Excelsior! (Orzeszkowa)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Excelsior!
Pochodzenie Nowele i szkice
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1921
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków; Lublin; Łódź; Poznań; New York
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
EXCELSIOR!
I.

— Patrz! patrz! Czy widzisz tego człowieka, który przeciska się przez tłum i za którym spojrzenia tłumu ciągną, jak żelazo za magnesem? To pisarz utalentowany i sławny. Znasz go? Tem lepiej. Może mi o nim cokolwiek powiesz...
— Sam rzekłeś: pisarz utalentowany i sławny.
— Talent i sława to blask; człowiek ten chodzi w płaszczu utkanym z blasku. Piękny kostjum, ale co pod nim?
— Człowiek.
— Jaki człowiek?
— Zwyczajny: z ciałem, kośćmi, krwią, nerwami.
— I z duszą także?
— Najpewniej; tylko, jak mniemam, z większą, energiczniejszą, piękniejszą, niż inne.
— To niepewne...
— A cóż pewności tej dostarczyć może?
— Mogłaby jej dostarczyć wiadomość: jak człowiek ten żyć i czynić pragnie?
— Chciałeś powiedzieć: jak żyje i czyni?
— Nie, jak żyć i czynić pragnie.
— Dziękuję! Co za pożytek z pragnień?...
— Przy ważeniu wartości człowieka, one największym ciężarkiem na szalę spadać powinny. Gdyby podobna było przenikać ludzkie wnętrza, należałoby sadzić człowieka więcej wedle tego, czego pragnie i ku czemu dąży, niż wedle tego, co urzeczywistnia i dosięga. Chciałbym wiedzieć: jakie pobudki słynnego pisarza tego dźwigają codziennie ze snu i jakie westchnienia pierś jego podnoszą, gdy oczy zamyka do snu? Bo zważ tylko rozmaitość ogromną pobudek, z któremi ludzie dni rozpoczynają, i żalów, z któremi je kończą! Mogą być pomiędzy niemi złe, dobre, samolubne, ofiarne, błahe, ważne, czyste, występne, bohaterskie i zbrodnicze. Chciałbym wiedzieć: czego mianowicie twórca ten od dnia rozpoczynającego się pożąda i co kończącemu się wyrzuca? Jaką pobudkę gra mu serce zrana i jaką elegję śpiewa wieczorem? Jakim jest główny motyw jego życia, nie tego życia, które widzimy wszyscy, ale tego, które zna on sam jeden? Z jakiego jeziora, głęboko i tajemniczo tkwiącego mu w mózgu, w sercu, w nerwach, jak strumyki z macierzystego gruntu, wypływają te pieśni, w których blasku przebywa on całe życie, jak salę maskaradową, olśniewający, a nieznany?
— Tej tylko wiedzy pragniesz? A fakty, czyny?
— Bardzo ważne; lecz jak winowajcę przed sądowemi kratkami, chciałbym sądzić człowieka mniej wedle czynów, niż wedle zamiarów. Błąd — rzecz powszechna; płatek śniegu, dotknąwszy ziemi, staje się szarym. Niepokalaność bywa często jednoznacznikiem niedołęstwa, a wyraz: siła — powinienby w mowie ludzkiej rymować z wyrazami: burza i walka. Gdy wicher dmie gwałtownie, zachwiać się łatwo; gdzie stal błyska, tam mogą być zwycięstwa, lecz muszą być i upadki. Z góry więc wiem, że ten człowiek, posiadający siłę, która okryła go blaskiem, błądził; może być nawet, że błądził więcej od innych, bo jest głębszym i więcej wrzącym od innych, zbiornikiem wrażeń, wzruszeń, marzeń, tęsknot i pożądań. Ale idzie mi o to: co w życiu jego jest regułą, a co trafem? Jakiem jest tło, na które padają w nim plamy błędów? I co na te plamy spływa: lekceważący uśmiech, czy smutek i wstyd? Czy błąd jest mu kwiatem mile pachnącym, albo robakiem przewiercającym serce? regułą, otrzymującą absolucję w imię zysku, lub rozkoszy, czy momentem, noszącym imię nieszczęścia, a przynajmniej goryczy, zatruwającej rozkosz i zysk? Słowem, wiedząc, że na szali jednej złożył on daninę swojej naturze ludzkiej i jeszcze, swojej naturze wyjątkowej, chcę wiedzieć, co się znajduje na szali drugiej?...
— Cóż się tam, na tej szali, według chęci twoich, znajdować powinno?
