Zwada/Na tamten świat

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Zwada
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1981
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II. NA TAMTEN ŚWIAT
1

Pewien, że uśmiercił Tomaszewskiego, przerażony własnym czynem i w strachu przed pościgiem, Mandat — jak przedtem i potem niejeden nieopatrzny zabójca górski — uciekał prosto przed siebie ku węgierskiej granicy. Nie gorzej niż w tańcu niósł okrągły tułów, toczył się tak sprężyście, że pogoń dziesięciu chudych nie dopędziłaby go. Wdarł się wreszcie w niewielki potok, pod osłoną nocy nadal zmykał dziarsko. Wciąż w górę, im stromiej tym prędzej — niech go szukają! Ale zaledwie znalazł się na grzbiecie i dosłuchał się szelestu strug, co spływają ku węgierskiej stronie, przeraził się ponownie. W obczyznę węgiersko-wołoską? Tam zaledwie słuch doleci o zabójstwie, powieszą od razu, na zapas i to hakiem pod żebro. Tam sąd nagły, sprawiedliwy. Zasłyszał o tym niejedno.
Ale czekaj! To minęło. Rozpowiadał przecież matczyny ojciec, dziadulo Bazio Kropiwnicki, sławny diak z Krzyworówni, że tak bywało dawniej i to więcej niż sto lat temu. A teraz inaczej, nowe czasy, pańskie sądy zmiękły, sędziowie innej mody, oświata. Na Węgrzech tak samo. Tam dla łajdaków jeszcze lepiej jakoś wychodzi, bo kto stąd ucieka tamtędy, zaraz rozpowiada, że przez politykę. To już go nie tkną, byleby siedział cicho.
— Wykręcać się na politykę? ha?
Mandat słuchem odszukał źródło, co sączy się ku Węgrom, przyjrzał się, jak gwiazdy w nim igrają, potem ponownie wdrapał się nieco wyżej, odszukał kamień graniczny. Odpoczywał przy kamieniu, dokładnie na granicy, rozważał:
— Ten dziadulo Bazio choć luby i mądry, nakazywał nam same niebylice, aby nigdy nikogo nie sądzić. „Niech Hospod święty, niech Słoneczko nas sądzą — powiada Bazio — i sumienie sądzi, sam siebie każdy, ale drugich sądzić nam grzesznym wara. To mężobójstwo! Kto drugiego sądzi, to już go ścina, to grzech najcięższy.“ Ale któż posłucha takiego chudziaka świętobliwego jak Bazio? Nazywają go, że bogumiły, to znaczy duchowny, od tego przecież diak. A co taki niebożyna może wiedzieć? Nigdy w życiu nikogo nie zabił, ani paznokciem nie drapnął, ani nie spojrzał krzywo, tylko oczy wytrzeszcza do nieba. Skąd do niego ten smak? Bo kto raz zasmakował w zabijaniu, taki nigdy się nie odsmakuje, tak samo jak taki, co na mięso dzikiego wieprza łakomy i od polowania się nigdy nie oduczy. Taki sam smak na Węgrzech, aby hakiem pod żebro łajdaków wieszać! Skąd o tym Baziowi wiedzieć? Co innego takiemu co zabił, to inna mądrość, taki zrozumie od razu, wie co go czeka. Nie! Na Węgry nie!
Mandat zerwał się, odskoczył od granicy. Choć była północ, choć na połoninie nie było jeszcze żywej duszy, pędzony strachem, lecz nie przekraczając granicy, uciekał pogranicznym trawiastym grzbietem, wciąż w górę rzeki. Do świtu ubiegł spory szmat drogi. Jaśniało już, gdy pośpiesznie oddalił się od granicy, zawracając na lewo w dół jakąś potoczyną obrosłą gęsto. Kierował się ku szumowi rzeki, ku Czeremoszowi. Tak znalazł się daleko od butynu, naprzeciwko Baby Lodowej. Obmył postoły w rzece, przeszedł boso przez wodę, utopił ślad. Uspokoił się nieco.
— Jeśli to prawda, co opowiada Bazio, że sądy tak się modnie znijaczyły, to także tutaj mi nic nie zrobią. To po cóż uciekać w obczyznę? Ale co teraz — zaraz?
Zadzierał głowę, spoglądał wysoko ku Babie Lodowej.
— Tam swoboda, tam przestwór, wierchem step rozległy, już z daleka widać, gdyby ktoś ścigał, nawet gdyby na czworakach się skradał. Cóż mi tam zrobią!? Prędzej, prędzej ku Babie Lodowej! Tam skrytki stare, jaskinie podziemne, tam nie tacy chowali się, nawet zimowali. Stamtąd niegdyś starszował na cały kraj nie kto inny jak sam Dmytro Wasylukowy, sławny watażko, przez Grom święty naznaczony, z rojem swym. I on i oni — Mandat zatchnął się, przystanął. — Nie! Od tego broń Boże!
Ileż przerażeń, jedno za drugim, chłostało Mandata, jakby nań spadały raz po raz uderzenia bata ołowianego! Któż zdoła to opisać, kiedy on sam nie umiał tego zebrać w głowie do kupy!
— Kilka dni wytrzymam na głodno, tak! A potem? Nic innego jak stąd od razu napadać! Tak! Od razu, bo wnet alarm pójdzie od chaty do chaty, potem od koliby do koliby. Kogóż napadać? I z kim do spółki...? Akuratnie napadać...? Chyba bronić się? Bronić się, to co innego, niechby tu dziesięciu, niechby dwudziestu nawet ruszyło przeciw mnie, po głowie każdego, głowę obok głowy rozłożę w szeregu jak barany! Tak, rozłożę! Ha — i to na nic! Barany co innego. Trzeba przycichnąć cierpliwie w skrytce, bo tylko patrzeć, a będą na połoninach stada wielkie. Ukraść tu i tam po jednym, to wcale nietrudno, jedzenia będzie dość, a nikt nie zbiednieje i ledwo spostrzegą. —
Jak komar dokuczliwy zaświdrowała mu w uszach dawna piosenka:

Oj ukrawbych try baranci, czetwertu jehnycu,
A dla mene uże budujut w Syhoti temnycu,
Wberut nohy w kajdanycy, a ruky w skrypycy...[1]

