiem, co Mandl chce powiedzieć, bo mówił już zresztą. Ci ciemni i biedni ludzie są gentlemenlike[15] i to wbrew spodziewaniu. Tak. Dlatego właśnie ich żałuję. Bo gentleman musi być sprawdzony przez swe powołanie, przez to co i jak czyni z pożytkiem dla wielu, dla wszystkich. Dlatego powiedziałbym raczej, że są jakoś po chłopsku „cavalierlike“[16], coś przebrzmiałego z cmentarza dziejów. Coś zbędnego. Ten ich dyrektor — to książę bizantyjski. Ten starzec z potężnym czołem i spracowanymi rękami, ha? To chyba z dramatów królewskich, lub jeszcze dawniejsza starożytność. Nawet tamten lnianowłosy atleta z brzuchem — można by się go przerazić w lesie, tak, ale oczy ma dziecinne, ba, zacne, więc potem prosto do teatru, jako niezrozumianego a szlachetnego zbójcę. Teatr z ciemnych wieków. U spodu apetyt na barbarzyńską konsumpcję, jako tło — zacofana produkcja. Powiedzmy uczciwie: toczy ich rak, ale to nie ich wina! Nie sądźmy ich, nie sądźcie, zostawmy. — And do the best![17] Ciekaw jestem jedynie tego chłopca, jak gdyby szkockiego, który sam jeden wybudował ryzy. Surowy milczek... Wzywa do zobowiązań, czeka na powołanie. Zaproponujcie mu posadę w Truście. Skromną, bardzo skromną na początek. Któż wie? Warto mu podać rękę, dźwignąć. Ja sam zacząłem jeszcze skromniej.
Chief przeleciał wszystkich smętnym wzrokiem, niechętnie uderzył w wystawną nabożność Zarygi, aż ten się skurczył. Lecz smutek mówcy udzielił się słuchaczom, tak jak poufny a beznadziejny wyrok lekarza nad ciężko chorym. I jak gdyby zbliżyli się przez ten krzyżyk na doli ciemnych dostawców. Doli tak smutnej w przeciwieństwie do jedynej wartości, której właśnie pozbyli się, drzewa jak złoto i takiejże pracy. Słuchali urzeczeni tak rzadko udzielanych, a tak szczodrze teraz wygarniętych nauk skąpego w słowa twórcy Trustu, którego jedno słowo tak wiele ważyło w niejednym banku. Siedzieli nachyleni, jakby gotowi zerwać się na skinienie. Oczy chiefa zamgliły się jeszcze bardziej, mówił jeszcze ciszej, tak cicho, jakby tylko dla tych, którym zależało na słuchaniu i na zrozumieniu.
— Wspomnienie — może nauka? jeśli ktoś uczy się z doświadczeń innych. Wykształcenia nie miałem po prostu żadnego. We wszystkim jestem samoukiem i amatorem. Zamiatałem ulice w St. Andrews. Od razu: a work for many. I have been sweeping for many.[18] Zamiatając ulice i port wybierałem kawałki drzewa i trzaski ze śmieci, przecinałem, zrównywałem, układałem w wiązki. Chodziłem z tym od domu do domu, dostarczałem trzasek na podpałkę, najtaniej, konkurencyjnie. Wreszcie raz z wielką kupą wiązek, niosąc całe brzemię na plecach, poszedłem do konkurencji, do składu drzewa opałowego, sprzedałem im tanio, kierownik zapłacił mi z miejsca i to był mój pierwszy kapitał. I od razu przyjął mnie na stróża nocnego, także dla produkcji trzasek z odpadków. Sypiałem w stancyjce od wieczora do północy, zamiast poduszki pod głową me wiązki trzasek. „I used my burden for my pillow.“[19] Od północy czuwałem, rąbiąc, tnąc i wiążąc trzaski aż do rana. Gdy przyszli robotnicy i kierownik, rozwoziłem trzaski na taczkach po domach, gdy wracałem do składu, czytałem książki, kiedy mogłem, o ile było jasno. Gdybym miał dzieci, wtrąciłbym je w podobne surowe a płodne ubóstwo. Celem świata jest dobrobyt, bogactwo dla wielu, bogactwo dla wszystkich, ale nie grymasy bogatych i zepsutych dziedziczek jak Hiszpania, jak Francja, jak ów jedyny sławetny relikt Austria, jak cała ta katolicka zgnilizna wraz z zakonami, z zakonnicami, bezpłodnymi funduszami i majątkami martwej ręki. Wymiotłem z mego mózgu wszelkie śmiecie, gdy przegryzłem się przez Benthama, słońce wzeszło nad mymi szarymi dniami. A gdy przeczytałem Spencera, światło przenikło mnie od głowy do stóp jak zalew. Ewolucja, dobrobyt, szczęście dla wszystkich — to jest dziś na wielu ustach. Ale podstawą musi być zamiatanie, filozofia mych trzasek. Surowość patriarchalna. Dlatego gdzie można asymilujmy takich, jak ten niebieskooki chłopak. To będzie korzyść z ciemnych Karpat. Dość!
Chief rozglądał się, cienie niepokoju przelatywały przez twarze dyrektorów. Mandl chciał coś powiedzieć, lecz chief przeciął ręką powietrze, w rezultacie nikt nie odezwał się, a on wyprostował się nagle. Ogłosił dziarsko i zaczepnie decyzję nieodpartą.
— Bo tutaj nasza brytyjska misja Trustu kończy się, our mission for many. Nie widać byśmy dysponowali siłami do opętania, a raczej do rozprószenia tak gęstej ciemnoty. Nie widzę, jak moglibyśmy zaszczepić postęp i posiać nieco światła. Jednorazowy duży zysk to nic, to przeciwnie — nawet minus. Bo właściwie ten kapitał utopiliśmy, jakbyśmy rzucili nasienie na opokę, na to by szatan je rozdrapał. Zostawmy te regiony i inne Niemcom, to znaczy Prusakom. W nich wielka nadzieja kontynentu. Biblia, przymusowa oświata i reformy, organizacja nauki, wynalazczość systematyczna, światło! Oni wchłoną Austrię, może i Italię, uporają się z katolicyzmem. Co do Rosji? Ha, któż wie, czy tam kiedyś dotrze postęp i skąd? Lecz Niemcy ucywilizują i oświecą kontynent. Może nie takich jak ci, których dziś widzieliśmy, ale ich dzieci. Uporają się, bo mają twardą i młodą szorstkość — jak przymus szkolny już od dawna — taką której my wstydzimy się. To prawda, ich droga nie jest naszą, ale nie wchodźmy im w drogę, nie zniechęcajmy ich do nas, nie budźmy ich podejrzeń. Nie marnujmy misji ich, a przez to swojej. Oni to zrozumieją i zgłoszą się w końcu do nas sami. Wszystkie kalumnie przeciw nim wypełzają z tej spróchniałej Francji, a także z Rzymu. Kto by z nas słuchał tego obrzydlistwa — would fall short of integrity and of shame.[20] I psalm nas także do tego wzywa: „Cofnąć naganę!“ Jako dowód: byłem niedawno na Śląsku austriackim, zaledwie przejechałem przez kraj, dostrzegłem zbawienny wpływ Prusaków, ich inwestycji, personelu, i sprężystej ręki, zaczynając od prywatnej linii kolejowej Oderberg-Kaschau.[21] Oni na pewno nie będą tolerować jakichś tam narodków, ni strojów zabytkowych, ni żadnego teatru w życiu, ani takiego czy innego języka czy szczebiotania. Widzieliśmy zresztą już dzisiaj, że nie moglibyśmy się porozumieć bez niemieckiego. Na razie podzielmy się z nimi zadaniami, aż misje nasze się zjednoczą. Aż cała ziemia nie do używania ani do zabawy, lecz do wydajnej produkcji powołana, da dowód, że Bóg jest po naszej stronie. Bo psalm nas tak powołuje: „Będziecie bogami, dziećmi Najwyższego.“ Dać dowód wybrania to leży w naszych własnych rękach. Postanowienie praktyczne: dla dania przykładu Trust ufunduje stypendia dla młodych Niemców, o ile możności berlińczyków, w zakresie studiów i prac nad drzewem. Poza tym popierać będziemy na terenie Węgier, Galicji i Bałkanu niemieckie szkoły, misje, przedsiębiorstwa, wydawnictwa ewangelickie. Sami wycofujemy się od razu z Bałkanu i z Karpat. Zostawimy im Karpaty nienaruszone. Na pewno i to ocenią. W konsekwencji zarządzenie bezpośrednie: po rozwikłaniu interesów zwinąć biura w Gałacu i Konstantynopolu! Wiedeń i Budapeszt zostawimy dla obserwacji. Dalsze wskazówki później. Dziękuję wam.
Obecni w kancelarii dyrektorzy, urzędnicy, kanceliści i pośrednicy wymieniali się spojrzeniami. Mandl westchnął głęboko, wstał gwałtownie, machnął ręką rozpaczliwie, starannie nałożył okulary. Kierując się pośpiesznie ku wyjściu chief dostrzegł jego zmartwienie, znalazł dlań kilka słów: „Don’t worry — it was courageous after all, go on — “[22]
Wyleciał, jakby się wyrwał z pułapki, jakby doganiał czas gorączkowo. Poświęcając Karpaty chief przedłużył życie ciemnocie jeszcze na jakiś czas. W oczach pasterzy z Wierchowiny pobratymstwo z bezwiarą nie mogło mieć lepszego końca. Wyminęli się szczęśliwie.
Kapitulacja kapitału przed ciemnotą, jak gdyby przegrana wojna po tak wielkich zwycięstwach, przybrała nieco inny wygląd w oczach kontynentalnych dyrektorów. Niektóre głowy omroczyła smutkiem. I oni, znęceni słynnymi placzintami, udali się wieczorem bryczką do Ajzyka. Lecz nie ucztowali w obszernej izbie ludowej, tylko w prywatnej a paradnej, którą szafki oszklone, zawierające mnóstwo naczyń i flakonów, ponadto dwa duże lustra, dwie kanapy pluszowe iście bojarskie, wraz ze stołem pokrytym prawie białym obrusem, legitymowały do przyjęcia tak wielkich gości.
Zanim podano słynne placzinty, które propagował szczególnie budapeszteński dyrektor Jacobs, maczali ostrożnie usta w miodzie pitnym miejscowej fabrykacji, zachwalanym przez Ajzyka. Chociaż przywykli do nieoczekiwanych postanowień chiefa, byli oszołomieni. Domawiali to i owo, a jeszcze więcej nie domawiali, oglądając się wciąż na chudego i cichego rzecznika Trustu, inżyniera Walthew. Dla niego mówili po angielsku także między sobą. Czując na sobie nieme pytania, Walthew referował zwięźle.
— Gentlemen! wasza lojalność jest ponad wszelką wątpliwość. Lecz wygląda, jak gdybym miał bronić Trustu i szefa. Nie uchylę się. Nie potrzebuję przypominać, że jego postanowienia nawet nieoczekiwane, okazują się zawsze przewidujące. Ponad wszystko jednak uprzytomnijmy sobie ryzyko finansowe, dotąd wyłącznie nasze. Do tak szlachetnych intencji i obietnic nie można chyba wciąż dopłacać. Na kontynencie mówi się zbyt wiele, a nie wszystko musi być powiedziane, bo zrozumienie to kwestia czujnego sumienia. Dlaczegoż my jedynie mielibyśmy dźwigać „brzemię białego człowieka“? Niechaj Niemcy też wezmą udział kapitałem i pracą, w zamian za nasze kierownictwo i za pośredni dostęp do rynków światowych. Niewątpliwie ocenią to, bo po niemiecku jakoś tak się mówi: maszerować osobno, uderzać razem. Zrobimy na co nas stać, aby nas pokochali. To stanowisko Trustu, słowa chiefa. Od siebie nic nie dodałem, lecz wierzę lojalnie, bez zastrzeżeń, bo chief is a sterlinghearted old blade.[23]
Mandl starannie zasłonił oczy okularami, ciął chłodniej niż zwykle.