— Dobro. To nic, że, jak wiemy wszyscy, znajduje się tam piękno; ono wówczas tylko prowadzi do wniebowzięć i do zmartwychwstań, gdy wschody buduje ku dobru. Postacie dobra są tak rozmaite, jak te linje, barwy i blaski, które przelewają się po niebie i po oceanie, od świtów do zachodów i od zachodów do świtów. Chciałbym wiedzieć, czy w piersi i mózgu tego człowieka, pod wspaniałym płaszczem, którym okryła go sława, płonie słońce miłości dla tego, co prawdziwe, sprawiedliwe, niewinne, a zgnębione, cierpiące, a wzywające ratunku, słońce tak piekące, że zmusza go iść pod górę w pocie utrudzenia, w zapomnieniu o krwi ran własnych i w poniewierce własnych sił mdlejących? Czy tęskni w nim nieziszczone, lecz wieczne upragnienie nieskazitelnej czystości? Czy rozlegają się w nim gromy gniewów świętych, bo zrywających się do obrony rzeczy wielkich? Czy, jak miecze w niebie poświęcane, przeszywają go bóle i trwogi o to, co nie jego własne? Czy jego warsztat pisarski jest jako obłok, w promieniach nad ziemią stojący, albo jak stragan, z nóżkami zanurzonemi w błocie rynkowem?...
— Dosyć! dosyć! cha, cha, cha, cha! I po co to wszystko? I co komu do tego wszystkiego? I któż rozsądny wszystkich tych rzeczy żądać może od tego, którego całem zadaniem życia, całym i jedynym obowiązkiem jest — dobrze pisać! Co mi do tego, jakim człowiek ten jest sam w sobie, czego chce, albo nie chce, co mu jest regułą albo trafem, czy serce swe zapala u słońca, albo u łojowej świeczki, czy pisze dlatego, aby rzucić na ziemię smugę światła, lub sprowadzić do swojej kieszeni garść złota! Co mi tam! Co mi do tego? Pisze dobrze — to dosyć; o resztę nie dbam.
— I jesteś w błędzie. Lekceważące pomijanie duszy człowieka, przed którego talentem i sławą składasz głębokie ukłony, jego przerabia na fetysza, ciebie na bałwochwalcę. Najcenniejszym klejnotem człowieka — może jedynym istotnie cennym — jest jego serce. Wobec najwyższej prawdy, do jakiej wzrok ludzki sięgnąć zdoła, żebrak, który na kamieniu przydrożnym kawałkiem chleba dzieli się z psem zgłodniałym, przewyższa bogactwem Lukullusa, który morduje słowiki, aby ich językami łaskotać mile swoje łakomstwo. Wobec tej prawdy, wyższą dostojność posiada prostak z sumieniem białem, niżeli mędrzec z szarem, albo mocarz z czarnem; szczęśliwszym jest usypiający po płaczu, niż po rozpuście, przeświecający nagiem ciałem z łachmanów, zdobytych znojem własnym, niż owinięty purpurą, zdartą z ciała bliźniego. Dawać komuś z góry rozgrzeszenie za zło, byleby tylko jakąś specjalną rzecz czynił dobrze, znaczy to krzywdzić go w tem, co dla niego najdroższe. Cieszysz się, jeżeli szewc, wybornie robiący buty, okaże się równie wybornym człowiekiem. Stawiasz więc niżej mózg, snujący myśli, od ręki, wyciągającej dratwę. Dlaczegóż tak ubliżasz przedmiotowi swoich hołdów? To jedno; a drugie, że człowiek nie jest zbiorem gratów, bez ładu na kupę rzuconych, i z których każdy sterczy zosobna, lecz organizmem, w którym czynność jednego z organów wpływa na czynności innych, ściśle są z sobą spojonemi. Umysł! charakter! wyobraźnia! serce! Kto doświadczył, jaką falę myśli rzuca do głowy silne uderzenie serca, jak trwoga i troska o przedmiot ukochania budzi i zaostrza zdolność do spostrzeżeń, jak żądza czystych wyżyn przypina skrzydła wyobraźni, jak szlachetne ambicje i silne postanowienia wołają do zemdlonych, zmęczonych, spragnionych uśnięcia na różach: »Powstań! wytrwaj! poświęć! znieś!« — kto wszystkiego tego w drobnej chociażby mierze doświadczył, ten wie, że twórczość umysłowa, potężna i czysta, nie może istnieć obok uczuć i zamiarów lichych i brudnych...
— Przepraszam cię! Istniała nieraz. Świat znał nicponiów, którzy pisali bardzo zabawnie i nawet tęgich łotrów, po których zostały dzieła genjalne...