Tfu! tutaj sprawa inna, grubsza... Cóż? To samo od dawna przydarzyło się niejednemu, a koniec zawsze ten sam. Naprzód słabeusz marny albo pyskacz podepchał się pod twardy kułak i kipnął. Kiedy indziej całkiem niewinnemu niewinnie topór wyrwał się z ręki i z przypadku naskoczył na słabą kość. I z miejsca na biedaka krzyk: „zabójca“. Co miał robić? Uciekać musiał, kraść z głodu też musiał, bronić się musiał, no i zabijać. Wtedy na niego bij-zabij, ścigali go jak wilka i on położył sobie tak dziesięciu czy więcej. Musiał. Potem w rozpaczy zdziczał, ze złodziejstwa w złodziejstwo, z zabójstwa w zabójstwo i w końcu... I gdzież sprawiedliwość? Dziadulo Bazio Bożą sprawiedliwość bardzo zachwala: „Do głowy twojej, ani do niczyjej nikt nie ma prawa, ani do sądu. Bóg tylko dyszy i nami kołysze.“ Oj, mój dziadulu, a ludzkie prawo? Któreż najprzydatniejsze? Ja wiem to twardo od wczoraj: „Uciekaj od ludzi, uciekaj jak borsuk do dziury, nie stykaj się z ludźmi, bo... Podepcha ci się taki Jaś.“ Tak! Wszystko przez tego śmierdzącego capa! Oj, jak dobrze, że zrobiłem mu koniec! I cóż z tego? Mój koniec też! Gorszy bo szubieniczny. Tak było zawsze, tak ma być, głowa za głowę. Niech sobie bogumiły dziadulo bajdurzy co chce.
Pospieszył się dalej wciąż w górę. Zadyszany, zlewany raz po raz potem, skąpany w pocie, docierał do Baby Lodowej po południu. Już wynurzał się z gęstwiny potoku. A tu nagle czarna żółto cętkowana żmija, już dobrze odkarmiona i tłusta, zerwała się z płaiku i pośpiesznie czołgając się w splotach znikła w gęstwinie. Mandat pocieszył się.
— Jakby to ciężko było tak zmykać na brzuchu, ach, jak dobrze uciekać na zdrowych nogach, dzięki Bogu.
Rozprostował nogi, jak rozhukany koń przebiegał przez Babę Lodową wszerz i wzdłuż. Szukał i buszował wszędzie, ale żadnych jaskiń ni schowków, nawet dziur żadnych dla schronu nie znalazł. Po deszczach, po ulewach ubiegłego tygodnia, góry jak daleko spojrzeć kotłowały chmurami, kipiały, dymiły. Nad daleką Torojagą wystrzelały chmurzyska, czarne potwory zdębione kopytami, jakieś garbate mary otwierały paszcze, szczerzyły zęby. Przed nim długi pochmurny dzień, niebo duszne, dumy duszne, a brzuch ssie. Jedna jedyna rada: — przespać wszystko a zgryzotę od razu.
Ułożył się w gęstwinie, na skraju lasu, nakrył głowę kożuchem. Lecz zbudził się późną, czarną nocą. Mokre mgły i przerażenie zapiera oddech. Nie, aby któryś duch leśny za nogi chapał, jak jeszcze niedawno na Riabyńcu! Gdzież tam. Czarna noc chroni, gęste mgły chronią, i to dobrze. Dławi nie noc, ale czarniejsze od nocy zabójstwo, dola zaklepana na wieki. Od razu szubienica, albo co? Opryszkostwo, a potem jeszcze pewniejsza szubienica. Tymczasem, na każdy wypadek cicho siedź, nie szastaj się, bo pewno już upiór paskudny, sam łajdak Jasio szuka swego zabójcy. Niech sobie szuka, noc krótka, świt niedaleko, to nie jesień, aby upiory hulały. A rano Juria... Czy pogrzeb Jasia? Czy może przecie tamci popłyną do Gałacu? Skądże?! Naprzód bunt przeciw gazdzie, a kto najwięcej przyczynił się do buntu? Ja sam. A potem co? Pewnie bójka między bystryckimi a żabiowcami. I z tego nowe zabójstwa. A potem co? Komisja sądowa, żandarmi z kajdankami. A kto wypije za to wszystko? Gazda Foka za swoją zacność. Pójść tam, znienacka napaść, porozbijać głowy pankom i posiepakom, przegnać! Ależ żabiowcy pierwsi hurmą powalą go, zwiążą, dostawią komisji. Już odgrażali się przecież. A warto by, oj, jak warto za jednym zamachem pacnąć chociażby tego Kraszewskiego i Gęsieckiego też i Kimejczuka także, za to bo na starowinki szczekał, mówił że próchno do ścięcia. Giżyckiego nie, innych też nie. Ale cóż mu z tego, nowe bójki, nowe zabójstwa. I po cóż to wszystko? A którzyż to w chacie tak tkwili? Może Czornysze-Mandaty? Oho, wiadomo. Ale ja, jam nie z nimi trzymał, nie, tylko z matczynym ojcem, z Baziem. I komu się kiedy przyśniło, że on Petrysko zabije człowieka jak zająca, a sam ucieknie jak zając. Tfu! aż teraz zakrzyczą: „To z rodu takiego, z tych Czornyszów-Mandatów.“ Dotychczas chwalili niby to — „Petrysko delikacja“, a teraz dopiero się rozszczekają: „Ten najmarniejszy z nich, bo uciekł, szubienicy mu strach“. A przecież to niejednemu może się przydarzyć, a potem przepadnie mu chata, dola i życie rozbite. Mądrze skrzeczał ten dziadysko Pańcio: „Chłopcze, czort cię znajdzie wszędzie“. Ni z tego ni z owego czort mi podpalił pod nogami i tańcuj, Petrysku, jak niedźwiedź cygański. I naprawdę gdzież ta Matka Boża, co chroni i minie i Jasia, i każdego? Znów zaskrzeczał Pańcio: „Taka ci matka, że spa-pali cię na węgiel.“
Mandatowi chciało się płakać:
— Szlag by trafił od razu tego Jasia durnego, zanim swym pyskiem huzycznym podepchał mi się pod rękę. I dobrze, że go już trafił, to jedno przynajmniej dobrze. Spać!
Mandat spał przez resztę nocy, zawzięcie spał przez cały dzień, przespał Juria i znów noc. Śniło mu się długo, męcząco, że szukał jedzenia, to ssał i żuł młodą brzózkę, to popijał pomyjami w kuczy u swoich świń. Śniły mu się dzieci jego, także głodne i z tego zmarniałe, całkiem zmaleńczałe. Zmarniały im nogi, zmarniały ręce, skóra oblazła, pełzały na brzuchach, jak czerwone dżdżownice. Tfu, dość tego spania. Zaledwie obudził się, przypomniał sobie od razu, że jest dzień po Juriu.
A ten Jasio? Leży teraz zimny, zsiniały, z wytrzeszczonymi do nieba oczyma, tak na wieki. Nie dość, że zginął młodo i marnie, może jeszcze komisje i doktory prują mu nożami białe ciało i wyciągają bebechy. Wszystko przeze mnie! Skoczyć od razu na butyn, oddać się w ręce komisji: „Panowie i podpanki, ja sam jeden zabiłem tego, bo łajdak, bo pies, bo szczekał na moich pobratymów, bo tak mi się chciało. Ani gazda ani nikt inny nie winien. Puśćcie ich!“
Powieszą? To powieszą, nie pierwszego i nie ostatniego. Szubienica? Dla ludzi nie dla czorta. Żona? Niech skiśnie, po co puszczała na butyn, dobrze jej tak! Niech teraz zęby szczerzy do młodziaków, znajdzie swego. Dzieci? Niech zapomną prędko, bo i tak będą im ćwikać w oczy: „Ojciec zbój ze zbójów, szubienicznik“. Niech zapomną, to dobrze, ale nie w tym rzecz. Trzeba oddać byka za byka — dług. Inaczej nieszczęście spadnie na dzieci, a szkoda mi tych pićkalątek.
Mandat znów zadrzemał, marzył sobie w półśnie:
Nasi panowie sędziowie, teraz nie to co dawniej, zanadto miłosierni, będą mnie męczyć, kusić miłosiernie i zaciągać tak: „A może ty, Petrysku, wcale nie chciałeś go zabić? Może tylko tak na odlew durna ręka ci wyskoczyła i żal ci teraz? A może — ?“. A czort zaraz szepnie: „Słyszysz, Petrysku? Wykręcaj się, tyś przecie gazda, nie zabójca żaden, masz żonę, jaką żonę! I dzieci też, sam mówisz, szkoda ich“. A wtedy ja Petrysko odpowiem sędziom: „Nie, panowie, nie kłopoczcie się, nie żal mi wcale niczego i nikogo. Znieść nie mogłem tego capa i pysznosraki Jasia, a ręka wcale nie durna, to zrobiła co mam na sercu. Złość taką mam na niego, że jeszcze teraz bym go posiekał na trzaski.“ — „No trudno — powiedzą smutno — szubienica, takie prawo. Podawaj przynajmniej, Petrysku, do cesarza o łaskę!“ Podawać? Niech będzie. Ale cesarz pamięta, ho-ho, u niego tam z pierwowieku zakarbowane wszystko do cotu. Powie tak: „Co? Z Czornyszów? Z Mandatów? Z tych co kosztowali Ormian na Radule? Nareszcie wpadł w nasze ręce! Powiesić, powiesić co prędzej. No, ale przed powieszeniem dać mu piwa, ile zechce, to będzie moja łaska cesarska.“
Mandat otrząsnął się ze snu, zerwał się: „Idę kosztować swego piwa“.
Pogoda na Babie Lodowej była niebieska. Przedwczorajsze i wczorajsze groźne chmury opadły głęboko. Poddały się, pobielały, jako mgły świecące leżały cicho na lasach, na stokach, na jarach rzeki. Na lewo od Czarnohory, głęboko w przestrzeni, od Torojagi tańczyły czyste, srebrne widma gór. Kiwały z daleka, pocieszały jak pocieszają każdego i pięćdziesiąt lat temu i sto lat temu i za sto lat także: „Ależ nie, nie, Petrysku, i ty drugi także, i ty trzeci, i każdy kto tu przyjdzie, to wszystko nieprawda, zaczynaj na nowo! Za późno? Śmiej się z tego, nigdy nie za późno. Przypatrz się nam dobrze.“
Mandat wypoczęty i dość rześki ścisnął się mocno paskiem, aby uciszyć głodny brzuch i raźnie puścił się naprzód. Z początku gruniem, potem grząskimi jarami i płaikami. Tegoż samego dnia, to jest wieczorem w dzień po Juriu dotarł na butyn. Zatrzymał się. W gęstwinie opodal koliby nadsłuchiwał jakby czyhał.
Cicho? To dobrze. Gdyby coś takiego się działo, byłby ruch, gwałt. Zdawało mu się potem, że dojrzał któregoś z dziadków. A. może jeszcze kogoś? Nie, nikogo więcej. Ruch słabiutki, jak w takim ulu, co wymarzł przez zimę, i tylko tu i tam bzyknie czasem jakaś półżywa mucha. Cicho? To strasznie! Popłynęli wszyscy? Prędzej tak, że ich wszystkich zaaresztowali, a jeszcze prędzej, że żabiowcy z bystrzeckimi porąbali się na śmierć i teraz dopiero zjedzie komisja cesarska nocą albo o świcie. W sam raz.
Noc przyszła, koliba zacichła zupełnie, nieliczni robotnicy przeważnie dziadkowie i wyrostki, co pozostali na butynie dla korowania i mygłowania drzewa, zasnęli prędko, spali mocno. Tylko Pańcio, który źle sypiał po nocach, usłyszał gdzieś około północy kroki, co skradały się obok koliby. Wyszedł pośpiesznie, zobaczył Mandata. Poznali się obaj, zakłopotali się obaj. Pańcio od razu odgadł wszystko.
Mandat wyszeptał:
— Tak mało ludzi?
Pańcio z miejsca syknął niesamowicie:
— Ci-ci-cicho, usłyszą.
Mandat przykucnął, a Pańcio zmęczony bezsennością a przecie senny lecz przytomny, wyjąkał opryskliwie.
— Po-po-pojechali na pogrzeb.
— Na czyj pogrzeb? — szeptał Mandat.
— Nie udawaj, któż ma wiedzieć?
— Na pogrzeb Jasia, wszyscy hurmą?
Pańcio odpowiedział pytaniem:
— Nie rozumiesz?
— Komisja cesarska była? — wyszeptał Mandat nieco głośniej.
— O-ho-ho!
Mandat zniecierpliwił się, wypalił głośno:
— Była, czy nie była?
— Ciszej — straszył Pańcio szeptem — kiedy była, to bardzo źle, a kiedy będzie, to dużo gorzej.
Mandat osłabł nagle, przypomniał sobie:
— Wynieście mi coś do jedzenia a prędko.
— Po tym wszystkim jeszcze ci się jeść zachciewa?
— Przez trzy dni nic nie miałem w gębie — usprawiedliwiał się Mandat.
— I nie odechciało ci się? Oho, jeszcze ci się odechce. A czemu żeś nie uciekał na Węgry?
— Wynieście mi jeść — prosił cicho Mandat.
Pańcio niespiesznie przyniósł baryłkę huślanki, a także na deszczułce jaworowej pajdę zimnej kuleszy, nieco bryndzy i kawał słoniny. Mandat usiadł na kamieniu, pałaszował i ciamkał po cichu. Noc była dość jasna. Pańcio przyglądał się Mandatowi i dziaukał zjadliwie:
— Brzuch ci nie spadł, trza było uciekać przez całe Węgry aż do Bośni, szkoda —
— Po co? — pytał Mandat zajadając dalej.
Pańcio wczepił się jak pijawka.
— Tam czekają-wyczekują na takich zuchów, praktyków od zabijania, aby razem dalej napadać, rozbijać, zabijać. Praktyka wielka, na kilka lat —
Mandat zadławił się jakimś kąskiem, odkaszlnął, żachnął się sierdziście:
— Widzicie przecie, nie chcę napadać, wróciłem.
Pańcio skrzeczał urągliwie:
— Buntowałeś się przeciw gaździe, buntuj się jeszcze wyżej. Na oczach gazdy, bez wstydu, zaklepałeś mu najlepszego robotnika, na zgryzotę, na hańbę. To sięgaj dalej, nie wstydź się.
Mandat prosił grzecznie jak chłopiec.
— Nie straszcie dziadeczku, jużem dość przestraszony.
Pańcio udobruchał się:
— Nareszcie, a już czas! A kiedyś raz dobrze się przestraszył, to może jeszcze coś z ciebie będzie. — Może się jeszcze uratujesz.
— Ratować się. Jak? — pytał Mandat pochopnie.
— Zależy, co sam chcesz zrobić, wolna wola.
— Powiedzcie mi wy, jak najlepiej — prosił Mandat.
Pańcio biedził się:
— Zawsze najlepiej powiesić się, ale na to zawsze czas. Tak czy inak, do chaty nosa nie pokazuj, bo tam czekają. —
— Kto taki?
— Lepiej nie pytaj.
— A dokądże?
— Od razu na darabę i do Gałacu.
Mandat nie zdziwił się, zapytał:
— A może po drodze tacy sami czekają?
— Wodą gładziutko, wygodnie, z wiatrem polecisz i któż cię dogoni? A tam? Tam nie znają cię wcale. I choćbyś sam to krzyczał na całe gardło, nie uwierzą nigdy, że taki, co na handel przywozi drzewo, zamordował kogoś. Nakarmią cię dobrze, jeszcze winem napoją, nie potrzebujesz już napadać, ani rozbijać, za drzewo ci dobrze zapłacą, a na takiego z pełną torbą nikt nic złego nie pomyśli.
— No dobrze, a potem co?
— Z pieniędzmi w torbie od razu dowiesz się co robić.
— Niech będzie, ale tymczasem trzeba by dać znać do chaty.
Pańcio rozdrażnił się:
— Po co kłopot? Najlepiej od razu dać znać do sądu kryminalnego w Kołomyi. Jeszcześ nie zrozumiał? Zniknąć! ślad ukraść!
Pokrzepiony jedzeniem Mandat rozgadał się:
— No ale tamci, Foka i inni? Gdzież oni? Jakżeż im pomóc, aby nie cierpieli za darmo? Ratować trzeba! Takie zgryzoty przeze mnie. —
Pańcio dobijał niemiłosiernie:
— Takiś litościwy? A o matkę Tomaszewskiego, starą wdowę, nie gryzie cię nic? Kto jej rzuci kawał suchara, a choćby brahy świńskiej naleje, aby nie zdechła z głodu?
Mandat zerwał się z kamienia, wywijał kułakiem nad głową Pańcia, krzyknął groźnie:
— Dziadeczku, przypalacie jak czort! Wy sam czort, sczezaj, bido-czorcie!
Ktoś z robotników w kolibie jęknął ze snu, Mandat przeląkł się i pochylił głowę. Pańcio spluwał przez szczerby.
— Krzycz, krzycz, niech i oni się rozkrzyczą! A może i mnie chcesz rozwalić głowę jak tamtemu. Bij śmiało...
Pochylony Mandat szeptał żałośnie:
— Wybaczcie, dziadeczku, mówcie co robić, mówcie.
Mandat czekał niecierpliwie, a Pańcio nie spieszył się, Mandat czekał, czekał, wreszcie Pańcio rozstrzygnął twardo:
— Chcesz wiedzieć? Słuchaj uważnie. Przygotujesz drzewo, zbijesz darabę, ja spuszczę ci wodę z haci. Przed odjazdem powiem ci gdzie masz szukać Foki i innych. Pomożesz im i sobie. A teraz ani mru! Spać do żabiowskiej koliby i aby cię nikt na oczy nie widział. Dajesz rękę?
Mandat podał rękę bezwolnie, posłusznie poszedł do koliby żabiowskiej, ale długo nie mógł zasnąć. Był w kolibie, na swoim butynie, ale był między ludźmi, musiał się strzec, gorzej niż na Babie Lodowej.