— Każdy wstrzymany rozmach smętny. Zwłaszcza po tak świetnych sukcesach i zapowiedziach, kiedy nie tylko uniezależniliśmy nasze oddziały kontynentalne od przypływu funtów szterlingów, lecz nawet zasilimy dopływem centralę. Prusy i Prusacy? Ha, dużo by o tym mówić, nie należę do kalumniatorów, katolikiem nie jestem i nigdy nie byłem. Ale nie zwykłem — to come off with a lie.[24] A czasem trzeba wysłuchać sąsiadów, chociażby mieli złą prasę. Obcym rozumem nie robi się interesów. Na Śląsku austriackim tak sławionym przez szefa, jednego nie dostrzega się, zwłaszcza gdy nie zna się języków tamtejszych: że od czasu owych słynnych inwestycji pruskich, bieda wśród ludu nie zmniejszyła się lecz wzrosła. Tymczasem w całych Karpatach wschodnich, u tych, jak mówi się, ciemnych pasterzy, nawet w przybliżeniu i to u najbiedniejszych, nie widziałem takiego ubóstwa jak na Śląsku, gdzie koza jest jedynym zwierzęciem domowym. U Hucułów hoduje się kozy w dużych stadach dla sprzedaży skór Ormianom i dla mięsa. Gdyby taki tylko był horoskop uprzemysłowienia dla ogółu, jak na Śląsku, to wszyscy zacofańcy odniosą z tego wielki sukces. Bo te pruskie inwestycje to wcale nie jest bogactwo dla wielu. A to właśnie my mogliśmy przynieść w Karpaty. Tymczasem centrum Europy wyjdzie gorzej niż głębie Afryki, gdzie wielki Cecil utorował drogę diamentami. To jest melancholijne.
Dyrektor Jacobs rodem z Rosji, który stawszy się angielskim poddanym zawędrował wraz z Trustem do Budapesztu na stałe, nie przejmował się dotąd dyskusją, traktował sprawę pogodnie: „Ach, te dzikie Karpaty, niby to centrum, a śpią, bo widocznie za dzikie, i dlatego zbrakło tam Żydów, ale zjawią się i wówczas Karpaty się zbudzą.“
Mandl, odciągnięty od biegu myśli, zaśmiał się zjadliwie i zapędził się, jakby ścigał jakąś starą urazę.
— Tych wszystkich polskich Żydów odstąpiłbym bez skrupułów caratowi, ale tak irytujących, tak zacofanych a pysznych w swej ciemnocie, jak Żydzi z Karpat, dotąd nie spotykałem. Właśnie z ciemnoty tacy są drapieżni. Ten pośrednik Josel ostrzył już sobie zęby, by porwać cały niemal dochód Trustu, a przecież ja pierwszy i bez niego pomyślałem o tym terenie. Ach, gdybyście zobaczyli to, co oglądaliśmy z dyrektorem Husarykiem na własne oczy: jak on obserwuje swój rytuał w każdym poruszeniu. Istny eremita średniowieczny, związany ślubami, a wszystko dla wyzysku chłopów. Takich niechaj carat osiedla gdzieś w swoich kantonach i cywilizuje twardą ręką.
Zażywny i bezwładny dyrektor Jacobs poruszył się, nawet zadyszał się odrobinę.
— Kto pobył w Rosji jak ja, nie będzie mówił z lekkim sercem o kantonistach ani o przesiedleniach. A co do tych polskich Żydów, nie myślcie sobie, że naprawdę tacy głupi. Trzymają się nabożności póki im wygodnie, ale niech który wyrwie się spod tej zatęchłej szlachetczyzny polskiej do Wiednia lub choćby do Budapesztu, zaraz zrzuca chałat i oświeca się.
Mandl dał się porwać.
— Owszem to słuszne, ci sami Żydzi gdzie indziej już dawno by się ucywilizowali, ale szlachcice utrzymują ich w ciemnocie, bo sami nie umieją nic robić, a raczej jeszcze więcej, nie chcą nic robić. To tell it bluntly[25] — tradycja tradycją, ale taka tolerancja wobec ciemnoty, jak w tych polskich prowincjach, jest po prostu skandalem XIX wieku i dlatego nasza akcja miała takie wdzięczne horoskopy, a z tego obowiązki —
Walthew, czując że ukryte ataki powracają, odmierzał słowa w odpowiedzi.
— Chief orzekł: wydajny business przede wszystkim. Zatem wybór dróg stosownie do wydajności. Nas z wyspy i z mórz obowiązuje tolerancja, a tych z kontynentu, to jest Prusaków — oświata. Robią to twardziej i chyżej od nas. W ostatecznym celu chodzi o to, by nie zostało śladu z ciemnych wieków. Niech prysną przed tolerancją i przed oświatą jak noc —
Nie dokończył, bo posypały się głosy zgodliwe: quite, quite, quite. Oto żupanica zbliżała się z dwoma półmiskami, na jednym jagnięcina z rożna po bułgarsku z sosem paprykowanym, na drugim — wymarzone placzinty. Smętek przygasł. Z wyjątkiem inżyniera Walthew, dyrektorowie Trustu i ich wiedeński sekretarz Joseph Kürnberger zwany Pepperl, sięgnęli żywo po kielichy z miodem dla powitania żupanicy.
Jej placzinty bowiem, których wymowna nazwa zachowała się ze starożytnego, łacińskiego placenta — upodobania i przyjemnostki — były to po prostu placki i naleśniki. Ich postacie indywidualne były jak odbicia rumuńskich dziewuszek, stworzonych dla wszelkich tonacji, upodobań i zachwytów. Złotawe blondynki po odpowiednim wpuszczeniu żółtka i przemianie w złotość, lecz także podobne przysmalonym wiatrem wiosennym Cygankom albo Wołoszkom z aksamitnymi oczkami śliwkowych powideł. To znów rudawe z ustami jak konfitury róży, to znowu w tak papierkową przejrzystą skórę zawinięte, a przeświecające żyłkami wszelakiej słodyczy, jak dziewczyny żydowskie, jak sama artystka placzint żupanica. I wreszcie suchutkie ciemnotwarde jak stepowe dziewczyny z Dobrudży, choć wcale nie kłujące ani nie spalone, lecz chrupiące leciutko. Miały te wszystkie placzinty dziewczęcą giętkość i tak, dostosowywały się słodko lub jak gość chciał, i z każdym z gości zachowywały się inaczej. Wlatywały zwinnie, z zaufaniem jak jaskółki do swego gniazda, do ust młodego sekretarza Pepperla. Certowały się z respektem, gdy zabierał się do nich sam dyrektor Husarek, jak gdyby niepewne, czy zadowolenie z takich przyjemnostek godzi się z ojcowską osobą szefa kalkulacji. Bo aż dziw brał, że inne jeszcze zamiłowania miewał prócz trosk kalkulacyjnych. Chyżo a skrycie, niepozornymi kroczkami wślizgiwały się do wnętrza inżyniera Walthew, nie inaczej przecie jak przez usta, zaledwie otwierające się, a bardzo starannie zamurowane. Jak gdyby pierwszym warunkiem posiłku było, aby zamaskować tę całą naturalną, przeto wstydliwą funkcję jedzenia, toteż czułe placzinty wstydziły się same, że tylko do tego właśnie służą. Lecz gdy potężny dyrektor Jacobs, promieniejąc obracał je w uroczystym tańcu ust, szczęk i zębów, nabierały ważności, nawet osobowości. „Ja nie jestem byle jaka placzinta, jestem ta jedyna nie inna, bo doceniana, uwielbiana.“ I znów przeciwnie. Smętnie traciły nie tylko urok, nawet wartość, poniżone do obowiązku nie smakowania nawet, tylko odżywiania marnego, a tak starannie zakrytego ubraniami ciała, idealisty dyrektora Mandla, który mówił tylko o drzewie karpackim, bo śnił i marzył nieustannie o dalekich Karpatach, o spienionym Riabyńcu, o bujnym Czeremoszu. Z cielesnych upodobań doceniał zaledwie tylko miód i kawę, bo dopomagały mu przenieść się w dziedzinę marzeń.
Pepperl żartował:
— Stara reguła dla jedzenia placzint jest taka, aby tak szczelnie napełnić sobie usta, że nie można wymówić: ppapp, ppfaf. — Dla poparcia twierdzeń Pepperl eksperymentował, napełniał usta i zaledwie udało mu się wykrztusić: pfaff. Uśmiechał się ironicznie, a patrząc z przekornym respektem na dyrektora Husaryka dodał: — Stąd właśnie pochodzi słowo Pfaff, bo klechy tak się napychają.
Husarek jedząc systematycznie spojrzał nań z niemym wyrzutem, a Mandl dla złagodzenia odgadł myśl starszego kolegi.
— Ach! masz liberał Pepperl szuka sobie ostrogów antyklerykalnych.
Wykorzystując pogodę, Mandl znów oświetlał swoją rację:
— Trzeba skonstatować i ustalić, że jest to nie tylko najlepszy z naszych interesów na kontynencie, ale także najgładziej i od ręki rozwiązany. Pokażcie mi innego dostawcę, który by tak lojalnie, tak elegancko wywiązał się jak dyrektor Foka.
Dyrektor Jacobs zaśmiał się dudniąco z głębi piersi: His lordship the peasant[26]. — Choć jeszcze nie skończył jagnięciny, już kosztował ukradkiem placzinty, był zupełnie pogodny, wyrozumiały i mowny:
— Ach, mój przyjacielu Mandl, rozumiem pańskie słabości szlachetne, bo styl ten znany mi jeszcze z Rosji. Co prawda tam pachło to czasem filantropijną łezką dla biednego ludu, czasem jakimś sekciarstwem, a bywało — wierzcie mi to — nawet piekielnie niepraktycznie, bo buntem. A tutaj na filantropii Mandla, na jego przyjaźni z ludem zrobiliśmy świetny interes. Ale nie wszystkie marzenia ziszczają się do końca. Trzeba być trzeźwym. Po namyśle i wyjaśnieniu inżyniera Walthew uwypukla mi się piekielna trzeźwość chiefa: nie dać się zaciągnąć! Bo po pierwszym świetnym interesie mogą przyjść kiepskie. Niech Prusacy próbują, no i niech ich oświecają — ha-ha-ha — dyrektor Jacobs śmiał się tubalnie z głębi potężnej piersi. Potem znów rozważnie zabrał się do jedzenia, kąsając potężnymi szczekami tak mocno, że w tym jednym przypominał bohaterów staroruskich.
Mandl nie odpowiadając mu, szedł dalej za swoją myślą:
— Już dawniej Zaryga podał pomysł, aby ugościć naszych dostawców, zapraszając ich na jakąś zabawę w ich stylu. Skoro odstępujemy lasy karpackie Prusakom, — którzy i tak już się tam kręcą — to niechaj na pożegnanie pozostanie w pamięci ludzi nasze zachowanie — dla porównania. To drobiazg. Nie musimy tym chiefowi zaprzątać głowy.
Systematyczny dyrektor Husarek, który nigdy nie robił dwóch rzeczy naraz, zakiwał głową przecząco. Dopiero gdy skończył jagnięcinę i otarł usta starannie, odpowiedział:
— Rozumiem pańską austriacką Gemütlichkeit, bo podobne słabości nie były mi obce, ale przeciążać administrację kosztami? Nie, przenigdy! W tym właśnie lubuje się Zaryga, a teraz on sam już odpadnie.
Inżynier Walthew dodał wstydliwie:
— Już o tym mówiłem z chiefem. Nie koszta odstraszają go, bo jak wiecie nie tylko nie jest pennywise[27], raczej gdy przeniknie interes do szpiku, może się wydać poundfoolish.[28] Bo wówczas wygarnie całą kieszeń tam, gdzie jaki taki z ciasnogłowych synów Johna Bulla rozlamentuje się, że już-już spada na głowę swemu parish[29] na łaskawy chleb. Opór chiefa przeciw takim wydatkom pochodzi stąd, że nam tak nie wypada. Bo to patrzyłoby na jakichś jankesów z Wildwest i z Frontiers, którzy za zabawę, za wódkę, za fatałaszki wyłudzają od tamtej czerwonoskórej ciemnoty całe terytoria i kraje. We are but honest brokers[30] i jeśli na co będziemy wydawać nadprogramowo, to na misje chrześcijańskie, na poparcie solidnych przedsiębiorstw, ale nie na zabawy ani na pijaństwo. Na nic nieczystego.