— Przypatrz się tylko uważnie tym ostatnim, a odkryjesz Achillesowe pięty, które w nie przeszły z istoty ich autorów. Ani Plato ni Arystoteles, ani Dante, Szekspir i Jan z Czarnolesia, nie byli łotrami, a jeżeli historja oskarżyła Franciszka Bacona o kradzież dobra publicznego, Machiavellego o schlebianie tyranji, Goethego o samolubstwo, to może tylko dlatego, że sonda jej jest zbyt krótką i motyka zbyt płytką, aby dosięgać dna tej otchłani, którą jest genjusz, i dobywać z niej czystą prawdę. Co do zabawy i rozrywki, masz słuszność: dostarczali ich światu pisarze najrozmaitszej wartości człowieczej, ale czyliż nie widzisz różnicy, zachodzącej w rozrywce, podawanej przez Arystofanesa i Petroniusza, przez Boccaccia i Swifta, przez Moliér’a i Paul de Kock’a? Komedjopisarze i romansopisarze, noweliści, humoryści bawili i rozśmieszali ludzi, lecz w jakże różny sposób! Czy w jednym z nich, z pod swobodnie rozigranego dowcipu, jak z pod roziskrzonej w dzień słoneczny powierzchni rzeki błękitnej, nie przegląda majestatyczne oblicze wolnego Greka, który tylko co wrócił z pod Maratonu? A gdy czytasz »Satyrikon«, czy usta twoje, oprócz śmiechu, nie drgają także niesmakiem, na widok rozkładu, który sinemi i brunatnemi plamami okrywa duszę arbitra Neronowskiej elegancji, nie umiejącego ani żyć, ani umierać inaczej, tylko na łonie bachanalij?
Śnił mi się raz Boccaccio, skądinąd sympatyczny i poważny, w postawie siedzącej, z piórem w ręku i z czającą się u boku filuterną, rozczochraną, obnażoną zmysłowością, która szeptała mu do ucha najswawolniejsze powiastki Dekamerona. Po głowie Paul de Kock’a latały bardzo zabawne i trochę cuchnące wiatry galijskiej płochości, a serce jego doskonale w takt uderzało z zegarkami, regulującymi życie episjerów. Czuł on, żył, pragnął ani wyżej, ni niżej, lecz równiuteńko tak, jak episjer, który szeroko i z całej duszy uśmiechać się mógł tylko do tłustej pieczeni i podkasanej spódniczki.
Swift i Moliére, to królowie w krainie śmiechu, który przenika aż do szpiku kości, aż do dna sumienia, aż do najgłębszych komórek mózgowych, i prowadzi stamtąd do oczu łzy, do głowy rozum, do serca żądzę dobra i wzgardę dla zła. Tych dwóch, nie znając nawet ich biografji, o poziomość, lekkomyślność, sobkostwo, o żadną gangrenę moralną nie posądzisz, tak, jak i twórcy Don Kiszota, który cię bawi i rozśmiesza, to prawda, lecz nie romansem Opata z Magdą, ani obnażonemi łydkami gryzetki, tylko sprzeciwieństwem, zachodzącem pomiędzy rzeczywistością a ideałem, i widokiem mąk, które po wsze czasy i miejsca rzeczywistość zadaje rycerzom ideału. Uważaj tylko i zapamiętaj sobie, że jednak ani Petroniusza i Paul de Kocka, ani tembardziej wielkiego pod niektórymi względami Boccaccia, nie skazuję ma stos lub szubienicę i djabłu w posiadanie oddać nie chcę, za nic nawet nie chcę, bo każdy z nich w umysłowej ekonomice ludzkości stanowi jakąś cyfrę, sumę ogólnych jej nabytków o jakieś ziarno pomnaża, coś przedstawia, o czemś świadczy, ten i ów przebłysk prawdy i piękna, choćby drobny, na świat rzuca. Więc nie o palenie na stosach, ani odmawianie wszelkiej wartości i zasługi iść tu może, lecz o ustanowienie różnicy, o stopnie tej drabiny, na której różni na różnych wysokościach stoją.
— Dlaczego na różnych wysokościach stoją?
— Różne umysły twórców i różne stopnie talentów, — powiadasz. Niezawodnie, lecz nie tylko. Przypomnij sobie, co mówiłem o rannych pobudkach i wieczornych elegjach pisarza, o głównych motywach najtajemniejszej pieśni jego życia, o tem jeziorze wewnętrznem, ukrytem, jemu samemu tylko znanem, i nawet jemu bodaj aż do dna nieznanem, z którego wytryskują jego pieśni, jak strumienie z macierzystego gruntu.