2

Pańcio spał jeszcze gorzej niż Mandat. Przed świtem zerwał się i zakrzyczał: „Auf, auf!”[2] Pobudził wszystkich, zbudził także Andrijkowego syna, Lubka Płytkę, który przy wyjeździe Petrycia został z własnej woli, by pomagać Pańciowi w spuzarstwie.
— Lubku, przygotuj dla wszystkich jedzenie na cały dzień.
Jako spuzar był Pańcio o wiele twardszy od Petrycia, także twardszy od gazdy Foki. Rozkazał robotnikom:
— Pójdziecie zaraz na Klin, na cały dzień. Tam jeszcze drzewo nie okorowane, to co bystrzeccy zostawili. Skończyć.
— Ależ tu na dole jeszcze sporo drzewa nie zmygłowanego — zarzucił Ostafijczuk.
— Zmygłowane czy nie zmygłowane, hajda na Klin, na cały dzień — rozkazał Pańcio. — Lubku, daj każdemu jedzenie.
Dziadkowie i wyrostki poddali się, choć ten i ów wzruszał ramionami. W kolibie pozostali tylko Pańcio i Lubko. Pańcio wtajemniczył Lubka nie więcej niż potrzeba i zakazał mu, aby nie odzywał się ani słowem do Mandata. W końcu zbudził Mandata:
— Hajda, do roboty zbijać daraby.
Mandat chyba po raz pierwszy w życiu przybladł nieco, ale siły mu nie zbrakło. Razem z Lubkiem staczali kłody po pilhach, po czym sam Mandat zbijał je, wiązał w talby, a Pańcio stał nad nimi i pokrzykiwał:
— Stamtąd, o teraz stąd, prędzej, prędzej! Dzisiaj pierwsze cztery talby muszą zjechać na przystań.
Nieźle zmęczył obu, bo nie tylko gorliwie pilnował pośpiechu, kazał także wybierać kłody najzdrowsze, najtęższe, jak gdyby na pokaz, czy też na pokutę dla Mandata. Mandat ani nie mruknął. Słuchał, śpieszył się, już wcale nie rechotał po swojemu, ani razu się nie zaśmiał. I tak się stało, jak ułożył Pańcio. Przed wieczorem kiedy talby były gotowe, Pańcio z Lubkiem spuścili tyle wody z haci, co uzbierało się przez ostatnie dni. Na pożegnanie Pańcio rozkazał:
— Nocą wrócisz, a jutro reszta, hajda!
Jednak Mandat nie przepłynął przez Huk aż na przystań, na to potrzeba by wielkiej wody, bo w owe czasy Huk (jeszcze nie rozsadzony dynamitem) był postrachem kiermanyczów. Spad był wysoki, stromy, od samego uderzenia mógł rozsypać, nawet roztrzaskać darabę. Ostre kły skalne sterczały spod wody. Groziły kiermanyczom, że ich poranią albo wypatroszą, i tylko najśmielsi i najbardziej umiejętni ważyli się prześlizgnąć przez Huk. Chcąc nie chcąc Mandat, który nigdy jeszcze nie kierował darabą, rozwiązał talby, a obejmując ramionami każdą kłodę z osobna, prześlizgiwał się pomiędzy zęby skalne, zanurzając się po szyję. W ostatniej chwili, zanim kłoda spadła do głębi, wdrapywał się na sam jej czubek, aby się chronić przed śmiercią lub przed kalectwem. Ileż razy tak? Tyle ile było kłód. Głęboka noc zapadła w jarze, a on harował bez przerwy, nie spał wcale. Huk wody ogłuszał go, ale nie dbał o to, a choć zamoczył się całkowicie, tyleż od potu co od wody, nie zmarzł wcale, gdyż uwijał się gorączkowo po to, aby przed ranem wrócić na butyn, skoro tylko Pańcio odeszle robotników na Klin. Ktoś by mógł powiedzieć, że Mandat odprawiał pokutę za Jasia, a raczej za swą bujność beztroską, ale to był dopiero początek. Po świcie wrócił pośpiesznie do koliby, lecz o przygodach i trudach przeprawy na Huku wcale nie opowiadał. Wstydził się przyznać, że nawet nie próbował zjechać na darabie. Pańcio spoglądając spod oka, odgadł wszystko, ale obciążył go robotą nie mniej niż dnia poprzedniego. Znów od rana wraz z Lubkiem spuszczali kłody, wiązali talby. Po południu Pańcio naładował wysoko na trójnogu z drzewa sporo żywności, ponadto jeszcze osobny kozi worek pełen mąki kukurydzianej. W końcu wyniósł mu gruby karton papierowy, przepustkę graniczną z pismem jakimś i pieczęciami. Od razu zawinął papier w szmaty i w skórę, a wręczając mu jakby sakrament, przemówił z naciskiem:
— Pilnuj tego więcej niż oka w głowie! Z jednym okiem dojedziesz jako tako, a bez tego ani rusz. Nie dawaj z rąk, za nic w świecie nie zamocz, nie rozwijaj papieru bez potrzeby. A teraz słuchaj uważnie, bo dałeś rękę: płyń prosto przed siebie, przez Kuty aż do Prutu, potem dalej Prutem prosto przed siebie aż do granicy mołdawskiej i dalej też bez przerwy aż do Gałacu. Do nikogo nie zagaduj, ale nikogo się nie bój. Także ze strażami milcz jak niemy, niech sam papier krzyczy za ciebie. Potem zawiń dobrze. I znów za pazuchę. To pamiętaj! W Gałacu dopytasz się łatwo o Fokę. I szczęśliwa droga, myrom!
Mandatowi mocno zawirowało w głowie. Był wyczerpany nadmiernym trudem, zapewne łykał strach i łzy. Wytchnął z siebie:
— Hospody! W życiu nie kiermaniłem, kto wie nawet, czy dobrze wystrugałem kiermę!? Prut, Gałac, ten papier — ale zginąć, to zginąć, dobrze mi tak.
Pańcio pocieszał twardo:
— Pływać to od razu na głębie. Ucz się! Na Huku trochę trudno, ale przebędziesz, tylko o Sokolskiej skale mówią, że wiedźma —
Mandat jęknął:
— Jeszcze jaka wiedźma...
Pańcio przerwał surowo:
— Naprzeciw stryczka to wszystko macha, zabawa. Półżywy, półnieżywy, a jakoś dopłyniesz. Dlatego pamiętaj, płynąc przez Żabie zakutaj głowę, aby cię nie poznali, a w Kutach jeszcze bardziej, bo po co ci biedy przy samym końcu. W Mołdawii nikogo się nie bój. Hajda!
Z tym odpłynął Mandat przed wieczorem ku Hukowi. Nazajutrz rano już po wschodzie słońca Pańcio wraz z Lubkiem po odejściu robotników na Klin znaleźli się w czas nad hacią na Popadyńcu i spuścili wodę. A Mandat czekał na przystani poniżej Huku, już gotów z długą ośmiotalbową darabą. Napracował się znów przez całą noc, ze zmęczenia zasnął na darabie, lecz gdy nowa woda zaszumiała z Huku, zerwał się i dość zręcznie wyprowadził darabę na prąd. W szumie tym słyszał jedyne pożegnanie, bo przecie wymknął się ukradkiem jak zabójca. Porwany falą zaledwie zauważył, że przepłynął Żabie. Odetchnął, bo zapomniał okutać głowę, ale pocieszył się, że nikt go nie zauważył. Zresztą któż go dogoni i czym? To jedno zrozumiał. Dawał się unosić fali. Coraz bardziej senny, topił smutek w drzemce.
Robotnicy na Riabyńcu choć na oczy nie widzieli Mandata, dość byli chytrzy, aby nie zauważyć, że coś się dzieje. Dziadkowie spoglądali jeden na drugiego znacząco, lecz odłożyli rozmowy na potem. Pańcio uśmiechał się do Lubka poza ich plecami, a w oczy jeszcze twardszy, brał ich w ręce, jakby od dawna był nastawnikiem wyrębu lub zwozu drzewa. Poganiał ich, jak dotąd nikt nie poganiał: „prędzej, prędzej, co za dziadostwo, hajda!“
Tymczasem Mandat płynął sam samiuteńki. Sporządził sobie kiermy jakoś po swojemu, jak mu się zachciało, dwie kiermy z przodu i dwie z tyłu. Po raz pierwszy w życiu obracał kiermą i po raz pierwszy miał za plecami takie brzemię! Osiem talb z najtęższych kłód. Był mocny okrutnie, machał sobie kiermami jakby dla zabawy, zawsze trochę za silnie, i już po jednym drugim machu groziło mu, że trzaśnie darabą o brzeg. Nabierał jednak otuchy, gdy spostrzegał, że wykrętne i chytre fale posłuszne są jego uderzeniom. Uczył się ruchów cichszych, gładszych.
Wracał tęsknotą do chaty: cóż oni tam? Czy doszła już do nich wieść o Jasiu, czy wiedzą, żem uciekł? Czy mnie szukają?
Z tęsknoty otrzeźwiały go strachy: Prut — granica — obczyzna, sucha, goła, niema obczyzna! Tak jakby na tamten świat płynął.
Z lubością, z tym soczystszą oglądał jeszcze ten świat. Świat kręcił się, ale ciągle swój świat. Znajome osiedla, znajome dopływy, połoniny okręcały się na pożegnanie, pokazywały się ze wszystkich stron. U wjazdu do Krzyworówni wsunął się między skały ze swoimi ośmiu talbami. Z jednej strony Synycie, z drugiej Hromowa. Tam rozbił się niejeden, a nieoznajomiony jednym machem mógłby strzaskać głowę i kłody także, gdyż zaraz za ciasną bramą ze skał Rzeka to skręca gwałtownie, to rozwidla się i rozszerza w płycizny. Ale dla Mandata tam bezpiecznie, znał te skały od dziecka, chodził tamtędy z matką do cerkwi w Krzyworówni i do dziadula Bazia. Na lewo Hromowa, tam Dorowej założył się, że zmartwychwstanie i sam podpalił się w swej kaplicy. Dotąd czekają — Oho! Na prawo cerkwy Doboszowe, furtka na tamten świat. Mandat tak znał te skały, że i teraz wiedział: przeciśnie się choćby na palec od skał, a choćby zaczepił, skały swoje, rozstąpią się. Rozstąpią się, to pewne, bo gdyby się nie rozstąpiły, to nie chcą go wypuścić i nie warto sprzeciwiać się. Tak najlepiej, a nie wałęsać się, uciekać...
Ale nie chciały Synyci ani Hromowa rozbijać mu głowy, jego krwi nie chciały, przepuściły go gładziutko z ośmioma talbami. Nie dziwota, miejsce tak było swoje, że nawet czort, który raz w raz wartuje koło skał po nocach i czasem przerzuca się w psa bardzo długiego, na pewno by go jeszcze raz przepuścił, tak jak go niegdyś już przepuścił wraz z matką. Lube to miejsca, wszystkie co do jednego, a coraz to znikały jedno za drugim. Na zawsze? Takiej doli chyba nikt jeszcze nie zaznał. Gdy zobaczył pod Jasienowem na stokach Pisanego Kamienia botej pstry-pisany, zaśpiewał sobie głośno:

Oj ne mut was wypasaty bratec ni sestryca
Ałe bude wypasaty czuża-czużenyca.[3]

Jeszcze więcej żal mu się zrobiło za owieczkami niż za własnymi dziećmi. Kręciły się wierchy, a Mandat jeszcze śpiewał sobie na darabie:

Oj wersze ty nasz wersze, taj zełenyj wersze!
Oj uże nam tak ny bude, tak jak buło persze.[4]