Mandl z trudem łykał te słowa, jak gdyby dławił się nimi. Prędko zapijaj miodem, aby je łatwiej przełknąć. Zapijał nawet więcej niż zazwyczaj, przeto zamiast zmrozić inżyniera, mówił coraz cieplej, prawie rozlewnie, jak gdyby go chciał zagarnąć.
— Jest w tym pewna ludzkość, nawet pedagogia, aby brać ludzki udział w zwyczajach ludzi, o ile są one wyrazem dobrych zamiarów. Wstydzę się wprost, że po tej gościnności, z którą mnie tam przyjmowali wszędzie nawet najbiedniejsi, tutaj na obczyźnie nie zdobyłem się ma nic w stosunku do tych ludzkich ludzi. Zapewniam pana, że choć i tam ciągle popijałem to i owo, nigdy ani razu nie zakradło się nic nieczystego, bo nad wszystkim dominowała czysta ludzkość. Wspominam wieczór u starego proboszcza, tego właśnie, który jest także ich bezpłatnym bankierem, i wówczas jakiś trunek podobny do dzisiejszego zbliżył nas.
Inżynier Walthew dostrajał się z niezaprzeczoną dobrą wolą.
— Trunki i czysta ludzkość, ha-ha, pan żartuje pomysłowo. Co Wiedeń to Wiedeń.
Dyrektor Jacobs żując, smakując i łykając placzinty ostrożnie z namaszczeniem, był coraz rozkoszniejszy.
— U ascetycznego księdza, z gospodynią kanonicznie przepisaną, czy młodszą nieco?
Mandl odpalił:
— Ksiądz żonaty, ma lat osiemdziesiąt, żona na pewno nie mniej. Najweselszy z ludzi, a przy tym ojciec i dziadek całego świata. Chyba bardzo dawno przed laty czułem się tak wśród tych, których już nie ma na świecie, jak tego wieczoru u księdza. Jako wyznawcy postępu obojętni mi zarówno rabini jak i księża. Ale gdyby kiedyś moja najgłębsza wiara w postęp zbankrutowała, gdybym zalany głupotą i zasypany tępotą zbzikował z wielu rozczarowań, nie wróciłbym już do dawnego wyznania, tylko właśnie schroniłbym się w tej po ludzku wyrozumiałej atmosferze, co rozszerza rodzinę na innych, na świat. Stałbym się katolikiem, ale tylko przez pośrednictwo takiego albo tego księdza.
Inżynier Walthew z najlepszej woli usiłował i to wziąć za dobrą monetę.
— Otóż to jest! Wy Austriacy celujecie w dowcipach, a my zaledwie podążamy. Pan, panie Mandl, będąc postępowego wyznania miałbyś się stać kiedyś papistą? A może wyznawcą Baala lub innym idolatrą?
Mandl oglądał go bacznie, jakby nie wiedział co z nim począć, potem badawczo sprawdzał Husarka, lecz ten był nieporuszony. W determinacji pociągnął większy łyk miodu, zadumał się.
— Mniejsza o to — mruknął — wspominam czysto ludzkie cechy. Ha, szkoda — Był tam także taki polski graf, właściwie też osobliwy —
Jacobs delektując się placzintą, pytał z błogim uśmiechem.
— Z tych co przywiązali Żydów do chałatów i do ciemnoty?
— O nim tego nie wiem, to inna osobliwość... rasowa.
Jacobs w coraz lepszym humorze zgadywał:
— Rasowa. To samo co na Węgrzech, znam, znam. Rasowo co dnia inna dziewczyna, wino, karty i żyją tak po lat dziewięćdziesiąt. I zbankrutować nigdy nie mogą, bo wciąż dziedziczą po długowiecznych jak oni wujach i ciotkach. Z takiego nigdy najgorszy lichwiarz nie skorzystał, bo dłużnik płaci mu procent najwyższy gdzieś indziej pożyczony, a kapitał przehula i nigdy nie odda. Żydzi zagarniają procenty, a tamci kapitały. Polskim pankom Prusacy dają bądź co bądź radę.
Mandl przygasł jak gdyby umęczony, że nie ma do kogo mówić, odpowiadał niechętnie, cicho.
— Ach nie, tacy mnie zupełnie nie interesują. Tamtem z gór całkiem inny, urękawiczniony jak książę Walii, także bardzo grzeczny, choć mniej dostępny, choć przeciwny przemysłowi, mimo wszystko ludzki i ma jakieś idee — może średniowieczne dziwaczne, a przecież zastanawiające.
— Znałem takich w Rosji, tacy mogą sobie pozwolić na wszystko, nawet na idee.
Mandl zamyślił się, mówił jak gdyby do siebie:
— To mi jakoś teraz inaczej wygląda. Gdyby tamten zechciał coś kiedyś napisać... Ale nie napisze, a jeśli napisze, nie ogłosi.
— Właśnie jak w Rosji — ciągnął powoli Jacobs — idei huk, książę i paź cesarski stał się anarchistą, a wielki książę, cesarski kuzyn zadaje się z poezją. A przecie z tych wielkich fortun mogliby stworzyć wielki przemysł i jeszcze jaki! Ale oni pozostawiają ludowi jedną ideę, nienawiść do Żydów, a dla prywatnych przyjemności kiwają sobie czasem palcem w bucie przeciw caratowi. I czy uwierzysz pan? Czasem nawet ośmielają innych przeciw monarchii, choć z niej żyją. To się źle skończy.
Mandl poderwał się i zaraz skrzywił się pogardliwie:
— Co? Carat niepewny? Jeszcze jedno żydowskie marzenie.
Jacobs pochłonięty placzintami, sam nie pochłaniał ich byle jak. Doceniając każdy kąsek kąsał mocno, smakował bardzo powoli, dając czekać na odpowiedź. Odparł z wierzącą rozwagą.
— Nie, przeciwnie, carat jest pewny, najpewniejszy, na setki lat, na tysiąc lat. Ale ciemnota również. Jej rękami carat zmiażdży takich panków pięknosłownych, a z nimi, i może jeszcze przedtem, nas Żydów także.
Mandl znów żgnięty jakąś urazą, dał się porwać niespodzianie.
— Ci Słowianie to po prostu nic. Czy Rosjanie czy Polacy, choć wywyższają się ponad siebie i innych, dla cywilizacji są bezpłodni, nie dadzą światu nic.
Jacobs śmiał się leniwie.
— Jeśli chodzi o Rosję, da ona tym, którzy lubią barbarzyńskie uciechy, tańce i muzykę. A dla ludzi na serio, to powiadam wam uczciwie! jedzenie najlepsze na świecie (dla pół procenta ludności).
Jacobs przerwał jedzenie, westchnął głęboko, kłapnął potężnie szczękami i zamilkł. Czy zamilkł naprawdę? Bo oto współbiesiadnicy usłyszeli najwyraźniej, jakby spod podłogi, a chyba z brzucha samego Jacobsa, jęk rzewny a przenikliwy: „Ach, kiedyż już ci Niemcy tam dotrą.“ Mimo woli szukali oczyma, nastawiali uszu: „Skąd?“ Wzruszali ramionami, bo dyrektor Jacobs już zupełnie uspokojony kosztował placzinty i jakby poprawiając się odpowiedział jękowi z brzucha głosem trzeźwym, tętniącym tłusto:
— Ha, gdyby! Ale jak? To dopiero żydowskie marzenie! Marzenie — bo trzeba znać tego potwora, pół Azji i Panslawizm. Obawiam się, że raczej —
Mandl zaśmiał się i odpowiedział.
— Że raczej Rosjanie dotrą tutaj i do Konstantynopola?
Jacobs nie odpowiadał, zasmęcił się, lecz już czarnooka żupanica śpieszyła z półmiskiem świeżych placzint. Jacobs przyglądał się im to z rozczuleniem dziecka, to ze znawstwem amatora gemm starożytnych. Tymczasem inżynier Walthew wstał, bo skończył wcześniej od innych, a miodu nawet nie tknął. Stojąco odmruczał swą modlitwę, pożegnał się chłodno i cicho, i odjechał do chiefa.
Austriacko-węgierscy dyrektorzy, z których jeden był Czech, drugi z Moraw, trzeci z Rosji, a ani jeden nie był z Austrii ni z Węgier, pozostali sami w towarzystwie wiedeńskiego sekretarza Pepperla. Przeszli na niemiecki. Mandl zdjął okulary, mówił poufnie.
— Nie bardzo chciałem wspominać o doświadczeniach z pruskimi drzewiarzami w Karpatach, a jeszcze mniej o ich berlińskiej centrali i w ogóle o Berlinie. Na pewno nie wygląda na to, aby kiedyś chcieli przyjąć brytyjską rękę, chyba — aby jej nigdy z rąk nie wypuścić. Przejawiają agresywność, której motywy zrozumiałe chyba tylko nam wiedeńczykom.
Pepperl chrząknął, a Mandl zapytał pochopnie.
— Co pan chciał powiedzieć?
— Tylko tyle — odparł Pepperl wstrzemięźliwie — że kto chce, przeoczy, aż go zapiecze. To zresztą nie moja rzecz.
Mandl napadł go niespodzianie.
— Także lojalność! I pan, liberał wiedeński a pracownik Trustu bądź co bądź, neutralnie przyjmuje kapitulację przed Prusakami? Nasza epoka natłoczona nadzieją, pęka od nadziei, ale jeśli młodzież jest taka, to możemy się od razu powiesić.
Czupurny młodzieniec zamachał oczyma w zmieszaniu, lecz zdobył się na odpowiedź.
— Pan dyrektor jest bardziej powołany ode mnie, oczekiwaliśmy pańskiej repliki u chiefa.
Jacobs znów uspokojony placzintami, uspokajał sennie.
— Nie zapominajmy bądź co bądź, że Niemcy to jedyny kraj na kontynencie, gdzie nie ma poważniejszego antysemityzmu, gdzie nie ma zwłaszcza tej plagi antysemityzmu ekonomicznego, co najwyżej jakieś znikome wybryki prowincjonalnych gazet bez znaczenia. Toteż pociągają i przyciągają Żydów z całego świata. Nie to co antysemicka Francja — wiadomo. Z racji jakiegoś starcia wyszła książeczka Żyda z Ameryki, który twierdzi, że gdzie Żyd postawi nogę, tam forpoczta niemczyzny. Godne uwagi, brzmiało to jak propozycja.
Mandl opanował się, znów ciął stanowczo choć wstrzemięźliwie.
— Z tymi drzewiarzami pruskimi, co zakorzenili się w Karpatach, mamy już rad razu doświadczenie charakterystyczne: wyciskają Żydów gdzie mogą, ściśle choć po cichu. Ale nie to mnie wzrusza, tylko do jakiego stopnia musuje ten kiepski szampan w głowach Prusaków. To nie tylko odpychające, to niepokojące. Zatem ta wyciągnięta ręka chiefa, to raczej misjonarstwo niż co innego.
Jacobs ziewał raz za razem, lecz podlewał swe zadowolenie sosem ustępliwości.
— Podziwiam chiefa, któż nie jest pod urokiem jego chyżości i decyzji. Z niczego tak mocno ugruntowana fortuna o takim zasięgu. Ale u Anglosasów, zwłaszcza u purytan szkockich owe złudne życzenia, nawet poetyckie — ha-ha-ha — pochodzą z konieczności, aby wstrzemięźliwość i bolesne wyrzeczenie się rozkoszy najsmakowitszych, bo naturalnych, powetować całymi półmiskami iluzyj. — Jacobs zaśmiał się z głębi piersi, jak gdyby zarżał głucho. — Najudatniejszym z poetyckich uniesień chiefa było: „My Brytyjczycy w środku, a z obu stron dwa skrzydła, jankesi i Niemcy.“ Ostatecznie Niemcy to Niemcy, ale jankesi? To bankruci raz na zawsze. Po ostatniej ze swych prowincjonalnych awantur przyjechali do paryskiego Rotszilda żebrać o pożyczkę i to imieniem rządu federalnego (także mi wielka firma!). Rotszild odpalił krótko i otwarcie: „Panowie, takim jak wy, ani franka.“ A któż bardziej miarodajny od niego? Chief ma do jankesów rasową słabość, ale do spółki ich nie przyjmie. Lecz w tym nie przesadza, że pozostają na placu wyłącznie Prusacy.