Otóż, gdybyśmy to wszystko poznać i przeniknąć mogli, poznalibyśmy i przeniknęli nie jedyną zapewne, lecz może najważniejszą przyczynę różnic i stopni. Może najważniejszą, bo jeżeli zdolność twórczą porównać można do kopalni klejnotów, to serce, wola, moralny wzlot i nastrój są górnikami, którzy zapuszczają się w tę kopalnię mniej lub więcej głęboko i dobywają z niej brylanty mniejsze lub większe, mniej lub więcej czystej wody. Są one jeszcze jubilerami, bez których pilności, ręce najzręczniejsze nie mogą być dość pilne, ani dość cierpliwe i są też jeszcze skrzydłami, na których waży się duch twórczy i nie opuszcza roboty, ani mdleje lub kona, choć w kopalni duszno, ciemno, czasem krwawo.

II.

Ani odgadnąć, ani zliczyć niepodobna i szkód, i strat, zrządzonych twórczości umysłowej przez zaniedbywanie czystości i podniosłości moralnej, przez niedostateczne filtrowanie potoku uczuć, woli i przyzwyczajeń twórców. Gwiazdy, gdy raz zabłysną na niebie, przeświecają się w każdej wodzie, lecz jakże rożnem jest ich odbicie w fali morskiej, w szybie jeziora, wstędze górskiego potoku, w błotnistej rzeczułce, w kałuży!
Jak gwiazdy, tak twórcze natchnienia są wielkości różnej, lecz czyliż odbicie najdrobniejszej z asteroid w morzu lub górskim potoku nie jest świetniejszem, piękniejszem, pełniejszem drgań i blasku, niż Syrjusza w rzeczułce, zasiedlonej przez żaby, lub w kałuży, zmąconej przez tłuste cielsko wieprza?
Niesłychaniem żałował zawsze, że aby przypatrzyć się przepysznym gwiazdom twórczości, które tu i ówdzie świecą w dziełach Zoli, trzeba po kolana stanąć w błocie. Skąd pochodzi to lubowanie się w malowaniu ohyd i sprośności tak nieprzeparte, że wielkiego artystę pozbawia nieraz wszelkiego poczucia artystycznej miary i niepospolitego myśliciela wprowadza w grube błędy psychologiczne i inne? Dlaczego twórca, bądź co bądź wielki, jest takim przeważnie w dziedzinie najniższych tylko funkcyj i żądz człowieka, a ilekroć próbuje przedstawiać cnotę, czystość, wzniosłość, staje się podobnym do malarza daltonisty, malującego niebo na żółto lub szaro, bo błękitu nie pozwala mu rozpoznawać, ani naśladować wadliwy ustrój wzroku?
Powiadają niektórzy, że warsztat Zoli to stragan, na którym ekstra-naturalizm sprzedaje zgniłe owoce lubownikom ich, nader licznym, więc dostarczającym klienteli nader zyskownej. Niebardzo w to wierzę, ale przypuszczam w istocie moralnej Zoli innego jakiegoś demona, niemniej upartego i potężnego, jak demon pieniężnej chciwości, a nawet istnienia tego demona pewny jestem. Przedarł się on do istoty moralnej nowożytnego pisarza przez szereg wieków i pokoleń od trubadurów, Rabelais’go, Le Sage’a i całej plejady swawolników z końca zeszłego stulecia. Jest to demon galijski; w inną postać przedzierzgnięty, syczał on w ustach Woltera i fosforycznym blaskiem świecił w pięknych oczach George-Sand’a; potężny w Balzaku, stygmatem swym dotknął Flaubert’a, aż w pełne posiadanie swe, szczery, niczem niezamaskowany, przez nic nie równoważony, objął Zolę.
Byli jednak tacy, którzy plemiennemu demonowi temu nie ulegli; pozbyć się go zdołali Corneille, Rochefaucauld, Wiktor Hugo i inni. Umieść, bądź łaskaw, na jednym szczeblu drabiny Wiktora Hugo i Zolę, »Nędzników« i »Nanę«, »Doktora Pascala«, »Rok 1793-ci« i »Brzuch Paryża!« A czy potrafisz zmierzyć wzrost dwu tych talentów i powiedzieć napewno, który większy, który mniejszy? Wątpię; oba są ogromne i potężne.
Więc skąd różnica?