Ucieszył się także, gdy znajoma mu Biała Rzeka jasno zagwarzyła z prawego boku. Ucieszył się i zaraz się przeraził.
Wracać! Poniżej ujścia Białej Rzeki nigdy nie był. Tam już obczyzna. Połączony Czeremosz nie pienił się po skałach, nie skakał, nie zakręcał. Mandat nie miał chęci oglądania nieznanych wsi ani brzegów. Po co mu to? Obczyzna i koniec.
Obczyzna rozdarła mu nagle oczy. Zgryzota oświeciła go, strach potrząsnął nim i otrzeźwił.
— To przecie pułapka?! Ten staruch cholerny! Śpiewu pstrąga podsłuchiwał, z tego życie zmarnował, a teraz na innych czyha, zaraza!
Wody podśmiewały się jakoś chytrze, lecz zaraz łykały śmieszki. Mandat udawał, że ich nie słyszy. Mówił sobie twardo:
— Ależ to nie Pańcio zabił Jasia, ani nie zaciągnął mnie do zabójstwa. Nic nie zawinił, chciał pomóc.
Płynął gładko, chyżo, kłody zaledwie pluskały, myśli płynęły w tymże ruchu, co talby. Od wód, od wiatru ulotnił się czad, gdzieś głęboko zakłuło go pytanie:
— Ale co się stało z tamtymi? Przecież drzewa na mygłach malutko, a talby spławione do jednej, to widoczne. Dopiero teraz to widzę? A gdyby był pogrzeb? Toby odłożyli wyjazd. A gdyby komisja? Toby ich nie wypuściła. Z taką mogiłą drzewa nie można zniknąć byle jak. I koniec końców któż widział Jasia martwego? Kto?
Otworzył gębę jakby chciał wypić cały Czeremosz, potem kłapał gębą, jak ryba wyjęta z wody.
— Nikt nie potwierdził, Lubko nie odezwał się ani słowem. A czemu? A sam Pańcio? Otwierał na niego szczerby jak wilk roześmiany. Jakżeż to on mówił naprawdę? Po prostu nic nie mówił, tylko odurzał i straszył. I z tego wszystkiego ominąłem Żabie. A trzeba było zatrzymać się, rozpytać. Ale opętał mnie ten figlawy dziad! Strachać się wciąż, to gorzej niż szubienica. Lepszy koniec nagły, ale koniec. Gdy na pewno dowiem się, że oszukał mnie dziadyga, to — Niech się strzeże, niech nie bresze, nie okpiwa! I niech się przyzna! Ta mara szczerbata, jucha obrzydła, ropucha jadowita, kogo oślini, przepadł. —
W odwet za posłuszeństwo, za strachy i za trudy rozjuszył się przeciw Pańciowi. Brzuch wstrząsał się mu, serce waliło, odkrył, że ma serce. Fale spokojne, a w głowie szum i huk. Szukał ujścia w przekleństwach. Przeklinał tym zawzięciej, im chyżej oddalał się od Pańcia.
— Ty pysku szczerbaty, ty żabo nasłana przez czorta, ty zakało ludzka, poczekaj! Dostanę cię ja w swoje ręce, roztrzęsę cię — Wysiądę zaraz w Kutach, dowiem się dokładnie, i będziesz ty —
Prąd wody wzmógł się nagle, daraba zaskrzypiała, pomknęła chyżej. Raz jeszcze i drugi woda łagodnie plusnęła „pulk-pulk“, potem zaczęło się dziać coś dziwnego. Mandat zobaczył ma lewo od siebie dość daleko, skałę czarną bez krzty zieleni, brzydką i gołą, półprzeciętą jak huzycia z wielką dziurą. To ona, Sokolska wiedźma, huzyczną skałą słoneczku się wykrzywia! Ciągnęła z daleka bez miłosierdzia, rosła i Mandat pojął, że to nie żarty. Przestał przeklinać Pańcia. Wyprostował się, chwycił obie kiermy przednie. Spad stawał się coraz stromszy, woda burczała, potem ryczała, daraba rozdygotała się nierówno, jak gdyby kłapała zębami. Jednak rwała coraz chyżej prosto na Skałę, tylko wiatr świstał koło uszu. Skała ogromniała, zasłaniała świat. Powiało od niej chłodem, jak gdyby z głębi ziemi. Rzeka zwężała się, ponadto pogłębiała się pod Skałą tylko, a spłycała się ku prawemu brzegowi. Cały prąd walił ku skale. Przerażony Mandat niezdarnie szarpał kiermami, aby opłynąć ją na prawo.
Co prawda tam na prawo płycizna, można utknąć, utknie na pewno. Można nawet rozbić rozpędzoną darabę. Ale wszystko lepiej, niż zwalić się całym stromem prosto w huzycę Skale. Fale coraz bujniejsze, coraz śmielsze, zaczepne nawet, pchały go ku Skale. Młócone kiermami warczały, w końcu szczekały nań całym stadem. Mandat opętał się, bił fale po gardzielach, posiekał je drobniutko, ubił tyle piany, że płynął jak gdyby w śmietanie. Daraba znikła w pianie, chwiała się, talby jęczały żałośnie, wreszcie leniwie skłoniły się na prawo. Mandat odetchnął, zdawało mu się, że wygrał.
A trzeba wiedzieć, że rzetelnym, cóż dopiero wielkim kiermanyczom, do głowy nie przyjdzie by marną kiermą zadzierać się z tęgim prądem, czy też szarpać się na przekór wodzie rozhukanej. Bo z tego wszystkiego sama daraba traci pęd, bezwładnieje nawet, nie góruje nad wodą. Należy przeciwnie, kiermę puścić wolno i tego tylko pilnować, aby daraba ślizgając się po wodzie, nabrała rozpędu bujniejszego niż sama woda. Siła jej wyrosła na wodnej sile, a teraz ona tu rozkazuje. Niech ślizga się prędzej, coraz prędzej, niech wyprzedzi wodę! W ten tylko sposób potem jednym machem kiermy może się od niej odbić kiedy zechce. Bo kiedy Rzeka podpływa pod skałę Sokolską, cichnie jakoś, milknie nabożnie jakby się zlękła. I wtedy rozbujała śmiało daraba pokaże, co umie.
A cóż zrobił Mandat? Zamiast przyczaić się jak stary Koczerhan, jak młody Sawicki, jak każdy świadomy kiermanycz, co udając że słucha szeptów wiedźmy, niby to płynie wartką głębią prosto w dziurę, ale w ostatniej chwili, w pędzie największym — a nie dalej jak na szerokość dłoni od Skały — odepchnie się kiermą i „bywaj zdrowa wiedźmo, albo pęknij“, Mandat i tak już dość rozjuszony, zgniewał się i zbuntował przeciw Skale. Gdy z brzucha Skały wyfruwał zimny szept za szeptem, a szepty te wzlatywały i spadały z góry coraz dalej, jakby się rozmnożyły i sypały czarne pająki, Mandat zamiast pomodlić się cicho, jak niejeden kiermanycz, wykrzykiwał aż po wsiach nadbrzeżnych odhukiwało: „Ty wiedźmo, ty do swojej huzycy będziesz mnie ciągnąć? I szepty popuszczać z huzycy? Pokażę ja ci zaraz!“ — W pułapce wodnej rozwścieczył się jak wilk w żelaznej pułapce. Zbuntował się przeciw wodom także. Na Jasia Tomaszewskiego wyzywał, że pysznosraka, a sam tak pysznił się przed wodami: „Wy na mnie? Poznacie mnie jeszcze! Ja was rozchlastam, ja was porozrzucam, ino błoto z was tutaj zostanie!“ — Tak chłostał kiermami fale po czubach, że daraba zaskowyczała, trzasnęła i skoczyła ku prawemu brzegowi. Skoczyła jakoś tak, jak przy końcu świata, gdy cała ziemia rozgorzeje, a z tego wody zakipią. Główna Ryba, gdy ją zapiecze zanadto, odbije się od wody i skoczy na brzeg. Od pędu takiego, od skoku i nagłego zatrzymania nawet Główna Ryba zanadto wygięta, mogłaby pęknąć. Cóż dopiero daraba? Trzasła w połowie. Tak uszkodzona, po prostu kaleka bezwładnie rzucona, zmarnowała cały pęd.
A na tym skoku nie koniec. Buntował się Mandat, zbuntowały się i wody. Jednym chlustem odpłynęły ku Skale, trysnęły aż pod samą dziurę, a potem wirem krętym-giętym zaciągnęły ku sobie bezwładną darabę, jakby ją wessały. Mógł teraz sobie machać kiermami ile chciał, wszystko na nic. Gdy daraba wygięła się w kąt w najwęższym miejscu Rzeki, przednie talby to wirem wsysane, to spędzane nową wodą, co bez przerwy toczy się z góry, wpół oderwane od tylnych, w jednym ruchu skoczyły ku Skale piętrząc się, jak gdyby się na nią drapały. Mandat sądząc, że daraba stając dęba, całkiem rozrywa się w połowie, schronił się w skoku na piątą talbę, ale wciąż jeszcze nie oderwane kłody przednie szarpnęły jeszcze raz i cała daraba ruszyła ku Skale. Chroniąc się coraz dalej, Mandat wskoczył na szóstą, potem na siódmą talbę. Spiętrzone kłody z rozbitych talb już spadały na dół ze Skały. Jakby na szczęście, siódma talba, związana mocno, stanęła dęba, a choć rzuciła Mandata na talbę ostatnią, zakryła go od nawały sypiących się kłód. Nie zdołał się wymknąć. Siódma talba, obciążona spadającymi kłodami, wygięła się wstecz, chwyciła go, ścisnęła, popuściła na chwilę, lecz znów powaliła i wcisnęła pomiędzy luźne kłody. Kołysząc go wciąż na wodzie, ukołysała go. — Ostatkiem światła w głowie pomyślał: „Koniec! Czort mnie złapał, niech tego dziada też chapnie“.
Pociemniało mu w oczach.
Gdy otworzono zatrzask, w który talby wcisnęły Mandata, przekonano się, że żyje. I on sam rychło o tym się przekonał. Omdlał widocznie, lecz ocalał, wtłoczony pomiędzy związane luźnie, całkowicie ustępliwe kłody ostatniej talby, do połowy ciała w wodzie. Z tym wszystkim, choć zduszony i zamoczony, nie uszkodził się, ani nawet nie poranił. Mógł się ruszać, chwytał powietrze łapczywie, orzeźwił się rychło. Usłyszał za sobą szeptania: „Zabity, ale trochę żyje“. Zerwał się przerażony, ale zaraz osunął się na talbę, nie zemdlał jednak ponownie, rozglądał się powoli. Leżał w zatoce Rzeki, otaczali go ludzie wiejscy. Rozumiał ich doskonale: wcale nie obczyzna! Wokoło pływały leniwie kłody z rozbitej daraby. Spojrzał poza siebie: skała Sokolska sterczała dość daleko. Ani śladu rozłupanej huzycy. Jakiś obłok różowy dogasał na jej głowie niby wieniec: „Widzisz, jak potrafię.“ Słońce zachodziło. Całe ciało bolało, ale głową obracał do woli. Badał brzeg pochopnie lecz dokładnie: żandarmów nie było! Ani jednej czapki, ni jednej blachy policjanckiej. Uspokojony sięgnął za pazuchę: zawiniątko z papierem było nienaruszone, nie zamoczone. „Ach, jaki mądry ten dziadysko, a ja go przeklinałem, mam za to karę.“
Ludzie wiejscy nie pytali o nic, jak gdyby wiedzieli wszystko. I on pomny nakazów Pańcia, nie pytał o nic, nie odzywał się wcale. Chyba że wzrokiem pytał, bo ludzie sami z siebie oznajmili mu, że znalazł się na brzegu wsi Meżybrody, na Bukowińskiej stronie. Niektórzy już łapali kłody na płyciźnie, przyciągali je ku brzegowi. Inni obmacywali Mandata. Stwierdzili, że nie połamany, wzięli jednak na ręce, zanieśli do niedalekiej chaty i położyli na liżnykach za piecem. Z miejsca baby rozcierały mu pogniecione ciało rozgrzanym masłem, potem ucięły mu kilka kosmyków włosów, gotowały je długo w garnuszku w wodzie, mruczały coś, potem dały mu wypić tę wodę. Od razu mu ulżyło. „Nie, to nie obczyzna.“
Leżał tak kilka dni za piecem, przyszedł wreszcie do siebie, ale nie odzywał się nadal. Dosłyszał, jak baby szeptały: „Taki miły ten biały chłopisko, a oniemiał sierota. Jakby z grobu wrócił.“
Po kilku dniach świadomi spławaczki nadbrzeżni ludzie z Meżybrodów zbili mu darabę. I jeszcze jak! Lepiej niż on sam, mocniej, ściślej, a ładniej jakoś. Baby wymyły go, ogoliły, wyczesały, dały mu czystą koszulę, czyste nogawice, wysuszyły i oczyściły kieptar i serdak. Mógł płynąć dalej. Ostatecznie tylko żywność wpadła do wody i przepadła, chociaż worek skórzany z mąką ocalał. Gazdowie chaty w Meżybrodach, stary Onofrij i żona Kałyna, przygotowali mu żywność nową. Obfitszą, sytszą i smaczniejszą. I słoninę tłustszą i ogórków całą baryłeczkę. Ależ to ogórki. I chleba żytniego bochen, jak stół. I kaszę jakąś i jeszcze suszenice i baryłeczkę wódki. Mandat nie spieszył się wcale. W zatratę i obczyznę któż by się spieszył. Tymczasem na dobre rozpadały się deszcze majowe. Rzeka wezbrała. Koniec końców trzeba było ruszać. Przygotowali mu wszystko i Mandat wypoczęty, odkarmiony, wystrojony nawet, jak pan albo największy kiermanycz, wyszedł na brzeg sprężyście, niosąc brzuch przed sobą. Po raz pierwszy któryś z młodziaków nie wytrzymał i zapytał: „A wy skąd?“ I zaraz drugiego też zakorciło, zapytał wszakże: „A wy dokąd?“ Lecz gazda Onofrij oburknął obu: „Ahi! Po co pytać i tak widzicie.“
Widzieli i wiedzieli, ale co? Mandatowi wstyd było, że za ich dobre serce nie odkrył im serca. To jedno im wszakże powiedział: „Ja Petrysko, to pamiętajcie i daj wam Boże za wszystko.“ W nagrodę za to gazda Onofrij radził grzecznie, po cichu: „Posłuchajcie, Petrysku, i zapamiętajcie: wody nie drażnić! daraby nie kapłonić, mocy jej nie odbierać! Niech hula! Chytrze a śmiało!“
Mandata oświeciło: chytrze a śmiało. Jacyż to ludzie, mądrzy a zacni, wcale nie obczyzna.
I znów popłynął Mandat dalej, pocieszony nieco, ale znów sam, samiutki. Spław był równy, lecz wezbrana potężnie Rzeka od razu z taką mocą porwała darabę, że zwaliła się Wichrem między Kuty i Wyżnicę i przemknęła z wichrem. I choćby tam całe kordony wojska pilnowały i choćby ustawiły w poprzek Rzeki zaporę, daraba potrzaskałaby zastawę, pogromiłaby straż. Mandat wcale nie przypomniał sobie, że chciał wstąpić do Kut, przeciwnie, cieszył się: wolna droga, szczęśliwie. Śpiewał zwycięsko:

Oj ukraw bych try baranci czetwertu jahnycu,
A na mene uże czekaje w Kutach szybenyca.
Szybenyczka stareńkaja, łynowki noweńki,
Ta koby sy pokajały stari taj małeńki.[5]

Z drogi szubienice! Precz! Sczezł ten durny kraj, ten ciasny świat, między ciemnicą w Syhocie a szubienicą w Kutach! Swoboda!
Lecz zaledwie Kuty znikły mu z oczu, zaszeptało mu coś z wiatru i zaskrzypiało z darab: Będzie ci swoboda, będzie ci szczęśliwie. To nie koniec jeszcze. Bo któż do piekła przeznaczony jak nie taki? Bezkarność! To pierwszy papier do piekła. Taki, co nie tylko zabił, taki, któremu nawet Sokolska Skała nie dała rady. Taki, któremu gazdowie zacni usługiwali jak panu, taki, co sprzeda sobie drzewo i torbę groszem nabije. Z takiego będzie kapać sadło prosto w pysk czortu. Taki będzie się smażyć razem z wójtami i z bogaczami bezbożnymi tam na spodzie, pod ziemią.
Przestał gryźć się obczyzną, poddał się doli.
Z obczyzny czy nie z obczyzny, tamtędy, na dno do piekła, droga jednakowa. Niech go niosą wody gdzie chcą, i tak do czorta zaniosą.
Płynął jak skazaniec, zaledwie dotykał kiermy. I tak najlepiej. Aby być dobrym kiermanyczem nie bój się nic, tylko wierz w czorta, on cię wyprowadzi na gładkie. Kiermanyckie majsterstwo na tym polega, aby się czortu zaprzedać, aby jemu być poddanym. I gdyby pod Skałą Sokolską tak samo poddał się czortu, nie rozbiłby się, nie!
Mandat rozwścieklił się:
— Teraz ja już czorta najemnik, istny czortowy syn, to gorzej niż kurwy syn. To zakała całej ziemi. Na takiego z daleka szczekają psy. I nawet lisy. Na takiego koty fuszkają, wszelka żywocina czuje jego smród, wrzeszczy nań jak jaskółki na jastrzębia, dziobie go wszystko jak całe ptactwo puchacza. Czortowej kurwy syn.
Walił się po głowie rozpaczliwie, z wściekłością:
— To ten dziad, pomocnik czorta, mnie skusił. Ja chciałem wisieć, ja po prostu do szubienicy przyszedłem się zameldować, dobrowolnie aż z Baby Lodowej. A on jak czort do roboty czortowej i do daraby mnie zaprzągł. Czorcie, luby mój panie, czorcie majstrze wszystkich majstrów, będę ci służył wiernie, będę ci huzycę pucował, to jedno mi daj z łaski, abym temu dziadowi Pańciowi mógł głowę roztrzaskać.
Ale taka dola Mandata, że jedna groźba ratowała go od drugiej. Już zanurzył się w czarność piekła, już przyszedł wieczór i pociemniało naokoło, a tu nagle usłyszał z lewej strony głęboki szum i poczuł nowy mocny prąd. To Prut łączył się z Czeremoszem. Szum Prutu był płaski, ciężki, głuchy... Obce wody, obczyzna prawdziwa.
Przeraził się, zapomniał o wiecznym potępieniu i o tym, że on syn czortowy. Raz jeszcze znarowił się jak dziki koń: „Nie chcę dalej, ani kroku, ja człowiek nie chudoba, nie dam się wodom, zawrócić, siły mam dość, przeciw niewoli Bóg pomoże.“
Ścisnął się w sobie, by obrócić darabę. Prąd był równy, ale tęgi, wszystkie wody z całych gór, z Bukowiny i z Pokucia były przeciw Mandatowi. Szarpał się, obrócił wreszcie darabę, pobiegł oszalały na tył daraby. Odbijał zawzięcie tylnymi kiermami. Wody zdziwione chlustały łagodnie, chichotały lekko, czasem któraś fala zarechotała głośniej i znów zamilkła. Daraba posunęła się kilka kroków w górę, zatrzymała się w końcu, trzymała się jeszcze chwilę na falach, po czym prąd ją znosił powoli, grzecznie jakoś. Mandat znów porywał się kiermami, zatrzymywał darabę, przebiegał w skokach to naprzód, to wstecz, wiosłował raz przednimi kiermami, raz tylnymi. „Zginę, a nie dam się.“ Nadaremnie wszystko, przewrócił się ze zmęczenia: „Bóg nie trzyma ze swobodą.“ Już fal nie wyzywał, oj nie, tylko wył sobie głucho. Fale zniosły darabę, obróciły ją same, zaczepiły o brzeg łagodnie, znów same odbiły od brzegu. Wszystko łagodnie jakby z chorym, jakby z durnym. Daraba, choć tak długa i ciężka, płynęła sobie naprzód bez kiermanycza, jakby był jej niepotrzebny. Mandat leżał na darabie, nie wstawał. Po co?
Przeciw prądowi, przeciw wodom, przeciw Bogu nic nie mógł, ale nie poddał się.
Człowiek jestem, nie chudoba. Siły nie mam, ale przed czortem jęczeć nie będę, nie będę się poniżać. Zatrata, to zatrata. Głębiny rosną, Rzeka rozszerza się, brzegi coraz dalsze. Daraba niech płynie, ale moja głowa, moje dumy, nie! Niech płyną wstecz. Jam już i tak znijaczony, już Petrysko nie Petrysko. Wstecz.
Daraby nie ruszał, obrócił dumy tylko, jakby kiermą pokręcił: krrr-krr-krrwij — niech płyną odwrotnie.
Od czego by zacząć. Chyba od tego przeklętego rozdroża, gdy czort go skusił, aby poszedł na butyn. Ale od którego butynu? Od ostatniego Fokowego, czy od dawniejszego pańskiego? Tak, tak od dawniejszego. Właśnie miał się żenić. Wasyłynka, słodycz w oczach, w kolanach też. Do ślubu, wesele na koniach, pojechali hurmą do Krzyworówni, po drodze — — —
Mandat łypnął okiem od wspomnień ku brzegom Rzeki. Wstał, poprawił kiermą darabę.
Durniu, okrągły brzuchaty durniu, źle, całkiem źle! W dumach nie naprzód płyń, nie przed siebie, nie do wesela, nie do tańców, bo tak do butynu dojedziesz, do czortowskiego rozstaju, a potem aż tutaj nad Prut. Nie tak, wstecz skręć, krr-krrowi-krrwij — Tak. O czym by to wspominać? Jak zobaczył Wasyłynkę przez okno. W pasie ściśnięta krajką niby osa, ależ nie osa ona, pszczoła miodonośna. Wrócić, zaraz wrócić. I to biegiem! Cisnąć darabę na brzegu. Zostawić ją czortu i piechotą brzegiem do chaty. Nie, nie wrócić, to zamknięte na zawsze. Wpadniesz w zasadzkę jak niejeden opryszek, jak niejeden zabójca, co do miodu leciał, jak ćma do kaganka, a tam pod chatą dzień i noc straże czyhają. Nie tak, jeszcze dalej wstecz! Jeszcze, zanim zobaczył Wasyłynkę, przychodziła inna. Ujrzał ją w kąpieli przez gałęzie, od gardła przez brzuch coś nim szarpnęło i coś z niego trysnęło. Wyskoczyć od razu z daraby, cisnąć wszystko, dopłynąć do brzegu, wracać.
Znów łypnął ku mrocznej wodzie. Fale równe, potężne a ciemne, niemiłosiernie niosły tęgą darabę w rozmachu coraz potężniejszym. Gazda Onofrij z Meżybrodów jak ojciec rodzony nakazał: „wody nie drażnić! Niech hula, chytrze a śmiało.“ Niech hula sobie, a ja wstecz.
O tej ani o tamtej już nie wspomnę, bo mi się obraca w brzuchu kierma i brzuch się rozedrze. Wyrzeknę się jednej i drugiej. Odprzysięgnę się od czorta. Wstecz, wspominać jak naganiali Iwanyskowi jelenie pod Dzembronią. Ach to życie! Ciemność miękka, miękka chwoja pod nogami, miękkie beczenie byków na rykowisku, buua-buua. To to, tego mi potrzeba! Nie uciekajcie, zaryczcie raz jeszcze —
Oho! Woda zaszumiała wartko, jakiś czarny brzeg zbliżał się na prawo, nie to co Sokolska wiedźma, ale bądź co bądź głębia, prąd, skały. „Mocy nie odbieraj, niech hula! śmiało a chytrze.“ Nie sprzeciwiał się wodzie, dał się ponieść prądowi, aż się pochylił naprzód. Pod samą Skałą leciutko tknął wodę kiermą. Woda zachichotała: „dość-dość, starczy.“ Podniósł kiermę wysoko, nie tknął więcej wody, przepłynął gładko.
Co mi tam skały, co mi prądy, co obczyzna. Wstecz, wstecz! Gdzież te byki na rykowisku? Niech jeszcze raz zaryczą — —
Nie mógł znów wspomnieć, bo oto nowy strach. Światła, dalekie światła. Szukał pociechy niedawnej, znów zaskrzeczał mu Pańcio do ucha: „ucz się, ucz się.“
Dobrze, dziadeczku mój bezzębny, sieroto stareńka. Uczyć się to dobrze, nawet z rozbitej daraby się nauczysz, ale tak zobaczyć w ciemności światła, tyle oczu czartowskich... Dobrze wam mówić, wyście światowy włóczęga, ach, gdybyście to byli tutaj ze mną... To pewno głowa Bukowiny tak oczyma łypie, Czarniowce, tak się jakoś zwie... Czarniowce, niby to czarne dla niepoznaki, a światłami kłuje jak szpilkami. Stamtąd śledzą, tam czyhają straże, żandarmy, kryminały, szubienice. Ach, gdyby taka czarność jak z czarnego Czeremoszu! Bezpiecznie tam jak w brzuchu u matki.
Przeżegnał się kilkakrotnie. Światła zbliżały się, kłuły go po całym ciele. Nie nastraszycie mnie, wstecz! Gdzież by zacząć? Byków już nie dosłyszę, ale dalej, jeszcze dalej wstecz, aha, pierwsza kolęda, kiedy przyszła z Krzyworówni na Bystrec. Dziadulo Bazio wyuczył ich wszystkich śpiewania, starym przypomniał, młodych wyćwiczył. Jakiś dziadyga siwy z bokobrodami uśmiecha się słodko, to „starszy brat“, stary Matarha. I słysz-słysz, sam Foka śpiewa:

Oj dobryj weczer do ceji chaty
Cy pozwołyte kozi skakaty?