Jacobs ziewnął, oglądał się, lecz placzinty skończyły się. Przypomniał sobie swoje zmartwienia, pogrążył się i dodał:
— Tak, to pewne, bo cóż zrobimy z tą Rosją? Jakżeż dobrze wam wszystkim na świecie, że dla waszej świadomości nie istnieje ona. To chorobliwe bliskowidztwo, nawet ślepota — pomści się. Sami nie przeczuwacie co czyha. Ach!
Mandl odparł nieco niecierpliwie.
— Dyrektorze Jacobs, niech pan nie będzie niepocieszony, jutro jest także dzień, jutro znów będą placzinty.
Jacobs popatrzył nań z żalem, machnął wzgardliwie ręką. Dyrektor Husarek systematycznie skończył jedzenie, otarł usta, powiedział spokojnie lecz z troską.
— Nie sięgajmy aż tak daleko. Nasz dyrektor Jacobs rozsmakował się w dalekowidztwie, a my mamy troski bardziej piekące. Jest to nawet siłą Austrii, że nie mąci sobie głowy perspektywami, bo to w naszych pokojowych czasach mogłoby tylko zaszkodzić. Przede wszystkim należy aż do dalszych decyzji przemilczeć lub w razie potrzeby przekomentować decyzje chiefa tak, aby nasze biuro wiedeńskie, a może i budapeszteńskie, nie miało przykrości. Jesteśmy przecież za to odpowiedzialni. Niewątpliwie we Wiedniu chętniej widzi się Anglików niż Prusaków. Zwłaszcza my konserwatywni katolicy, ale ostatecznie liberali także. Nasz Pepperl dziedziczny i nałogowy liberał wie to najlepiej. Dla nas samo zjawienie się Prusaka na ulicy jest niesamowite, jak gdyby jastrząb wleciał na Rathausplac między gołębie. Ich styl mrozi nasze poczucie życiowe. Zresztą to parweniusze. To niepoważne. I to długo nie może potrwać. Poza tym Niemców właściwie u nas nie ma, oprócz profesorów germanistyki, i pociechy z niemieckości Austrii nie będzie. Nie zapomnijmy jednak, że Trust z powodu gorliwości czy też zbyt genialnej aktywności kierownika miejscowego oddziału, naraził się wiedeńskiej opinii i rządowi i miał grube nieprzyjemności. A mógł mieć jeszcze o wiele gorsze.
Mandl zaśmiał się nieco za głośno.
— Chodzi o tę aferę z Wienerwaldem. Sławiono wówczas, że pomysł genialny, bo wyręby pod bokiem i pod okiem dyrekcji. Łatwa sprawdzalność dla kredytu i dla banków, a komunikacja dla wysyłki drzewa w świat wymarzona. A równocześnie, że mój biegunowy pomysł z Karpatami niepraktyczny, bo to gdzieś pod biegunem.
Husarek przyciszając głos mówił ze strapieniem.
— Cóż z tego, że dobry pomysł! Nie znoszę genialności, bo od razu kosztuje. Gdyby nie tak prosty, bo tani wynalazek Mandla, to gdzież byśmy dziś byli? Ściągnęlibyśmy sobie na głowę wielki finansowy skandal. Trust musiałby dopłacić i my wszyscy potracilibyśmy posady. W rezultacie przecie do niedawna jeszcze opłacaliśmy się suto w miejscach — nie do ujawnienia, a także w księgach musieliśmy to ukryć. Ha, to dotkliwe, inni genialni, a moja głowa niech po nocach siwieje nad tym.
Jacobs ożywiając się zasapał się odrobinę.
— Nie znam tej sprawy, ale dla nas ma Węgrzech może też być pouczająca. Szeptano, że zaczęło się od przekupienia jakichś podrzędnych urzędników. A po co paskudzić się? Jeśli płacić, to u góry i od razu interes za gardło.
Husarek odpowiadał wciąż przyciszonym głosem:
— Jedno fatalne głupstwo ściga inne. Zaczęło się niby to kroczek za kroczkiem, a od razu od wydatków, jak zapewniano błahych. — Husarek podniósł głos jękliwie: — Ładna mi błahość! Wierzę jedynie w interesy realne, bez grosza wyrzuconych kosztów, łapówek, czy reprezentacji! Od wydatków nie wolno zaczynać, bo z takich kosztów rodzi się interes od razu totgeboren[31] — referował znów spokojnie. — Zatem z pomocą takich rzekomych tanich protekcyj uzyskano kontrakt od dyrekcji domen państwowych i milczącą zgodę władz nadzorczych, to nie mogło być zbyt tanie! Na wyręby w ulubionym przez spacerowiczów lasku wiedeńskim! Opinia spacerowiczów niezwłocznie rozkrzyczała się, prasa także, szczególnie niejaki Schöffel wykrzykiwał: „Rekiny kapitalistyczne, piraci morscy!“ Zamiast przeczekać spokojnie lub wpłynąć na prasę, nasze biuro, szczególnie jeden taki, zabawili się w agresywny kapitał. Oparło się to o sąd. Zadłużony sędzia był przystępny, pochopnie stwierdził fałszywość informacji prasy, nawet złą wolę. Gdy z kolei prasa, nawet nie bardzo śmiało, z lekka chlasnęła wyrok, ów przeczulony, ba, łaskotliwy sędzia, może naciskany przez naszych, poczuł się dotknięty i oskarżył sprawców tego wiatru o obrazę godności sędziego. Oskarżeni nie przestraszyli się wcale, bo sprawa przyszła przed sąd przysięgłych i spacerowicze z Wienerwaldu podbechtani przez plotkę uwolnili oskarżonych. Tryumfująca plotka rozszerzyła się jak pożar, wydawało się, że Trust zhańbiony, zgubiony, a my z nim także. Szczęściem austriackie władze ułatwiają życie półśrodkami. Sędziego przeniesiono, co już było ustępstwem dla tłumu. Ale choć lekkomyślny i łatwy do zadowolenia motłoch ucichł, prasa nie ucichła, szczególnie dwaj tacy. Szczęściem i oni mieli wcale dobre obyczaje wiedeńskie, nie pokazywali na nikogo palcem. Chief był wówczas w Australii, nie dowiedział się o tym, a poselstwo brytyjskie jak gdyby nie zauważyło, a raczej, wyczekując, udawało że nie zauważa. Nasz sekretarz Pepperl Kürnberger wie to najlepiej, bo jego wuj Ferdynand smutno odznaczył się w tej kampanii prasowej przeciw nam. Muszę powiedzieć, i Pepperl wybaczy, że szczęściem dla nas rozchorował się.
Jacobs wydął usta, wydmuchnął z nich wzgardliwie:
— Österreichische Schlamperei![32] Od góry do dołu.
Zachęcony a trochę ożywiony miodem Pepperl, szczupły wysoki blondyn o wypukłych niebieskich oczach, wesoły i ugrzeczniony, odpowiadał uśmiechając się ni to ironicznie, ni to z usprawiedliwieniem.
— Trzeba znać temperament wuja, to przecie poeta, nieprzeciętny miłośnik lasu, rozmaszysty, a przecie człowiek wielkiej dobroci. Nie tylko chorobie uległ, zaprzestając ataku, lecz jeszcze przedtem perswazjom całej naszej rodziny. Żałował swej ostrości, wzruszał się losem dyrektora Husarka, obawiał się nawet, że niechcąco uczynił mu krzywdę, bo przecie celował w kogoś innego. A prawdę mówiąc nawet w tamtych nie celował, tym mniej w Trust, tylko we wszystkich rozpierających się po teatrach i operach brzuchatych nouveau-riche’ów, dyrektorów i pseudodyrektorów z całą ich kapitalistyczną „religią“. Więc jak to zawsze we Wiedniu, skończyło się na zabawie i na dowcipach. Bo punkt widzenia wuja był zabawny, nie pozbawiony czaru. Spacerowicze wyjeżdżali sobie pod Wienerwald na Heurigera[33], cieszyli się zwycięstwem, to znaczy dowcipami wuja, naśmiali się, zapomnieli o Truście i o wszystkich drzewiarzach. Sprawę pogrzebano, nikt jej już nie wskrzesi.
Mandl ucieszył się.
— Ach, te wice wiedeńskie! Pepperl, opowiadaj pan, przy nich można zapomnieć o wszystkim. Więc co napisał słynny wuj? Nie czytałem tego, bo wówczas tryndałem się po Bukowinach, po Karpatach.
Pepperl cieszył się także i opowiadał.
— Wuj Ferdynand pisał, że w tych heroicznych zmaganiach jesteśmy świadkami walki dwóch religii: z jednej strony nowoczesna humanistyczna i oczywiście chrześcijańska religia człowieka, a z drugiej pogańska religia drzew. Do pierwszej należą ludzie czynu i postępu, drzewiarze, Trusty i ich dyrektorzy z wszystkimi pomocnikami państwowymi, leśnikami, sędziami także, do drugiej jacyś tam moraliści, idealiści z orszakiem spacerowiczów i nieoświeconego tłumu. I oni właśnie ośmielili się wyzwać ludzi czynu, piętnując ich i spotwarzając, że są piratami przemienionymi w nadleśniczych, urzędników finansowych, sędziów, a nade wszystko w kapitalistów, za to tylko, że wzięli na siebie to zadanie i ofiarę, aby otworzyć światu nasze lasy. Ale wynik niewątpliwy, bo przecież ten kult drzew i lasów to ciemnota zamierzchłych wieków, co stawia czoło przeciw postępowi, przeciw kulturze i oświacie. Opamiętajcie się! — woła wuj. — Nie gaj, nie las jest święty, lecz człowiek. Nie Wienerwald, lecz postęp i handel wydajny! Niechaj zatem prawo śmiało stanie po stronie człowieka, po stronie dyrektorów, po stronie nowobogackich, ich metres i ekwipaży, ich lóż teatralnych, słowem po stronie kultury, a nie po stronie lasu, dzikich zwierząt i barbarii. Wymieńmy święte gaje na pieniądze, jeszcze bardziej święte, jak najwięcej pieniędzy, dla kultury, dla człowieka, dla ducha. Dös is a Hetz![34]
Obaj dyrektorowie wiedeńscy, uraczeni opowiadaniem cieszyli się jak gdyby już się znaleźli w Wienerwaldzie, przechodzili na wiedeńskie narzecze, a Jacobs trwał w pogardliwie kwaśnym uśmiechu, jakby był niepocieszony, nie z powodu zakończenia kolacji, tylko z prowincjonalnych przyjemności swych kolegów. Pepperl gawędził dalej pogodnie.
— Wuj Ferdynand narobił sobie wrogów, to prawda, ale ci co go znali, wiedzieli dobrze, że miał nie tylko rację, ale także serce. Miał po swojej stronie wszystkich śmieszków, to znaczy cały Wiedeń. Nie chciał niszczyć ludzi, tylko zamiatał, wymiatał nadużycia i powiedzmy grzecznie, także stare pajęczyny. To chyba jest a work for many[35], jak sławił dzisiaj nasz chief.
Dyrektor Husarek godził się protekcjonalnie.
— Nasz Pepperl to liberał rozżarzony do czerwoności i tak się wyraża, ale ma rację. Ci liberali, owszem, czasem trzeba przyznać...
— No, widzicie — śmiał się Mandl — niech pan wytłumaczy teraz tym Anglikom, jak to u nas samoczynnie funkcjonuje dowcip niczem gromochron. I teraz w świetle tych zmagań i tych dowcipów, widać praktyczność mego niepozornego, jak szeptano sobie, niepraktycznego pomysłu karpackiego. To nie tylko nie kosztowało, jak przyznaje nasz szef rozrachunków, ale co decydujące w przemyśle, rentabilité[36] nadspodziewana. I jeszcze jedno: sumienie nasze w stosunku do Trustu — spokojne. Tym dochodom nie zagrażają żadne intrygi ani niebezpieczeństwa. —
— Zupełnie słusznie — przerwał żywo Husarek — dzisiaj z powodu zawiści motłochu i chorobliwej czujności tylu czynników, żaden interes nie ma zapewnionej przyszłości, a ten karpacki miał.