Mandat zaśpiewał, nogi mu skakały, ale zatoczył się przy nagłym skręcie daraby. A tu światła coraz bliższe.
Święty Mikołaju ratowniku, uciekać wstecz, uciekać. To nie światła z miasta, to kolędnicy ze światłami, słysz, słychać dzwon, to wcale nie z miasta, to kolędnicy.
Ale światła były coraz wyraźniejsze, coraz bliższe, coraz jaśniejsze, na równi z nim, naokoło i całkiem gdzieś wysoko. Zastygły, nie ruszały się z miejsca, i on zastygł. Aby odpędzić strach, wspomniał strach największy:
Raduł, las załomisty, głosy z wiatru, wrzaski z drzew, ryk starego dziada Mandata, strach po nocach. Wstyd było przyznać się do tego butynarom, że kiedy babka brała go na połoninę Raduł, prosił, nawet zawodził: „Nie, nie, tylko nie tam, babuniu luba, mamko słodziutka! Tam wiatr, tam krzyk, tam dziad Mandat, tam kogoś zabijają“. — „Idź głupi, mówi matka, barany zabijają, podkarmią cię baraniną, śmietanami i bryndzą, będziesz jak tuczny podświnek, ano, hajda!“ Widać już strach w tobie wtedy się zaczął. Ahi, niech sczeznie to całe dziedzictwo, ta krew Czornyszów. Mam teraz za to, ćwikali mi w oczy Mandatami i wyćwikali. Ależ mój dziadulo, to Bazio Kropiwnicki, ojciec matczyny, a nie żaden Czornysz. Bazio, to dusza rachmanna, uczył nas aby nie sądzić. „Kto sądzi, ten już ścina“, powiada Bazio. Mówił także do mamy: „Czornyszów też nie sądźcie“, sam słyszałem. A jakżeż tu nie sądzić? Takie naruszenia, takie mężobójstwa! Każdy z Czornyszów wiedział, nawet ja, takie prosię pucate, coś zwąchałem. A teraz, jakże nie sądzić? Sądzić, sądzić! Bo kto nie sądzi, ten ich wspólnik. Teraz i mnie sądzą. I jeszcze jak osądzą. Ależ do czorta, chociażem niby to podobny do nich, ja nie do Czornyszów przynależny. Ja nie chcę zabijać, ja nie chciałem zabić, ja bym tego Jasia śmierdzącego, tego wycieracza kurw żabiowskich, w rękę pocałował, byleby tylko żył. Niechbym ja zdechł zaraz, byleby on żył.
Wspomniał modlitwę, jak uczyła go matka, a dziadulo Bazio tłumaczył mu, do głowy wkładał. Tymczasem on szubienicznik mały naprzód ziewał i zasypiał, a potem łapał muchy koło kaganka. Matka za ucho, a Bazio: „Zostaw, to dziecko.“ „Odpuść nam nasze długi, jako i my naszym dłużnikom[6] odpuszczamy“. Odpuszczamy? Co ja mam komu do odpuszczenia? Kto mi kiedy zrobił krzywdę? Tak samo jak memu rodowi, Czornyszom z Raduła. Kto ich kiedy skrzywdził, chyba tylko tyle, że im jeszcze za mało dali się zabijać, za mało dali się rabować. Taka sam i ja. Może mi za mało jeden Jasio? A prawdę mówiąc nawet tamci z Raduła nie tylko mnie nie skrzywdzili, hodowali mnie jak prosię, brzuch mi napychali i jeszcze pieścili. Jam gorszy od nich, modlitwa nie dla takiego.
Przepływając wśród nieruchomych świateł czerniowieckich, o których szczęśliwie zapomniał, Mandat płakał. Od kiedy go babka ciągnęła na Raduł, aż teraz nie płakał tak gorzko. Przepłynął gładko, znów ciemność cicha, czarność błoga, rodzona.
Słońce wschodziło i Mandat zobaczył po lewej stronie równiny bez końca. Stepy czy pustynie? Podpływał bliżej: nie, pola równiutkie, zboża, pszenica bujna bez końca. Ależ to żywny, pożywny kraj, kraj-raj. Daleko za prawym brzegiem, po prawej ręce ciemne góry wciąż oddalały się. Tam wierchowina, tam Raduł także, dziedzictwo przeklęte, opryszkowskie.
Niech ich czort, do czorta cały ten rodzony kraj! Skoczyć do wody, zatracić się, bo ta obczyzna żywna, pszeniczna miła mi i ciepła, a tamta ojcowizna, czarna, zimna, dzika, przeklęta dla mnie. Do tego dopłynąłem? Zdrada? Za bogactwo, za to żem ledwie je zobaczył, za te pola pszeniczne, od razu czortu się zaprzedać? Ależ nie! precz-wstecz, bo gdzie pszenica, tam niewola. Jak nam panicz Ryś śpiewał na święto Odokii żabiowską pieśń: „Tam niewola ziarno sieje i zbierze niewola“.
Precz-wstecz, uciekać jeszcze dalej. Gdzież to jeszcze dalej? Był całkiem mały, kiedy na święta gościli go wszędzie i pchali w niego od rana do wieczora i u baby i u ciotki, i u Gotyczów, i u Skuluków. I banysz, i gołąbki, i śmietanę i paskę i fasolę na oleju i suszenice z miodem. Pchali-napychali, przyprowadzili do domu, a tu jakoś niewygodnie, nowiutkie spodnięta ciepłe i pełne. Zaciął zęby, zataił, a baba do niego: „Ty Petruneczku coś zanadto śmierdzisz.“ Rozebrała go, a tu takie żółciutkie wyleciało z portek na ławę. Strach, wstyd. A baba w śmiech: „A to ci historia!“ Od tego czasu wiem, nie zapomniałem, co to takiego ta historia. I teraz też prawdziwa historia ze mną, obesrałem się przed całym światem. Historia! Hańba większa na mnie spadła niż na tamtych z Raduła. Bo tamtych bali się, a mnie? Śmiech mówić.
Im bardziej rozszerzała się Rzeka, tym więcej zjawiało się jakichś czółen, ba nawet małe korabie, chaty pływające. Mandat nastraszył się znów, ale jakoś inaczej niż dotąd, trzeźwo: „Aż teraz mi koniec. Zaczepię kogoś czortowskim ogonem daraby, uszkodzę albo potrzaskam i dadzą mi za to.“ Pomacał za pazuchą papier w skórze, uspokoił się. Spotykani na Rzece ludzie gapili się niewiele, potem odwracali się ku swojej robocie. Mandat ustępował wszystkim z drogi, płynął boczkiem, całkiem przy brzegu. Było już pod wieczór, nie pamiętał którego dnia od wyjazdu. Rzeka jakoś opustoszała. Słońce wygrzało go tego dnia i zmęczyło. Zdrzemnął się, otwierał sobie czasem jedno oko, czasem drugie. Rzeka była szeroka i pusta, woda pulkała, pluskała, szeptała, kołysała w sen. Było już całkiem czarno, gdy daraba uderzyła o coś gwałtownie, wstrząsnęła się, kłody trzeszczały, czy może się nawet łamały. Mandat zerwał się i zaraz upadł na darabę. A daraba wykręcając się uderzała wciąż coraz łagodniej o jakąś niewidzialną przeszkodę. Rozglądał się, był na środku Rzeki. Dosłyszał jakieś krzyki niezrozumiałe. Daraba kolebała się jeszcze odrobinę, potem cała obróciła się w poprzek Rzeki i zatrzymała się. Krzyki powtarzały się, potem huknął strzał jeden i drugi. Mandat przyczaił się, położył na darabie, nie odzywał się. Czort wypuścił mnie z zatrzasku, ale schował sobie na potem, na jeszcze gorsze. Co będzie, to będzie.



4

Był już świt, gdy zbudziły go pluski wioseł. Mandat zerwał się. Zobaczył łódź z dwoma ludźmi. Wyrwał jedną z kierm, gotów do obrony. Tamci przyspieszyli łódź i w kilku skokach znaleźli się na darabie. Rozbójnicy? Nie, żołnierze. Choć w postołach, ale w czapkach żołnierskich i szli nań z bagnetami. Krzyczeli coś jeden przez drugiego, ale Mandat nie zrozumiał. Już, już bliziutko kłuli go prawie bagnetami, zakłuliby może, przeto Mandat rozjuszył się. Cisnął kiermę i migiem wyrwał z rąk karabin naprzód jednemu, potem drugiemu. Rozmachnął się, aby jednego-drugiego zdzielić karabinem po łbie, ale oni zasłaniali głowy rękami. Bezbronni. Bieda ich bierz, cisnę karabiny do wody, będzie dość. Ale oni wyciągali ręce przed siebie, prosili jakby żebrali. No to przynajmniej do wody obu trącę, niech pływają. Pchnęło go tak raz, pchnęło drugi, kusiło, ale zaraz szepnęło: „Nowe zabójstwa? Szubienice nowe? Nie! zaczekaj czorcie!“ Oddam im karabiny, a wskazując palcem na łódź krzyknął groźnie: „Marsz!“ Żołnierze wycofali się w pośpiechu, a Mandat przemyśliwał, jakby tymczasem uciec z darabą. Było już dość jasno, dojrzał, że zatrzymała go wielka poprzeczna rogatka przez całą Rzekę. Lecz kłody rogatki związane łańcuchami zawartymi na kłódki żelazne. Uciec nie sposób, przepadło. Postanowił, że nie będzie się bronić! Znów się położył, czekał.
Przed wschodem słońca szeroki Prut zakipiał życiem. Jakby na znak niewidzialny, ptactwo zahałasowało, rozpluskało się i rozfurkotało. Najzuchwalej i najgłośniej wrzeszczały dzikie kaczki, latały w pojedynkę, po dwie, i po kilka. Goniły się, biły się i znów siadały na wodzie. Czajki cicho migały białością tuż nad darabą. Kuliki, każdy inny, każdy z dziobem jak rohatyna, siadały na darabie, nadymały się, podchodziły jeden drugiego, biły się zawzięcie. Żaden z ptaków nie bał się Mandata, nie troszczył się o niego. Ha? Wiedziały, że koniec jego niedaleki. Gdyby na jego miejscu był ten biedaczyna Gotycz, nazwany Niauczukiem, zadziobałyby go. Choć to szczęście, że nie masz w głowie puchacza, mówił sobie Mandat. I co mi za szczęście? To co w mej głowie gorsze niż puchacz, ptaki podziobałyby, pobiłyby się między sobą i uciekły, a mnie za godzinkę tamci z brzegu zadziobią na amen. Z brzegów, z zarośli, z łęgów prutowych dziarsko poświstywały drozdy, jakby z batoga: świt-świt, cyt-cyt, bit-bit, skryć, tlić, gnić, żyć-żyć — świstały do połowy zrozumiale, całkiem jak u nas, a do połowy jakoś niezrozumiale, wiadomo, obczyzna. Jakiś nieznany ptak dzwonił-odbijał raz w raz jak sygnaturka. „Dzwoni na spokój duszy“ — mruczał Mandat. Wilgi słodziły miłośnie. Rozumiał je coraz lepiej: „File-file, mile-mile, tyle-tyle“ — „Słusznie, ptacho, tyle, tyle, już dość.“ Jedna z wilg zbliżyła się do Mandata, zaskrzeczała nań złowrogo jak latająca żaba: „Sczezł, sczezł“. „Zaraz sczeznę ptacho“. Nagle jastrząb błysnął skrzydłami wysoko i na ten złowieszczy milczący znak skrzydeł, cały szeroki Prut zacichł. Jednak zaraz kto wie skąd, zjawiły się wrony, ujadały nań brzydko, ścigały. Mandat mruknął smutno: „Przeciw rozbójnikowi nawet ptacha ma policję. Tak ma być.“ Skrzydlaty rozbójnik machnął kilka razy skrzydłami i zaraz znikł. I zaraz rozświstał się głosami i piórami szeroki Prut, rozbłysnął blaskami skrzydeł i mąconych przez skrzydła fal. Cała Rzeka rozhałasowała się jeszcze głośniej, urągliwie pokrzywiając się śmierci, tryumfując nad rozbójnikiem i już nie można było rozróżnić głosów. „Jednym życie, drugim śmierć“, mruknął Mandat. Przygotowywał się na śmierć.
Szubieniczka czuwa wszędzie i dzięki Bogu. Jak dobrze, że mnie wreszcie złapali, kara należna i z tego serce lekkie. Odprzysiągłem się wszystkiego. Wyrzekłem się kraju, wyrzekłem się Wasyłyny, wyrzekłem się dzieci. — I to chyba nawet nie bardzo boli, gdy założą linewki. To raz-dwa. Chyba trochę połaskocze, może ciśnie... Boli nie boli, boli za krótko, bo kto nie waha się zabić, tego powinno dłużej boleć... Ostatecznie nie byłem całkiem zły, żony nigdy nie biłem, ani dzieci nie dotknąłem nawet, nawet nie krzyczałem. Wielkie cuda! Niedźwiedź także żony nie bije, za to tym mądrzejszy, że dzieci dobrze chlasta, uczy i potem nie takie rozpuszczone, jak ty, Petrysku. Gdyby ciebie tak trochę byli pochlastali! ho-ho. Ale pieścili, rozpuszczali zanadto.
Niedługo więcej żołnierzy, a z nimi wcale liczni pachołki z kołami w rękach przybili łodzią do daraby. Ostrożnie wskakiwali na darabę, otaczając zewsząd Mandata, ale on nie ruszał się. Kłuli go z lekka bagnetami, ale on leżał dalej. Zarzucili mu arkan na szyję, ścisnęli, po czym związali ręce i nogi. Mandat nie opierał się, ani nie wstawał. Niegdyś ludzie sławili ciężar i tęgość stryjecznego dziada, tego z Raduła. Po śmierci chcieli go znieść na dół, zmachali się tam, dali spokój, pochowali na wierchu. Pokazało się teraz, że i z naszym Mandatem był trud niemały. Żołnierze stękali, zrzędzili, klęli, kułakowali go. „Pogrzeb — mruczał Mandat — tak mnie niosą jak tamtego.“ Przenieśli go wreszcie, cisnęli na dno łodzi, odsapnęli, przywieźli na brzeg. Tam sterczały dwa wysokie słupy pomalowane kraśno, na nich u góry deska, a na niej jakieś wielkie pismo coś bardzo pisało. Cóż to? Szubienica, cóż innego? A napis? Szubieniczny, jak dla wisielców.
Ale nie powiesili jeszcze, rzucili tymczasem do mokrej komórki. Chociaż związany mocno Mandat zasnął. Zbudzili go gdzieś koło południa, otaczając i ściskając hurmą, hulukając jak na opornego byka, pomagając bagnetami i kolbami, popchali go przed oblicze jakiegoś wąsacza w czapce wojskowej. Mandatowi spodobał się wąsacz, widać, że Mandat wąsaczowi także, bo cmoknął gdy go zobaczył, a potem poklepał go po brzuchu. Jednak nie mogli się porozumieć. Wąsacz mówił naprzód spokojnie, wymawiał słowa jakby kąsał język, potem krzyczał coraz głośniej. Mandat nic nie rozumiał. Wąsacz rozzłościł się wreszcie i krzyczał pytająco jakoś tak: „Szti! Sztinuszti!“[7] A inni hurmą dokrzykiwali do ucha Mandatowi: — „Sztinuszti?“ Coś ich opętało. Mandat już chciał się przyznać otwarcie, że on nie żaden Sztinuszti, tylko Petro Czornysz, ale jeszcze ukrywał. Jednak okrzyki sypały się, grzmiały, ogłuszały. Mandat znudził się, uznał, że nie ma co taić i wypalił śmiało: „Nie kłopoczcie się, ja nie żaden Sztinuszti, ja Petro Czornysz, sioło Bystrec, parafia Krzyworównia, powiat Kosów. Zabiłem, ale tylko jednego i nie chciałem zabić, nie!“
Wąsacz nie ciekawił się, tylko wciąż swoje i swoje. Potem jednak krzyknął jakoś inaczej. I zaraz żołnierze przeszukiwali Mandata. Obszukali mu torbę, kieszenie kieptara, zabrali się do koszuli. Mandat wspomniał swój papier, odrzucił ich całym ciałem z taką mocą, że wszyscy zatoczyli się. Wśród pokrzykiwań wąsacza z dzikim wrzaskiem, waląc Mandata gęsto to kolbami, to kułakami, rzucili się nań ze wszystkich stron. Zasapali się, spocili się, poczerwienieli wszyscy jak jeden, wreszcie powalili go na ziemię. Pobity, pokonany liczbą, leżąc już na ziemi, w obronie cennego papieru, Mandat wywijał się jak wąż, a ryczał groźnie, jak byk. Nadaremnie! Rozerwali mu wreszcie koszulę i zza pazuchy wydarli zawiniątko w skórze. Aż teraz koniec! Oddali je wąsaczowi. Wąsacz rozwinął ostrożnie zawiniątko, odsłonił papier, to czytał, to oglądał bacznie powalonego Mandata, to znów czytał. Potem zapukał palcem w czoło. Roześmiał się. Wreszcie podchodząc do Mandata krzyknął na żołnierzy znów jakoś inaczej, a wesoło. Mandat złapał to jedno słowo: „Prost, prost.“[8] Żołnierze zaraz puścili powalonego, powstawali sami, a Mandata postawili na nogi. I wówczas wąsacz, jak czule wspominał Mandat, zamiast powiesić go, dał mu jak ojciec rodzony tylko dwa razy po gębie. I oddał papier. Mandat chapnął papier i schował. A wąsacz przyglądając się jeszcze Mandatowi, poklepał go po brzuchu i krzyknął: „Hajda!“ To jedno słowo Mandat zrozumiał. Rozwiązali go, kazali mu siadać na czółno, odwieźli na darabę. Odwiązali łańcuchy, rozsunęli zamki i kłody, odemknęli rogatkę i znów: „Hajda!“ Wąsacz z brzegu pokazywał deskę wysoko na słupie. Mandat czytać nie umiał, ale to zrozumiał dobrze, że tym razem mu daruje, ale na drugi raz szubienica pisana.
Obczyzna? Gdzież ta obczyzna? Cóż za człowiek luby, języka nie zna, a lepszy niż ojciec rodzony. Całkiem jak dziadulo Bazio. To delikacja! — Miał ochotę uściskać wąsacza czule, ale tamten stał daleko na brzegu. Była to granica rumuńska. Jakoś koło południa ruszył Mandat, znów sam samiuteńki w obczyznę prawdziwą, w ciepłą szeroką Mołdawię. Jakież śliczne sady naokoło! Trudno uwierzyć, zaledwie dwa tygodnie po Juriu, a tu czereśnie, dojrzałe czereśnie. Choćby mu nie wiem kto zarzucił brechnie, choćby mu przeczył sam ksiądz Buraczyński, Mandat gotów przysiąc, bo widzi wyraźnie: prawdziwe czereśnie, czerwone jak krew... Krew? Ale kiedy chlasnął Jasia, nie było krwi. Czyż można zabić bez krwi?
Żyć mu nie daje cały świat, nawet czereśnie. Lubi je tak, ginie za czereśniami, niedużo razy w życiu je jadał, jakoś w środku lata w Krzyworówni. A teraz — nawet czereśnie przeciw —
Precz-wstecz jeszcze dalej! To zagłębiając się ku odwrotnej fali, to kuszony ciepłym krajem i przyglądając się wokoło, szarpał się tak Mandat, aż do wieczora. Wspomnienia wyczerpywały się, może dlatego, że wolał oglądać. Wstecz, wstecz! Aż przyszedł taki czas, kiedy już nic nie było. Nic do wspominania! To dobrze, to delornie.
Ach, jak dobrze musiało być, kiedy mnie wcale nie było jeszcze na świecie. Tak jak w tej ciepłej Mołdawii. Nikt cię nie męczy, nikt cię nie straszy. Śmieje się cały kraj, tam daleko pędzą wielkie stada owiec, z brzegu szczekają wesoło białe kudłate psy, a mnie nie ma. Słońce zachodzi sobie, w słońcu owieczki, chudoba rogata, sobaki kudłate, dziewuszki jakieś siedzą na brzegu przy chacie, przędą i śpiewają. Jakież dziewuszki i jakie koszule, i jakie ustawki? A jak śpiewają! Nie zaglądaj tam, ani się waż. Bo skoczysz, chapniesz którąś, narobisz coś takiego, jak z Jasiem. Krew twoja Czornyszowa paskudna, zbójecka. Niech Bóg święty chroni dziewczyny od takiego. Tak cudnie już zrobiło się na świecie, gdy ciebie nie ma, a tu znów byś zaczynał. Precz — wstecz.
Już nie ma dokąd wstecz, to naprzód, przed siebie, uciekaj. Siebie całego zostawiłeś tam na wodach, na przestworzach. I tak darmo siebie dałeś. Coś uniósł ze sobą? To co przed tobą.
Poprawił darabę na środek Rzeki, kręciła się szeroko swobodnie, pomknęła równo. Przed nim dąbrowa już zieloniutka, dogasa w słońcu. Położyć się tam, nie zbudzić się nigdy, uciec od czorta na zawsze.
Może Jasio też miał dość czorta? Może i on rad, że go już nie ma tutaj? Położyć się. —
Mandat padał ze znużenia, lecz poderwał się znów.
Położyć się? A zbudzić się gdzie? W piekle? To dopiero pułapka! Mój dziadulu, Baziu złoty, ratujcie! Szara surducina szarapacka ten cały Bazio, myślałby kto, że marny pachołek od furmana pańskiego. A pod tą surduciną? Cóż? Skóra i kosteczki. No tak, ale pod chudą skórą? Serce złote. „Nie ma piekła, tylko odprzysięgnij się od czorta“, tak mówił Bazio. „Słyszysz, Petrysku, sam dziadulo Bazio, bogumiły, najstarszy diak od najstarszego księdza Buraczyńskiego zaświadczył, że nie ma piekła. Oj, Jasiu, Jasiu. — To nieprawda, aby kto kiedy chciał zabić. To niemożliwe. Po co zabijają i czemu? Z głupoty. Wyrwie się ręka czy topór i jest nieszczęście. A Bóg łaskawy patrzy do serca aż na dno. To po cóż sądzą? Także z głupoty, nieprawda dziadulu? Odprzysiąc się, wyrzec się, to już dobrze. Piekła nie ma? piekło śmieszne? mój dziadulu. Tamte widma z Torojagi tak samo szeptały: „Za późno? Śmiej się z tego, Petrysku. Nigdy nie za późno. Zaczynaj na nowo.“