— O to chodzi! — ucieszył się Mandl — pan jeden mnie rozumie. Bo o te drzewa i lasy z Riabyńca nie upomni się ani plotka ani prasa, spacerowicze nie zrobią nam procesu i nie zasiądą jako przysięgli, nie znajdzie się też poeta dla ich obrony jak pański wuj. Nawet ów dziedzic gór choć przeciwny wyrębom, nie odezwie się ni słowem, bo mu nie wypada. I takie skarby oddawać Prusakom za cenę złudzeń?
— Czy pan dyrektor jest pewny, że nikt się nie upomni jakoś o tamte lasy? — pytał Pepperl podchwytliwie.
— Nikt i nigdy, bo komu na tym zależy?!
Dyrektor Jacobs choć zdawało się, że już wszystko dlań jest marnością, martwił się przecie. Mówił z ponurością skazańca.
— Jako kierownik na terenie Węgier obawiam się, by Budapeszt nie zaraził się prasowo od Wiednia, bo oni tam, mimo rzekomy opór, lubią Wiedeń naśladować. Nawet Żydzi węgierscy zapominają, że są Żydami. To jedno trzeba przyznać Rosji, że tam kampanie opinii i tak wielkie trudności dla ludzi pracujących z zaparciem w przemyśle są nie do pomyślenia. Bo tam kto raz ma za sobą górę, nie obawia się żadnej opinii ni plotki. Wie czego się trzymać, bo to jasne. A tu ni to ni owo.
Pepperl śmiał się wesoło.
— Ale nie będzie pan nas namawiać, panie dyrektorze, byśmy przenieśli się do tamtej jasności, skoro pan sam schronił się u nas, w austriackim mroku.
Jacobs schylił głowę, kark mu nabrzmiał jak u byka przed corridą, który drażniony przez byle chłopca, nie chce się z nim paskudzić. — Mandl powracał do swego.
— Tak czy inaczej, w Karpatach ani korupcja ni protekcja władz nie była nam potrzebna, wystarczyły małe zadatki, głównie dobre słowo i to jeszcze raz uzmysławia nam wartość tego interesu i niepowetowane straty w razie rezygnacji.
Dyrektorowie, także Jacobs, pochylili głowy smętnie, lecz Pepperl śmiał się rezolutnie.
— Ostatecznie owe Karpaty nie należą do Anglii ani do Prus, tylko do nas. Nie musimy się oglądać ani na jednych ani na drugich, dopóki nasz Wiedeń trzyma głowę wesoło. Nie boimy się.
Dyrektor Jacobs fosznął jak oburzony kot, po czym gromił ponuro.
— Nie boicie się? Na którym-że wy świecie żyjecie, wy Austriacy? W obłokach czyli raczej w Rathauskeller, że dnia trzeźwego nie widzicie? Byłem bardzo za tym interesem w górach. To trochę jak w Rosji, może jeszcze lepiej, bo bez urzędników i bez zabarykadowanych granic. W interesie trzeba chwytać prędko, chwytać póki jest co, a jeśli darmo dają, to łykać na zapas, dławić się a łykać. Ale co potem począć z drzewem? Skądże kapitał na przeróbkę i dostawę? Trzeba mieć oczy! Gdy nowe stolice i nowe potęgi zaświecają się, zgłosić się prędko, aby być pierwszym. Naokoło was potęgi niesamowite, a wy jak koguty: „nie boimy się.“
Dyrektorowie stropili się, Husarek pochylił głowę, jak gdyby czekał na uderzenie, tylko Pepperl podniósł jasny czub, prostował się jak kogut.
— Nie boimy się! Kapitały znajdą się i u nas. Bo największy nasz kapitał austriacki, to serce. Tak jak nasz dyrektor Mandl tym chłopom z gór, przyniesiemy im dobre serce. Das Wiener Herz.[37]
Zakłopotany Mandl bąknął.
— Wyraziłbym to inaczej, ale to słuszne, że powinniśmy dać sobie radę sami, wierząc we własne siły. Mamy już za sobą pionierskie kroki, tu u ujścia Dunaju i poświęciliśmy niejedno.
Jacobs gwałtownie machnął ręką, jakby chciał palnąć kogoś z nich, co najmniej posłać ich do wszystkich diabłów. Zadyszał się zbytnio i dając się zaciągnąć Austriakom, upodabniał się do ich języka.
— Menschenkinder! Ihr seid Leut[38] — tacyście przemysłowcy i kupcy? Pierwszym przykazaniem jest nie wierzyć nikomu i w nic!
Mandl wtrącił cierpko.
— Tylko w Prusaków, jak pan.
Lecz Jacobs ciągnął dalej jakby nie słyszał:
— A wy wierzycie w głupstwa. Skąd wiecie, że ci chłopi z gór już nie otrzeźwieli albo ich ktoś nie podjudził, i drugi raz sztuka z Karpatami nie uda się. Jeden szef pojął to w lot. Nic nie znaczą wierzenia ani ofiary pionierskie, ni to że męczymy się tutaj, nie wierzyć trzeba, tylko kalkulować bez wiary! Nie w Prusaków wierzę, tylko widzę jak pęcznieją. Tutaj Rosja, potwór bogactwa niezmierzonego, tam Anglia, owszem kalkulanci, ale dopiero w arytmetycznym postępie, a w środku Prusacy z geometrycznym. Przyspieszony świat. Prusacy przegonią, gońmy i my razem z nimi. A pan dyrektor Mandl niby to kupiec, niby Żyd i niby umie liczyć — panu najmniej tak wypada. Na czymże pan opiera te pańskie złudzenia i całe to austriackie gadanie?
Jacobs zatchnął się, nie mógł mówić, a Mandl odpierał twardo.
— Wierzę w potęgę postępu i cywilizacji, a zatem w ducha. Jeżeli Austria, jak zapowiada się, wysunie się na czoło jako ognisko tolerancji i jako związek narodów, to postęp obroni ją i utrzyma w swoim własnym interesie, z konieczności dziejowej!
Dyrektor Jacobs zadławił się echem: „Postęp we własnym interesie! Z konieczności!“ Coś takiego? Tfu! To już socjalna demokracja — mierzył Mandla wzrokiem ponuro, ale odwrócił wzrok, bo właśnie żupanica niosła dymiący imbryk z kawą. Zamiast gromić Austriaków i ich zadymione marzenia, skupił uwagę na dymiącej rzeczywistości. Żupanica rozlewała turecką i po turecku przyrządzoną kawę do bojarskich granatowych filiżanek o złoconych brzegach, a Pepperl zaśpiewał po wiedeńsku.
Kafferl, Kafferl du bist guet,
Ich kauf mir heur kan neuen Huet.[39]
Pocieszając się obaj wiedeńscy dyrektorzy, zarówno katolicko-konserwatywny, jak i wyznania postępowego, podchwytywali za nim ludowo:
Aber Kafferl, Kafferl du bist guet,
popijali w milczeniu, a Pepperl podśpiewywał jeszcze:
Wann i amol heirat
Muess mai Haberstroh weg[40],
Hoderada-ho, hoderada-ho-ho.
Uwiedzeni panowie dyrektorowie Trustu powtarzali z zapałem: hoderada-ho, hoderada-ho-ho. Na tym nie skończyło się. Uwolniony z więzów cudzoziemskiej dyscypliny Pepperl rozszczebiotał się, rozświstał i rozśpiewał.
— A to poznajecie, panowie? W tym jednym jestem zagorzałym monarchistą, w przywiązaniu do jego królewskiej i nadkrólewskiej mości króla walców Johana Straussa. Oto ostatnia nowość, walc felietonowy, skomponowany dla balu prasy.
Świstał i śpiewał, a dyrektorowie uraczeni powtarzali za nim po cichu uwodzące tony, podążając marzeniem od rozlewisk Dunaju ku błękitnemu Dunajowi Wiednia.
Pepperl czarował dalej i paplał:
— Ach, gdybym miał pod ręką jakie takie skrzypce. Właściwie jestem skromnym obywatelem naszej wesołej republiki tonów takich jak słynny wicmacher[41] Mozart, jak nasz słodki przyjaciel wina Bertl, bo tak zwano Schuberta, i inni, tylu innych. Widzi się, jak duch wiedeński wstaje od gleby, od ludzi, podąża ku wyżynom.
Skromny sekretarz opanował już zarówno kalkulacyjnego jak i idealistycznego dyrektora. Mandl dokończył szeptem:
— I w przyszłość także. —
Potężny Jacobs stężał. Podejrzewany o smutek z powodu przemijania rozkoszy kulinarnych, z politowaniem kiwał głową nad tymi Austriakami, którym dość było kawy, by zapomnieć. Znów wybierał się ich gromić, zadudnił:
— Panowie, kawa kawą, a —
Zrozumiał, że nie warto. Przywiązany do dóbr najściślej namacalnych, gardził iluzjami, które mąciły mu dalekie spojrzenie. Jego opasła twarz, mimo że tak stepowo przestronna, opanowana była w każdej zmarszczce, w każdej nabrzmiałości jednym jedynym wyrazem pogardy.
Spieka zaciążyła nad Mołdawią i nad siecią rzek. Toteż zaledwie butynary skończyli swe roboty, zaledwie pozbyli się delegacji u chiefa i pobrali pieniądze, nie chcieli zostać ni dnia ni godzimy. Z gorącego i bujnego kraju wstawała duszna i groźna obczyzna. Na każdym kroku nuda tak szczekała na nich zajadle, jakby przy wszystkich drogach, rozdrożach i uliczkach wszystkie psy z całej Mołdawii rozszczekały się i pędziły ich do chat. Wieczorami i nocami było jeszcze gorzej, tęsknota dobierała się do gardeł, zębami próbowała grdyki. Do syta, do przesytu nabyli się na obczyźnie. Na razie pozostawało jedno tylko — spać. A zaledwie budzili się, szumiało im nad głowami goręcej i nieznośniej niż niegdyś upomnienia butynu i dyrektorów: „prędzej, prędzej“ do chat! Kwękali, w końcu napadali i szczekali na samego Fokę. Przez całe ostatnie pół tygodnia nie mogli znaleźć fur. Nawet sam Foka jakby zrozumiał wreszcie, że czas to pieniądz, bo czas opustoszał do dna, a codzienny pobyt kosztował. Ale cóż mógł zrobić? W Mołdawii pociągów jeszcze nie było, dyliżansów pocztowych także niewiele, a te co były, kursowały tylko na niewielkich przestrzeniach, w dodatku nie mogłyby zabrać takiej hurmy luda. Bez Ajzyka, bez Żydów nic nie potrafili zrobić, tak jakby wszystkie konie i fury Mołdawi tylko Żydów słuchały. Bez Żydów piechotką machaj albo cicho siedź, na zmiłowanie Boże czekaj! Tak im się ciągnął i tak przepadał dzień za dniem, a gdy zbliżył się koniec tygodnia i szabas, zbliżał się koniec ich nadziei. Bo gdy sobota spadła na świat i Żydzi znikli ze świata ludzkiego, zrobiło się zupełnie czarno na świecie. W żalu, w rozpaczy, także butynary znikli ze świata i przespali sobotę. W niedzielę wstawali już o świcie, snuli się po podwórzach zagrody, czyhając na Ajzyka. Poweseleli nieco, gdy usłyszeli ruch w jego izbach, że wrócił od Boga do ludzi. Zaświtała im nadzieja, wyczekiwali dość długo, zanim Ajzyk zjawił się. I zaraz znów posmutnieli, bo nie myślcie sobie, że Żydom łatwo albo przyjemnie wracać do ludzi! Ajzyk ospały jakby nie całkiem obudzony, krzywił się: „Dzisiaj nie, jutro początek tygodnia, półświęto, także nie. Może we wtorek? Może się dowiemy czegoś, bo będzie targ.“
Klęli po cichu na Ajzyka i wszystkich Żydów. Giełeta ciskał się bezradnie.
— Od początku świata wszystko przez Żydów! Nie ma na nich śmierci, nawet kija nie ma.
Także Pechkało narzekał zgryźliwie.
— Macie teraz! Robiliśmy u swoich, na lekarstwo Żyda nie było, a wpadliśmy im w ręce, nie ma od nich ratunku.
— Oj, nie ma — godził się Bomba — tylko to jedno, samemu postawić się na Żyda.
— Nie martwcie się — pocieszał Mandat — wszystko przez konie, nie ma ratunku, tylko stać się koniem.
Cwyłyniuk kiwając smutno głową wracał do swej racji.
— A co mówiłem? Wszystko przez tych pieniężnych panów Anglikanów. Gdybyśmy na ich biskupa nie wyczekiwali, bylibyśmy już w domu.
— Po cóż winić — uspokajał stary Koczerhan.
— Nie darmo winić — orzekł Foka — nietrudno kupić konie i wozy, ale zobaczymy, co dłużej potrwa.
Tak wyładowywali się, ale się nie uspokoili, bo siedząc w niedzielę rano w obszernej izbie gospody, zajmowali się tylko narzekaniem i nawet jeść im się odechciało. Stary Koczerhan skarżył się oględnie.
— Tam u nas życie, gospodarka koło chat, na połoninach czeka na nas. Albo już nie czeka...
— Oj czeka i nie czeka — powtarzali bardziej żałośnie bracia Koczerhany.
— Tyle niedziel bez słowa Bożego — wzdychał Cwyłyniuk, choć wszystkie niedziele na butynie przebył bez narzekania.
Giełeta był najtwardszy:
— Ani jednej godziny tutaj, bo życie i krew ucieka z nas jak woda.
Birysz i Łesio szeptali. Rozumieli się obaj najlepiej. Birysz mówił ze łzami.
— Moja buchnia na gminnym gruncie w Żabiem biedniutka, ale tylko tam jest życie!
— Tak — doszeptywał Łesio — tylko bidny człowiek kocha swoją chatę, bo nie ma dlań kąta na szerokim świecie.
Nawet posłuszny Pechkało rozpyskował się do Foki.
— Wszystko umieliście zrobić, wszyściutko, aby nas tu zaciągnąć, a tego co najważniejsze — nie, bo po co pracowaliśmy? Aby żyć u siebie, w chatach, a teraz co? Wywiezieni na obczyznę i za co?
Nawet Fyrkaluk nie był zadowolony.
— Nie można już wytrzymać od gorąca i od kurzu. Zatchnie się człowiek i stopi z gorąca. Rychło patrzeć, wszystkie psy powściekają się, a my z nimi.
Matarha znów dochodził uważnie do głosu:
— A co? Nie przepowiadałem? Zaciągnęli nas, dotąd wyglądało ładnie, a teraz macie. Naprzód gorąco nas zadusi, potem daleka droga piechotą nas wysuszy i koniec nam.
Nawet zarobki ani nabywanie się u Ajzyka ich nie cieszyły. Bomba wzdychał.
— Po co nam te delorności, to kosztuje, u nas żyłby za to miesiącami. Żyd puchnie z tego, a my chudniemy.
— Coś nie widać byście bardzo schudli — szepnął Mandat.
— Jutro o świcie ruszamy piechotą — zadecydował nieoczekiwanie Bomba.
Matarha, Giełeta, Pechkało i Łesio godzili się burzliwie. Tylko Jasio wraz z kamratami jakby nie wiedzieli co zrobić. Jasio nie śpieszył się, wolał pobyt w Gałacu i nabyć się w Mołdawii, ale inni, choć trzymali się go, chcieli wracać. Otrzeźwieli i po raz pierwszy pokłócili się. Rozczulony niespodziewanie Kraszewski przemawiał Jasiowi do sumienia.
— Mógłbyś przynajmniej nad matką zlitować się i wracać prędko do chaty.
— A nie przebierać się za Rumuna i włóczyć się z babami — dopiekał Gęsiecki.
Jasio wypominał z żalem wzgardliwym.
— Tacyście kamraci? Mogliście wy przebrać się z Polaków na Rusinów, to ja mogę na Rumuna. Jeden Petrysko mnie rozumie. Petrysku, zostań ze mną.
Petrysko Mandat natrafił na granice tej przyjaźni za pokutę. Zostać wcale nie chciał, ale chytry po swojemu znalazł sposób przekupienia sumienia i Jasia także.
— Wiesz Jasiu, ja pójdę do twojej matki, przekażę, zaniosę co trzeba, a ty nabywaj się tutaj, biedaku.
Jasio był inaczej chytry i niby to dał się złapać.
— A co, nie mówiłem? Kto wierny? Tylko Petrysko! Dobrze, bracie luby, zajdź do matki, daj jej co potrzeba, ja ci potem oddam, znasz mnie przecie. —
Obaj byli zadowoleni ze swojej chytrości nie mniej niż z nowej przyjaźni.
Gdy tak bałakali, dwukonna bryczka zajechała przed zagrodę Ajzyka. Siedział w niej nie kto inny, jak sam dyrektor Mandl. Foka ucieszył się szczerze, bo miał z kim pogwarzyć i odsapnąć od nowych kłopotów, inni także przestali się kwasić, bo Mandl choć dyrektor, bądź co bądź swój. Dyrektor przyjechał z ważnymi wiadomościami. Przede wszystkim chief kazał zapłacić Ajzykowi za pobyt wszystkich, wszystko wszyściutko. Po drugie chief proponuje Sawickiemu, by jechał z nim w świat, wszędzie morzami i za morza, by sporządzać ryzy i urządzać nowe butyny. A może ktoś z butynu zechce z nami jechać? Chief uznaje, że pracują dzielnie, wesoło.
Foka ucieszył się, przetłumaczył Sawickiemu, lecz Sawicki nachmurzył się, nie chciał o tym słyszeć. Foka przekonywał.
— Piotrusiu, jedź, tyś młody, świat przed tobą, my wszyscy Szumeje będziemy pamiętać o pani kowalowej, jak o swojej. Chief sobie ciebie upodobał i może gdzieś tam dyrektorem zostaniesz i wtedy wrócisz.
Sawicki kiwał głową przecząco, przybił twardo: „Nie, nie!“
Mandl zasmucił się odrobinę, zwrócił się do innych.
— A może ktoś inny z was zechce z nami jechać? Do wyrębów, dla ryz, dla spławów.
Sawicki wskazał w milczeniu na Jasia, a Jasio zapalił się, aż cały zakwitnął czerwono.
— Tylko jedna rzecz — mówił Mandl ostrożnie — chief nie znosi tych strojów kolorowych, a Tomaszewski ubrany jak do cyrku. Trzeba zmienić.
Foka tłumaczył, a Jasio zapalił się jeszcze więcej.
— Ależ najchętniej, będę chodził ubrany po miejsku jak mój dziadek, a jak potrzeba to nawet za angielskiego pana się przebiorę.
— To zbierajcie się prędko, jedźcie zaraz ze mną — zdecydował Mandl.
To ułatwiło Jasiowi rozstanie się z kamratami, wyściskali się z Petryskiem w imię nowej przyjaźni tak gorącej, zapalonej siarczystym policzkiem. I zanim jeszcze Mandl siadł do bryczki, Jasio już zaniósł tam swoje besahy i szmatki i czekał nań.
Mandl żegnał się z Foką smętnie.
— Ach, Foko, pozdrówcie wszystkich, księdza i księdzową nasamprzód. Zanieście ode mnie księdzu tę wielką fajkę, ten worek tureckiego tytoniu i tabakę do kichania. Tam u was życie... — Mandl zdjął okulary — Pozdrówcie też ode mnie hrabiego, chcę mówić dziedzica. Przypomnijcie mu mnie. No i wreszcie — Joseńka także, niech będzie. Wy już sami wiecie co każdemu powiedzieć. Tam u was dobrze mi było. Dziękuję Foko. Szkoda.
Foka zrozumiał, odparł.
— Ale może pan jeszcze kiedy przyjedzie do nas, do mnie?
Mandl machnął ręką, włożył okulary.
— Ach, teraz? Kto wie gdzie będę, a przecież — ciągnie do człowieka, chciałbym, wierzcie mi. A ciągle odkładam na potem, trzeba gonić, zawsze gonić...
Na pożegnanie Mandl położył jeszcze Ajzykowi na sumieniu, aby szukał dla butynarów fur zaraz, natychmiast, już. Ajzyk skłonił się przed życzeniem dyrektora z samego Wiednia, rozruszał się, obiecał że jutro, że dziś, że zaraz, że już rozsyła gońców. Jasio czekał na bryczce, Mandl wsiadł prędko, kiwając raz jeszcze Foce i Sawickiemu. Odjechał.
Butynary uspokoili się, a Koczerhany i Cwyłyniuk mimo gorąco wybrali się z powodu niedzieli do cerkwi. Zaledwie wyszli na ulicę, a inni dołączyli się po jednemu, po dwóch, aby im towarzyszyć, zobaczyli na spustoszałym niedzielnym gościńcu widowisko nielada. Jakich dwudziestu ludzi, wychylając się z zakrętu i z chmur kurzu, zbliżało się tak pośpiesznie, jak gdyby uciekali. W bardzo wytartych, nawet zniszczonych kieptarach kozich, podobni pasterzom, co nigdy nie schodzą z pastwisk, wszyscy ruchliwi, chudzi, pociemniali, ba, osmaleni od wichru i od słońca. Tylko jeden z nich, ten co stąpał na przedzie, starzec z wystającymi spod długoszerstnej czapy białymi włosami, był nie tylko ogromny, nawet szczególnie gruby. Dźwigał na plecach coś jakby koc czy mantę, czarny ciężki płaszcz, istny dach albo namiot, którego obszerna kopuła zakrywała całą postać aż do ziemi. Z tym ciężarem stawiał kroki tak wielkie lecz także przyspieszone, jak gdyby połykał ziemię. Patrzał przed siebie daleko a nieruchomo, jakby był ślepy albo zabielmiony, bo ani nie mrugnął okiem. Ciężki płaszcz na olbrzymie był rozchylony na piersiach i widać było, że w obu rękach trzymał i niósł przed sobą instrument muzyczny, coś jakby lirę. Inni stąpali za nim, odrywając zgrabne postoły od ziemi tak prędko jakby chcieli być wszędzie, tylko nie tam gdzie są. Poruszali się prędzej niż w chyżym biegu, postoły niosły ich same, jakieś skrzydlate, a ku górze spojone sprzączkami aż po łydki. Takimi zajść można nie do morza tylko, chyba i przez morze. Nie patrzyli pod nogi, nie oglądali się naokoło, tylko przed siebie, gdzieś daleko. Obcość biła od nich, obcość wobec wszystkiego. Nietutejsi! Sieroty czy dopiero co wypuszczeni więźniowie? Cyganie czy Tatarczuki — poganie?
Gazdowie stanęli, dziwowali się w milczeniu. Zaledwie mieli czas ogarnąć wzrokiem dziką gromadę, rodem znikąd, w pochodzie do nikąd, gdy trysnęła z niej muzyka naprzód z przodu, po czym z środka i niezwłocznie z tyłu pochodu. Potem ochrypły śpiew, tęskny ale rąbany. Nie, to nie byli Cyganie. Ten stary gruby olbrzym, powiększony kopułą czarnego płaszcza, wzniósłszy do góry instrument, prawą ręką kręcił rączkę, a lewą uderzał płytkie klawisze i szybko po nich przebiegał. Dobijając się dzielnie do opornych klawiszy, wyciągał z nich tęsknienie wód podziemnych, buszujących a zduszonych. I jeszcze płacz zduszony z piersi dziewczyny, dziki i szorstki jak te wody, jak ci włóczędzy. W środku pochodu młodzieniec o twarzy miedzianej, wymęczonej słońcem, grał na nieco odmiennej lirze, przymykając oczy. Na podobnych instrumentach grywali pod cerkwią kołomyjską dziady, ale ich granie i pieśni były rzewne, bezbronne, a ta nuta włóczęgów rosła, uderzała, jakby rozmachnęła się do zdruzgotania. Na końcu pochodu cztery cymbały sypały rzęsny deszcz kropel, dużo — dużo łez, bez żalu, bez wzruszenia, dlatego tylko płynących, że miały tak spływać.
Mandat otworzył usta, wytchnął:
— Ależ to swoboda!
Cwyłyniuk splunął z lękiem:
— Tatarczuki znad Dunaju, bezwiarki syrojidzkie.
Jakby na przekór Cwyłyniukowi, Foka ucieszył się.
— Ależ to dopiero bezwiarki! — Postanowił natychmiast: — Zaprosimy ich do Ajzyka, zapłacimy przyjęcie, niech nam zagrają i zatańczą.