5

Zmrok zapadł całkiem, ściągały się chmury, błyskało. Znużenie i sen zmogły Mandata, to drzemał, to spał na dobre, to znów budził się. Gromy zbliżały się, błyskawice rozjaśniały Rzekę, lecz on znużony zasypiał na dobre. Ze skrzypu kłód szeptały mary, potem wydzierały się boleśnie: „Petrysku, to ja, ja.“ Półprzytomny Mandat, zrywając się na równe nogi zataczał się. „Któ-ryż ja?“ Oprzytomniał, bo chłostał go ulewny deszcz, a strugi zaciekały mu po twarzy na szyję i za koszulę. Mandat okrył się szczelnie mantą. Chciał spać, spać. Obudził go brzask świtu, dojrzał z daleka gdzieś na prawo kopuły cerkwi, wieże, wysokie domy. Od razu sen go odleciał. Cóż teraz zrobić? Zbliża się. Był tak jak osaczony, jak ów jeleń, którego nagonką raz zapędzili na lód, gdzieś na Dzembroni. Teraz kara za to! Drżał na całym ciele. Dopiero teraz poczuł, jak jest przemoczony. Rzeka rozlewała się, zakręcała na lewo, prąd wolniał. Oddalała się od miasta, opływała je. Bogu dzięki! A przecie tu i tam zewsząd na prawo ciemne, mokre strachy: domy, mury, gołe ściany czyhały. Czegoś takiego jeszcze nie widział — to wszystko te sławetne kryminały? Przecie pocieszył się za chwilę, zobaczył z daleka na rozlewie Rzeki staw czy jezioro, a na nim galery napełnione drzewem, a bliżej nieco daraby jeszcze nie rozwiązane albo pół rozwiązane, w tymczasowych mygłach. Dostęp był coraz ciaśniejszy. Daraba stuknęła tu i tam, sunęła leniwie, skrzypiała, doszła do jakiegoś pomostu, stanęła sama. Deszcz zmienił się w równą ulewę. Wiosenne złoto z mołdawskiego nieba hojnie płynęło lecz ze szczególną zawziętością. Tamtejszy rolnik nie wymieniłby go za złoto z siedmiogrodzkiego Zalesia, ani nawet za bajeczne skarby Carogrodu. I Mandat to rozumiał, cieszył się ponadto, że ulewa domoczyła go, ochłodziła i prawie skąpała po parnym dniu, wciąż na słońcu. Jak gdyby wyszedł gdzieś na Czarnohorę. Rozglądał się jednak chyżo naokoło, czy nie dojrzy gdzieś bajonetu żandarmskiego, bo któż mógł wiedzieć? Ani żywej duszy, ani psa naokoło. Mandat cieszył się podwójnie: jakież szczęście, że tak leje. Wraz ze swoimi manatkami szukał jednak schronienia przed ulewą. Skacząc z kłody na kłodę wdrapał się po drabince na pomost dość wysoki a długi. Tam w oddali dostrzegł jakąś sporą beczkę wywróconą lecz zasmoloną dostatecznie, pośpiesznie wsunął się do beczki jak pies do budy. Dzwony cerkiewne wydzwoniły jakąś godzinę. Mandat na zegarach się nie znał, ale cieszył się, że cerkwie go witają. Podścielił liżnyk przemoczony, ale bądź co bądź gruby, otulił się ściśle w mantę, założył kaptur na głowę i zasnął z miejsca.
Obudziło go dotkliwe zimno, dygotał z przemoczenia. Gdzieżby to się ogrzać? Chyba by przebiegnąć po pomoście. Wyglądnął z beczki. Dzień był już jasny, ale deszcz chlapał, chlapał.
I cóż za dziwo? Dokładnym kroczkiem po pomoście chodziła pod parasolem panienka, panienka aż lubo. I cóż jej z tego? Chodziła i mokła sierota. Może to i wstyd zaczepiać nieznajomą, może i prawo takie, że nie wolno zaczepiać panienki z wysokiej kości? Ale jakżeż nie zaprosić, aby się schroniła, by nie mokła biedaczka? I jakby do niej zagadać? Jakżeż inaczej, z pańska po kołomyjsku, tak jak na plebanii słyszał, tak jak rozmawia leśniczy dworski pan Rozwadowski. Wychylił głowę z beczki, uśmiechnął się jak najgrzeczniej.
— Panienko delikatna, przepraszam za proszę, nie abym was zaczepiał, niech mnie Bóg chroni, żebym miał was za jakąś taką. Nie pogniewajcie się proszę, chodźcie do beczki, bo mokro.
I dziwo nie dziwo, co może język pański! Panienka zrozumiała, przemówiła także z pańska po kołomyjsku.
— Dobrze, mój chłopczyku, czemuż by nie.
Panienka bujna, kołysała się w biodrach, podniosła nieco czerwoną spódniczkę, zwinęła parasol i wsunęła się do beczki. Od razu zmiarkowała, że Mandat trzęsie się z zimna, nie szczędząc spódniczki przytuliła się całkiem blisko i odezwała się jak stara znajoma.
— Zmarzliście, trzeba ogrzać. Nazywam się Roza.
Mandata troszkę zatkało, ale zaraz odetkało.
— Ja nazywam się Petrysko, a wy panienko skąd, z Kołomyi?
— Właśnie z Kołomyi — odpowiedziała radośnie panienka.
Mandat ucieszył się jej uciechą, panienka oglądnęła go dokładnie i powiedziała:
— Ach, jak ślicznie, Petrysko, a pieniądze macie?
— Nie, panienko luba, pieniędzy nie mam, ale Pan Bóg da, bo przywiozłem drzewo, a w górach daleko zostawiłem żonę i dzieci.
— Żona daleko, to przysuńcie się bliżej.
— Niech mnie Bóg broni, panienko, abym ja z pasterskiego stanu do was, do takiej panienki pchał się zuchwale.
Panienka przysunęła się jeszcze bliżej, pchając się sama na kolana, namawiała czule:
— No to chodźmy do księdza.
Mandat nie wierzył uszom.
— Do księdza, po co?
— Pieniędzy nie macie, żona daleko, to co robić? Ksiądz, ślub.
— Słyszycie panieneczko, ja żonaty na wieki, przysięgałem już w cerkwi.
— To co szkodzi, można i tu przysiąc, od tego ksiądz.
Mandat usiłował odsunąć się od panienki, ale wyścielona liżnykiem beczka bywała wcale ciasna. Oburzył się:
— Dwie żony to grzech śmiertelny, to piekło, a kryminał także.
Panienka tłumaczyła grzecznie.
— W jednym kraju dwie żony to grzech, to pewne, ale na obczyźnie inne prawo. Bo liczy się, że w każdym kraju po jednej, to w porządku.
Mandat przyglądał się panience: „Ależ bujna, włosy jasne, oczy jasne, i jakieś pełne, a przytula się coraz ciaśniej“. Zrobiło mu się ciepło, potem jakoś gorąco. Panienka nalegała:
— Idziemy do księdza?
Mandat opierał się:
— Tak rano, gdzież teraz ksiądz?
Panienka chichotała:
— Tutaj księży ile chcecie, świsnę, będzie ksiądz.
— To jak? Mus iść do księdza? — pytał Mandat.
Panienka śmiała się:
— Skoro pieniędzy nie macie, a żona daleko, to mus! Prędzej, prędzej, bo tylko patrzeć a przyjdzie tu inny i wtedy —
— Jaki inny?
— Mój narzeczony, będzie źle.
— A czemu źle?
— Strasznie zazdrosny, a mocny. Gdy rozgniewa się, kości połamie mnie i wam także.
Mandat usiłował odsunąć się.
— No to jeszcze większy grzech, od narzeczonego odbijać, jakoś tak —
Panienka objęła go za szyję, przemawiała poufale:
— On ma pieniądze, pieniędzy dość, ma stroje rumuńskie także, ale ty mi się bardzo, bardzo podobasz, chodźmy, chodźmy.
Mandat przekonywał nieśmiało:
— Straszny deszcz, panienko, dokąd iść w taki deszcz.
— Przebiegniemy prędko, mam tu niedaleko stancyjkę, tam łóżko dla nas obojga, a ksiądz na zawołanie.
Mandat wywijał się od uścisków.
— Ależ panienko, jam żonaty, nie godzi się do łóżka, w dodatku z panienką, tak jakby z jakąś... taką —
— Nie bój się, nie wymydli się.
— Co nie wymydli?
— To co się mydli, chodźmy.
Siedząc na kolanach panienka rozgarnęła mantę Mandata, objęła go rękami pod kożuchem i przytuliła twarz do twarzy. Mandat szarpał się w sobie: „Burakiem jakimś nasmarowana, pachnie jakoś tak omkno, jak te żabiówki na chramie. Co teraz? Uciekać? Śni mi się? Co za szczęście, na obczyźnie od razu taka panienka. Tfu, to chyba czort mnie łudzi.“ Mandat nie ruszył się, nie poszedł ani do stancyjki, ani do księdza. Siedzieli w milczeniu, tulili się i grzali, aż deszcz przestał padać, a ludzie zaczęli się kręcić po pomoście. Nagle panienka zerwała się, szepnęła Mandatowi: „Zaraz przyjdzie, już idzie.“ Wyskoczyła prędko z beczki, oporządziła suknię i oddaliła się w pośpiechu.
I naprawdę, przyszedł wreszcie młody Rumun rosły, smukły, w koszuli wyszywanej wzdłuż i wszerz, w obcisłych spodniach od postołów aż po kolana ściśniętych owijaczami czarnobiałymi, a w pasie przepasany krajką wzorzystą. Cudo nie Rumun. Delorność nie chłopiec, harda głowa, to z daleka widać. Co teraz będzie? Mandat skurczył się nieco w beczce jak tylko mógł, bo powiada panienka, że tamten zazdrosny. To po co od razu na sam początek na obczyźnie ma być zwada. Mogą jeszcze oskarżyć, że zuchwały do panienki, to nie wolno, to inny stan. „Zrobię się cichy i mały“, opuścił głowę na piersi, jakby spał.
Tymczasem Rumun z panienką przechadzali się powoli pod rękę. Petrysko łypnął okiem nieznacznie: — „No tak, to narzeczony.“ Przechodzili tuż obok beczki i Petrysko zamknął oczy na wszelki wypadek. Nagle Rumun rzucił się ku beczce i wykrzyknął: „Petrysku, a wy tutaj?“
To nie Rumun, to był Jasio Tomaszewski.
Mandat wydarł się z beczki z taką mocą, że beczka potoczyła się. Objął Jasia, podniósł go, podrzucił w powietrze i chwycił na ręce. Mówiąc doń od razu ty, jak dotąd tylko w wybuchach wściekłości, wołał:
— Jasiu, Jasieńku, ty żyjesz?!
Ciężki głaz spadł mu z serca, z nadmiernej lekkości leciał już do nieba, zakręciło mu się w głowie, o mało się nie przewrócił. Znów ściskał Jasia, znów podrzucał do góry i chwytał na ręce, wreszcie Jasio z trudem uwolnił się z uścisków. Ocierał twarz pachnącą szmatką, wyprostował się.
— Ty żyjesz, Jasiu? — przekonywał się Mandat prawie płacząc.
Jasio sadził się:
— Ależ żyję, jeszcze jak żyję, gdzież życie, jak nie tutaj W Mołdawii!
Lecz Mandat nie mógł się uspokoić.
— Jasiu, nie gniewaj się na mnie, Jasiu przebacz.
Jasio był zdziwiony.
— Cóż takiego? — Wreszcie z trudem przypomniał sobie coś i dodał niedbale: — Ach, czy to jedno bywa między kamratami — zaśmiał się zwycięsko. — Ale miałeś szczęście, Petrysku.
Z kolei dziwił się Mandat:
Ja miałem szczęście?
— Tak, miałeś szczęście, żeś uciekł. I żem za tobą nie pobiegł z kamratami, byłoby źle z tobą. Ale zanadto ciemno było. Zresztą to minęło, już dobrze.
Jakby dopiero teraz uwierzył, Mandat rozsadzany od środka radością oszalał. Podskoczył jak w pląsie kolędnickim, tupnął mogą, przysiadł i wyrzucając raz za razem przed siebie nogi zatańczył kołując wokół Jasia i Rozy. Tańcząc śpiewał coraz bardziej zadyszany:

Oj tam na rzece tam na Jordanie,
Hospod wraz z Petrem tam się kąpali.

Zrywał się, skakał w powietrze, znów spadał na ziemię, przysiadał, wirował, atakował tańcem Jasia i Rozę, jakby w kolędzie tańcem wymuszał pieniądze na cerkiew.
Jasio uśmiechał się wyniośle, chwalił się przed Rozą:
— Widzi żupanica? Jak mnie kochają! To bogacz, ma las, połoninę, a pod moją komendą. Sam przyleciał za mną, nie mógł wytrzymać. No dość, Petrysku, czas abyś już zmądrzał.
Mandat przerwał taniec, złożył ręce jak do modlitwy, zachłysnął się jakby do płaczu.
— Oj, jak zmądrzałem! Za wszystkie czasy i na zawsze! Brzemię cięższe od daraby z wód na plecy jak garb mi naleciało. Stary jestem, sama starość.
Jasio krzywił się z politowaniem:
— Ty zmądrzałeś, Petrysku? ha-ha, taki okrągły dureń? Nie, to darmo.
Mandat nie odpowiedział, znów go zatkało z podziwu. Oto na własne uszy słyszał, że Jasio do panienki całkiem po rumuńsku rozmawia, bo wciąż powtarzał słowo: „żupanica, żupanica.“ Dziwił się, przecierał oczy.
— Jasiu, tyś złoto, nie człowiek! Nic się nie gniewasz?
Jasio zmarszczył lekko brwi i wskazał palcem.
— No to idź już, rozwiązuj daraby, zanim inni przyjdą do roboty. A potem sapiną po wodzie kłody ściągaj i ładuj na tę galerę, widzisz tam, hajda!
Wypogodziło się, Jasio pośpieszył się razem z Rozą. Roza kiwała coś do Mandata, ale on oglądał się wciąż za Jasiem. Choć głodny i śpiący powlókł się ku darabom, do roboty.





  1. Oj ukradłbym trzy baranki, czwartą owieczkę, / A już dla mnie budują w Syhocie więzienie. / Włożą na nogi kajdany, a na ręce skrzypce [rodzaj dyb].
  2. Wstawać (wojsk. austr.).
  3. Oj nie będą was wypasać ani brat, ani siostra / Ale wypasać was będzie obca — obczyzna.
  4. Oj szczycie, ty mój szczycie, ty zielony wierchu! / Oj już nam nie będzie tak, jak było dawniej.
  5. Oj ukradłbym trzy baranki i czwartą owieczkę, / A czeka już na mnie w Kutach szubienica. / Szubieniczka stareńka, powrozy nowiutkie, / Ażebyście się pokajali i starzy i mali.
  6. Długi, dłużnikom — tak w przekładzie starosłowiańskim z greckiego, używanym w Kościele greckokatolickim.
  7. Rozumiesz! Nie rozumiesz! (rum.).
  8. Dureń, idiota (rum.).





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.