Cwyłyniuk przeżegnał się, znów splunął ostrożnie i odszedł ku cerkwi. Koczerhanowie razem z nim, a inni jakoś zapomnieli o cerkwi, bo gapili się na wędrowców. Tymczasem Foka podszedł do wielikana w czarnym płaszczu i zaraz stary przestał grać, zatrzymał się. Inni też stanęli od razu. Stary patrzył przed siebie szklanymi oczyma, potem zamknął je, poprawił białe obfite wąsy, kiwnął na młodego grajka, wołając: „Sandor“. Taneczny i giętki Sandor przyskoczył do Foki. Mówił tak, że można go było zrozumieć. Zgodzili się na zaproszenie i Foka udał się do Ajzyka, aby przygotować jedzenie. Lecz Ajzyk krzywiąc się, po raz pierwszy mówił niechętnie jakby z lękiem.
— To włóczęgi, może — niebezpieczne. — Któż wie — Jedni mówią, że porywają dzieci, drudzy, że wykopują trupy. To może nieprawda, ale kręcą się po nocach, to pewne. Jeśli ich skorci — obrabują, a kto im zabroni? Uciekną, nikt jeszcze ich nie dogonił.
Foka uparł się grzecznie, Ajzyk zgodził się, choć po raz pierwszy opornie i warunkowo.
— To tylko dla was — mówił — i za waszą poręką! I wy ich później macie wyprawić. I to koniecznie przed nocą, bo inaczej oni nas z domu wyprawią.
Nie byli to Cyganie, nie byli Tatarczuki z Dobrudży, tylko wędrowni Magyarzy, ale nie z Węgier, tylko niby to z Rumunii, a naprawdę z dróg, z szlaków nadrzecznych, z moczarów przymorskich. Łowili ryby, ptactwo wodne także, wędrowali i mieszkali między wodami.
Mówili między sobą niewiele, rąbiąc hardo po słowie. Umieli też kilka słów po rumuńsku. A jedynie Sandor porozumiewał się dobrze z gazdami. Jak mówił nie wiadomo, on sam nazywał, że po słowiańsku. On jeden nie był rodem z wędrówki, tylko z Szentes nad Cisą. Ale od kiedy powódź wiosenna spłukała go, nie wrócił już do domu. Szukał tego starego Józsibácsi, bo i tamten był rodem z Szentes, ale tak dawno wywędrował, że już nikt o nim nie wiedział. Sandor łaził za nim długo po kilku krajach aż znalazł. Z wędrownych towarzyszy starego nikt nawet nie wiedział, że nazywa się Józsi, nazywali go Banya-Kemence.
Sandor opowiadał gazdom, że w Szentes obfitość chleba, kukurydzy, białych gęsi i poduszek dużo, wino niezłe, a ryb najwięcej na świecie. Wszystkiego pod dostatkiem, tylko swobody nie ma.
Oprócz Koczerhanów i Cwyłyniuka, gazdowie zapominając o cerkwi, obsiedli gości i gwarzyli, wypytując Sandora o wszystko. Tymczasem Ajzyk i żupanica podawali zamówione potrawy, tylko wódeczności żadnych, zamiast tego piwo.
— Ten stary — pomrukiwał Ajzyk — i tak dość gorący, to niech się ochłodzi i rozcieńczy.
Banya Kemence i Sandor usiedli z obu stron Foki. Foka traktował, a Sandor opowiadał o ich życiu, o wędrówkach.
— W Mołdawii i tu na wodach najlepiej dla nas, cierpią nas. Czasem do więzienia zamkną, ale na krótko, tak sobie na dzień, na dwa, można się wyspać i koniec. Ci którzy już nas znają, nie zamykają, czasem każą nam pośpiewać, zatańczyć, traktują, nawet płacą. I puszczą. A na Węgrzech zaraz mówią, że „tolonc“, włóczęga, ciągają, zamykają do „tolonchaz“, trzymają bez końca, nudno.
Foka choć wciąż zapraszał, w myśl upomnień Ajzyka pilnował, by więcej jedli niż pili. Tymczasem Sawicki ożywił się niezwykle, zasiadł obok nich ze swoimi cymbałami, kazał sobie powtarzać gry i śpiewy i grał razem z nimi. Właściwie nie śpiewali, raczej mówili wyraźnie w śpiewie. Od tego rębanego śpiewu, od tych lir kręconych, z których jedna zwała się tekerö — zakręcona, a druga nyenyere — rozegrajka, biła dawność, dzikość swobodna.
Raborult az ej homálya
Tornyok orman az öszsi szél
Régi dicserségröl beszsél[42]
Mandat zapalił się.
— Swobodniejsi od nas, cóż by im przyszło z chat.
— Do takich bezwiarków warto by przystać — uznawał Giełeta.
Tymczasem Sandor pokrzepiony jadłem i trunkiem, nie tylko chętnie wykręcał swą lirę, także jak mógł swoją słowiańską mowę.
— Najlepiej jest tam, gdzie człowiek jest, ale nie dłużej niż dzień. Może dwa dni. Ale dwie noce to już nie. Bo tam gdzie jutro, jeszcze lepiej. A przecie nie trzeba dzisiaj sprzedawać za jutro, oj nie, dobre i dzisiaj. Ale jutra nie sprzedawaj za dziś. Dobrze zawsze i wszędzie, ale zaraz dalej, dalej. Bez tego zakwasisz się, tyś już ogórek w beczce, już przystaniesz do chaty, do trumny. Nawet śmierć lepsza po drodze niż w chacie. Do ostatniej godziny nie wiesz, a nic ci nie zabierze. Co może zabrać po drodze? Nawet choroba lepsza w drodze, położysz się byle gdzie, pod drzewem na trawie, a świat otwarty. Dla małej choroby łóżko przydatne, niech będzie, ale z wielką cóż zrobisz? Uciekać, uciekać póki można. A tutaj ludzie nieźli, nie, sami wszystkiego nie zjedzą, zjeść dadzą i pozwolą położyć się gdzieś w kącie, kiedyś chory. Także w zimie przytulą. A latem cóż? Banya Kemence ma swą burkę „szür“, kiedy potrzeba pozwoli przytulić się, zasłoni od wiatru, od deszczu lepiej niż dach.
Sandor pochodził z komitatu Csóngrád jak tłumaczył Czarny gród. Tam znajdują się mogiły olbrzymów z dawności, z bardzo dawna. Sandor opowiadał.
— Byli tam kiedyś wielkany, jedni umarli tam na miejscu, a drudzy nie wytrzymali, poszli sobie dalej. Za wielkie kroki mieli, my tak samo. Na Csóngrádzie chaty mocne, murowane, chłopskie miasta, studnie wszędzie głębokie, czerpią stamtąd od Niego. I porządek na Węgrzech, złodziei niewiele, to tak, ale takim jak my lepiej tutaj. Bo tam pański porządek, nie nasz, a w Mołdawii bojary osobno, a my osobno. Oni w dworach, my na drogach, nie wchodzimy sobie w drogę. Cały kraj czarnogrodzki leży na morzu podziemnym, i z tego się bierze, że ziemia u nas — u nich, dobra, bujna. Ano, przyłóż nocą ucho do ziemi, słychać jak wody uderzają. Jest tam niedaleko jezioro białe, Fehér-tó, to białe oko wód podziemnych. Podziemne morze tym jednym okiem zagląda sobie, szpieguje. Gdy wiosna, z nią wstają powodzie spod ziemi. Czasem i zimą. Koniecznie trzeba przygotować łodzie, balie, bo zalewa naokoło jak spojrzeć. Jakby już sąd! Czuwać trzeba. Stary bóg tam ukrywa się, także czuwa, od wód broni, pomaga też, wody wykrada, karmi.
— Gdzież on? — pytał Foka.
— Pod ziemią. Od dawna nam daje, a kiedyś ziemia wszystko sobie odbierze, co on nadawał. Teraz nowa wiara, każą sadzić drzewa, aby ochronić od powodzi. A co drzewa pomogą przeciw ziemi, kiedy nie pomoże stary bóg.
— A któryż nowy? — pytał Foka.
— Ten nie nasz, niemiecki.
— Niemiecki? A któryż to?
— Ten co teraz, nowy — odpowiadał Sandor i pytał — a wy rozumiecie coś po naszemu, po magyarsku?
— Niewiele, tyle co nałapałem w Marmaros-Sziget — odparł Foka.
— Otóż — tłumaczył Sandor — ten „Öreg“ stary nasz, to ani „örög“ że na zawsze, ani „ördeg“ że czort, bo to wszystko dopiero teraz Niemcy pomieszali, tylko jest po prostu „öreg“ — stary i nasz, a „régös“ — ukryty.
Foka wzruszył ramionami, a Sandor mówił dalej:
— Teraz oni wojują między sobą, no i my uciekliśmy tutaj od jednego i od drugiego. Po co nam pchać się między nich? Niech sami wojują! Tutaj wesoło, wesoło iść, wesoło spać, wesoło wstawać, czuwać nie trzeba. Po co włóczęga ma czuwać? Ale nocą, gdy szumi tam na ukrytych strugach nad ujściem Dunaju, nasz Stary przypomina się, i wtedy Banya Kemence kłania mu się. Ale z daleka. —
— A wy modlicie się? — pytał Foka.
— Bywa taki czas, ha — — — że Banya Kemence zaczyna tak: „Ziemio matko-niematko, czymżeś się najadła? Czymżeś się nażarła, żeś taka spragniona? Tyle pijesz łez i tyle krwi także. — A ty Stary, ty nasz, karmisz swe sieroty, żywisz nas ukradkiem od ziemi wodami, trzymasz póki siły, zanim przyjdzie sąd —
— Sąd, czemu sąd? — pytał Foka.
— Za darmo nie ma, to kosztuje, sąd przyjdzie.
— Jakiż sąd?
— To zakryte, uciekajmy dalej, aby z daleka —
— A Banya Kemence co mówi o tym? — pytał Foka.
— Więcej nie mówi, ciągnie nas, pędzi nas. Po północy znika, to jego robota, on najstarszy.
— Dokąd znika?
— Nikt nie pyta, gdy będę najstarszy, także będę znikać.
— A co to znaczy Banya Kemence? Czemu go tak nazwali? — pytał Foka.
— Banya Kemence to znaczy baba-piec, piec gruby jak baba, tam u nas — u nich nad Cisą. Napakują słomy, podpalą, grzeją, pieką chleby też. I ten nas także grzeje i karmi. I sądzi także, nasze żony i dzieci. —
— A gdzież one?
— Tam między wodami, u ujścia, na wyspach, w zaroślach, gdzie ptaki. Zmieniamy gniazda. Szukać nas? ha, to nie znaleźć. My do żadnej dzierżawy nie należni, ni do tej, ni do tamtej, ni do tej trzeciej. A zimą my u Wołochów, choć gdzie, przytulą, ogrzeją, nakarmią, nie odmówią. I nie urągają. Inni na nas, że my z czorta i z czortem, inni wypędziliby nas, a Wołochy nie! Dają żyć każdemu.
— A może byście do nas w góry przyszli? — pytał Foka. — U nas także dają żyć każdemu.
— Nie, nie, nie! W górach strasznie, dopędzą, otoczą, złapią.
— Któż taki?
— Nie można wiedzieć, a uciec, dokąd?
Po sutym posiłku, po pogwarkach, wędrowcy tańczyli. Ajzyk już uspokoił się i na ich prośbę wyszukał cepy. Tańczyli przy graniu obu kręconych muzyk, a Sawicki, dołączył się z cymbałami do ich muzyki, szedł za ich tonami, uczył się. Tańczyli zamierzając się cepami jeden na drugiego, coś jak u nas z toporami, lecz uchylając głowy w ostatniej chwili tuż przed uderzeniem cepa.
Lecz Banya Kemence już niepokoił się, pochrząkiwał twardo. I natychmiast tańczący przerwali i już wybierali się w drogę, gdy właśnie strudzeni gorącem a spoceni Koczerhany i Cwyłyniuk wrócili z cerkwi. Banya Kemence warknął raz i drugi, i Sandor pochopnie tłumaczył gazdom.
— Pora nam, pora!
— Dokądże tak się spieszycie? — pytał Foka.
— Musimy być w Tulcea przed północą.
— Ho-ho, to zdaje się szmat drogi, daleko.
— Banya Kemence przegoni wszystkich, a my za nim — odpowiedział Sandor z przekonaniem.
— Ale po co tak gonić, po co?
Sandor skrzywił się, spytał coś starego, wskazując na Fokę. Stary rąbnął, a Sandor trudził się nie mogąc znaleźć słowa.
— Tak konieczne, tak ma być.
— Wasza dola? czy mus? — pytał Foka.
Sandor nie przeczył ani nie potakiwał. Zegnali się, tymczasem Foka doładował do ich worków białego chleba i po flaszce wina. Wędrowcy uśmiechając się kwaśno, spoglądali pytająco ku staremu. Wówczas Banya Kemence kazał sobie ściągnąć z pleców besahy, dłubał w nich dość długo, wyciągnął z dna szmatkę i podarował Foce duży złoty pieniądz wielkości guldena. Foka opierał się, Banya nasrożył się, a tymczasem Mandat zgadując, że chodzi o wymianę, pchał staremu do ręki banknot mołdawski. Banya odsunął go gniewnie i warknął: „Én magam ur vagyok, én fizetem mindig.“[43] Foka zrozumiał, a Sandor prosił półgłosem.
— Nie drażnijcie go, po co? Polubił was, będzie pamiętać.
Foka zakłopotał się, potem ucieszył się pomysłem, prędko ściągnął pistolet ukryty pod torbą i nabijaną gwoździkami kulistą prochownicę, i podarował staremu. Banya Kemence rozjaśnił się. Oglądał długo pod światło, przybliżał do oczu, potem bardzo wyraźnie rąbnął coś, z czego Foka niewiele zrozumiał. Sandor wytłumaczył pośpiesznie.
— On wasz przyjaciel, tak wam mówi: „Nie do ludzi lep się. Nie! Do wód, do zarośli, do ptaków. Tak!“
Sam Banya skrzywił się, potem nasępił jak żałobny sęp z Siedmiogrodu, wreszcie spokorniał, mruknął kilka słów, a Sandor znów wytłumaczył.
— I do tamtego Starego, u spodu głęboko, tam do niego — tak. Warto!
Ściskali sobie ręce.
— Daj Boże zdrowie i szczęśliwej drogi — mówił Foka.
— Az öreg Isten adjon![44] — odparli raz i drugi wędrowcy.
Foka i Banya, a inni także między sobą, pili pożegnalną szklankę piwa. Dopiwszy do połowy Banya przerwał, wskazał palcem ku ziemi, powiedział coś, a Sandor wytłumaczył.
— To dla tamtego Starego, niech przyjdzie i popije.
Foka zrozumiał, dopijali bardzo powoli. Banya mruknął jeszcze coś swoim, a oni biorąc się za ręce, rozkołysali się w tę i w ową stronę, obracając się arkanem wokół gazdów. Odtańczyli drobnymi kroczkami, pożegnalny taniec, kłaniając się wciąż w tańcu. Tak wydreptali tańcząc na gościniec. Gazdowie patrzyli na nich ze współczuciem, a Witrołom biadał:
— Biedaki, taki szmat drogi w taką spiekę.
Sandor zażartował ten raz jeden.
— Wszystko nawyczka, śmierć także! Ale kto ją wydumał?
Znów pośpieszyli się, znów ziemia znikała pod ich chyżymi postołami. Znów z daleka słychać było tekerö. To Banya Kemence dobijał się do muzyki opornych klawiszy, jakby do zasklepionych pod ziemią wód, jakby budził twardą i ciernistą dziewczynę Csipke-rózsika. Potem zawodziła nyenyere w rękach młodego Sandora i wyrywała się smutkowi, potem cymbały sypały rzęsny deszcz łez, które nie skarżą się wcale, a muszą płynąć. Giełeta zapomniał, że tak się śpieszył do chaty, zawołał z uniesieniem.
— Chodźmy za nimi, do ujścia, do morza, tam życie!
Kilku butynarów co młodsi porwali się jakby chcieli ich dopędzić. Zanim coś postanowili, wędrowcy zmykali, zmykali i rychło znikli w kurzu i za zakrętem gościńca. Cwyłyniuk nie wytrzymał. Wstał, przeżegnał się, przeżegnał innych, zawołał z przejęciem:
— Ludzie! Do cerkwi nie poszliście. A czyż wy wiecie w co wdepnęliście? I kto ten stary gruby czort? Patrzcie jak sczezł! To sam wieczny Żyd!
Stężeli, wreszcie Matarha wyszeptał.
— On sam, to dopiero bezwiara.
Witrołom przeżegnał się także.
— Wieczny Żyd? A my wszyscy podawaliśmy mu ręce.
Foka dzielnie oparł się Cwyłyniukowi.
— Obiecaliście nie krakać, a przecież sami wiecie i sami tak mówiliście, że wieczny Żyd obliczony dopiero za siedemnaście lat.
Cwyłyniuk zacietrzewił się:
— Nie przeczę, ale to przeciw obliczeniom i dlatego jeszcze gorzej. Coś nagłego grozi, coś strasznego czyha.
Foka zniecierpliwił się.
— Coś takiego zmyślacie, że aż wstyd.
Cwyłyniuk rozżalił się.
— Ja zmyślam? Na pewno takich dureństw nie zmyślam jak ci panowie, twoi pobratymi.
Foka uspokajał z uśmiechem:
— Ależ on poszedł dokładnie w przeciwnym kierunku niż nasza droga. Spytajcie Ajzyka czy to Żyd, on by go zaraz poznał.
Uspokoili się na wspomnienie Ajzyka, ale milczeli wytrwale. Dopiero po chwili Mandat jakby zrzucając z siebie czar, potrząsnął mocno głową aż rozsypały się długie lniane włosy. Rozrechotał się.
— Mówcie co chcecie, a ja wolę jednego grubego Banya-Kemence niż dziesięciu chudych chiefów razem z ich chudymi nabożeństwami.
Giełeta ocknął się także:
— U nich, tam na wodach, życie, swoboda, jakaż inna wiara potrzebna?
— A przecie — wzdychał po chwili Witrołom, zwracając się do Foki — złoty pieniądz wzięliście. Lęcznie —
Foka znów uspokajał.
— Dam księdzu Buraczyńskiemu dla cerkwi, niech pokropi. Jeśli od czorta, stopi się złoto. Ale to jedno rozważcie sobie, jak oni słuchają tego starego...
Zamilkli, trwali w milczeniu, kto wie jak długo i co tam sobie dumali. Tymczasem wizyta i powaga wiedeńskiego dyrektora zrobiła swoje. Na uspokojenie obaw czy tęsknot, prawdziwy, nie wieczny Żyd Ajzyk zjawił się i oznajmił pośpiesznie i z zadowoleniem:
— Tej nocy, po północy jadą fury prosto do Jass. Cała karawana! Przewodzi im Mosz Nikifor. Wiecie kto to? Główny furman na całą Mołdawię, a mój pobratym. Z taką brodą do pasa! Wołoch prawosławny a jeszcze lepszy niż Żyd. No! Sam Abraham! Koło niego kręcą się krewniacy moich krewniaków. A tam w Jassach mieszka Jekele Manger, nasz krajan ze Stopczatowa od Peczeniżyna. Powiadają o nim, że po prostu firma. On wam wyszuka fury i odeszle do samej granicy. To gwarantowane.
Zaszumiało w gospodzie. Choć do wieczora było jeszcze daleko, biegali, przygotowywali się, aż pot z nich się lał. Młodzi wykrzykiwali jakby się upili: „Daj Boże zdrowie panu kapitałowi, że nam daje wracać!“ — „Niech żyje nasz pobratym dyrektor Mandl!“ — „Daj Boże szczęście Ajzykowi i jego rodzinie!“ „Daj Boże zdrowie wszystkim Żydom od początku do końca świata!“
— Niech żyje zdrowo nasz gruby wieczny-Żyd Banya-Kemence! — przekrzyczał innych Mandat.
Cwyłyniuk zatkał uszy, a Witrołom prosił grzecznie:
— Ludzie dobrzy, dziękujcie Bogu, że można wrócić, nie wygadujcie byle czego, nie wyzywajcie, cicho-sza. Bo inaczej — Mołdawia nosem wam wylezie.
Mandat krzyczał wesoło:
— Mołdawia nie taka, przyjęła nas lubo, karmiła-gościła jak rodzona mama, daj Boże zdrowie wszystkim Wołochom!
Doboszowy potomek Połowyk-Giełeta uderzał oczyma zuchwale.
— Co nam grozicie. Dlaczegóż ma nosem wyleźć? Wracamy w góry, połoniny, w lasy swoje, skrzydła rosną.
— Rosną, rosną — cieszył się Łesio.
— Oj, rosną, jakbym do nieba leciał — mówił cicho Birysz.
— Oj, rosną i mnie — bełkotał rozczulony Bomba.
Mandat bez przerwy śmiał się jak szczęśliwy dzieciak.
— Patrzcie jaki nasz Bomba ze skrzydłami ładny!
— I gdzież ta obczyzna? — pytał Foka zwycięsko.
Stary Koczerhan podniósł rękę, wygłosił z wolna uroczyście:
— Zatrzymajcie się na chwilę, popatrzcie mądrym okiem, kto was karmił. Mołdawia to stary nasz kraj. Jakbyśmy u ojców naszych pobyli.
- ↑ Zakukała mi kukułka z wołoskiej strony, / Bukowinka się rozwinęła, teraz mi szeroko.
- ↑ Moi ludzie (austr.).
- ↑ Placzinta (rum.) — rodzaj naleśników.
- ↑ Dulczjaca (rum.) — konfitury.
- ↑ Całkiem, całkiem, całkiem.
- ↑ Ten jest całkiem jak szkocki chłopak, musi być Niemcem.
- ↑ Twoje nazwisko jest Sawicki?
- ↑ Ochrypły i wydajny jak nowa piła.
- ↑ Za ich dobrą wolę pokażemy także dobrą wolę, płacąc im dodatkowo za staranne wysuszenie drzewa, za to, że nie pozwolili mu się wypaczyć.
- ↑ Ich proboszcz jest też ich bankierem?
- ↑ To cała Pańska obrona?
- ↑ To jest mój właściwy człowiek! Uczciwy handlarz w Bożym ręku (...).
- ↑ Papistowski proboszcz.
- ↑ Z jej zmiennymi kolejami losu, z jej szkieletem w szafie (powrozem w domu powieszonego).
- ↑ Dżentelmeńscy.
- ↑ Jak rycerze (cavalier — rojaliści angielscy, zwolennicy Stuartów w XVII w., symbol przegranej sprawy).
- ↑ Róbcie jak najlepiej możecie.
- ↑ Praca dla wielu. Zamiatałem dla wielu.
- ↑ Używałem swego ciężaru jako poduszki.
- ↑ Zawiódłby prawość i wstyd.
- ↑ Linia kolejowa Bogumin-Koszyce, jedna z najważniejszych w dawnej monarchii austriackiej.
- ↑ Nie martw się, to było odważne mimo wszystko, kontynuuj.
- ↑ Chłopakiem o złotym sercu.
- ↑ Wykręcać się kłamstwem.
- ↑ Aby powiedzieć bez ogródek.
- ↑ Jego książęca mość chłop.
- ↑ Oszczędny w drobiazgach.
- ↑ Rozrzutny.
- ↑ Parafia.
- ↑ Jesteśmy tylko uczciwymi pośrednikami.
- ↑ Martwo narodzony.
- ↑ Austriacki bałagan.
- ↑ Młode wino.
- ↑ To dopiero heca.
- ↑ Praca dla wielu.
- ↑ Dochodowość.
- ↑ Wiedeńskie serce.
- ↑ Dzieci! Fajni ludzie z was.
- ↑ Kawuńciu, kawuńciu, jesteś dobra / W tym roku nie kupię sobie nowego kapelusza (piosenka wiedeńska).
- ↑ Gdy kiedyś się ożenię, / będę musiał wyrzucić sieczkę (piosenka austriacka).
- ↑ Dowcipniś.
- ↑ Zaciągnął się nocy mrok,
A na szczycie wież jesienny wiatr
O dawności starej gwarzy. - ↑ Ja sam jestem panem, ja płacę zawsze.
- ↑ Niech da stary Bóg! (Daj Boże!).