Z różnych epok, w których tworzyli, powiadasz. To prawda; każda z nich w inny sposób oddziaływała na ustrój moralny swoich pisarzów i otóż znowu stanęliśmy u źródliska, którem są: serce, wola, większa lub mniejsza moc nad plemiennym, albo osobnikowym demonem. Przypatrz się tylko pilnie dobrym i wielkim demonom ludzkości, tym, którzy nie tylko ją bawili, lecz ku wyższym strefom doskonałości i szczęścia wzbijali, a jeżeli nie zawsze, to często zdołasz odkryć tę prawdę, że serca ich zapalonemi były nie u łojowych świeczek, lecz u słońc, nie u balowych żyrandolów, lecz u męczeńskich stosów, że własna ich droga, nieraz zwężając się i od prostego szlaku zbaczając, pięła się jednak coraz wyżej i nieraz, kurzawą ziemską okryta, zmiataną zawsze bywała przez wichry tych podniosłych zgryzot i pożądań, które gładzą grzechy świata...
— Przebacz, że przerwę, ale to, co mówisz, wygląda tak, jakby, według mniemania twego, święci tylko mogli pisać dobre książki!
— Tylko co wspomniałem o zboczeniach i kurzawie. Na równi z innymi, więcej może od innych duch twórczy potrzebuje przebaczenia od ludzi i Boga. Bogatszy, — łatwiej stać się może marnotrawcą, gorętszy — naglej u ognia pokus kipi, czulszy na wszelkie powiewy, — liczniejsze struny im poddaje, lecz jeżeli nie może osiągnąć świętości, trzeba, aby jej pragnął, aby mu błędy jego nie były miłe, aby pobudki jego życia grały coraz wyżej i wznosiły go w sfery uczuć i myśli coraz wyższe, aby sam dla siebie nie był wszystkiem, lecz osobę swoją, zawsze malutką, choć tytuł wielkiej noszącą, wiązał silnie z jakąś całością niezmiernie większą, z narodem, ludzkością, ideą, i usiłował jak najpotężniej roztoczyć skrzydła, aby je z sobą unieść jak najwyżej. Wówczas w natchnieniach jego, jak w morzu rozległem lub potoku wartkim, odbiją się widnokręgi szerokie, krajobrazy rozliczne, dramaty przejmujące, liry szalone pieśniami czarującemi; wówczas, siła uczuć krzesać w nim będzie siłę słowa, a z wielkości myśli powstanie jej trwałość.
Tak, trwałość. Bo jedną z najdziwniejszych zagadek tego rzędu jest efemeryczność niektórych talentów, nawet dużych, które jak meteory przelatują po firmamencie ze świetnym blaskiem i przepadają w wiecznej ciemności. Wątku zabrakło, ale gdzie? W mózgu zapewne, ale dlatego, że serce nie dosyłało do mózgu dosyć krwi. W ogromnej większości wypadków, mózg jest niedokrwisty tam, gdzie serce słabo działa.
— Umilkłeś, a ja, po zastanowieniu, gotów byłbym słuszność ci przyznać, gdybym nie lękał się — staroświecczyzny. Wszystko, coś mówił, mocno pachnie staroświecczyzną. Pewien znajomy mój, człowiek wielce wykształcony, z umysłem krytycznym, pesymista, sceptyk, wielbiciel Baudelaire’a, Catulle-Mendés’a, potrosze Zoli także, a Ibsena i wszelkich Skandynawów najbardziej, zwykł mawiać o sobie: »ja, modernista!« albo »my, moderniści!« I wiesz? imponuje to ludziom ogromnie. Raz byłem świadkiem, jak pewna pani, dotychczas żona i matka tak wyborna, że trochę aż na kwoczkę zakrawająca, po kilku z nim rozmowach zaczęła na prawo i lewo flirtować, aby w oczach jego okazać się modernistką. Młodzieniec pewien znowu, wychowany w tradycjach najlepszych i uczuciach najszlachetniejszych, w obecności tego znajomego, o którym mówię, zaparł się ojczyzny, jak św. Piotr Chrystusa, pragnąc tą ceną wkupić się do cechu modernistów. Inny, zdrów i wesół przedtem, zaczął w tymże celu udawać melancholję i tak dobrze ją udawał, że naprawdę w nią popadł. A pisarze, — ma się rozumieć tacy, którzy jeszcze berła w dłoni nie dzierżą, — Boże! jak się lękają mojego modernisty! »Co! — powiada jeden — pan myśli, że ja w Boga wierzę? Czy pan mię bierze za mego pradziadka?« A drugi: »Utworowi temu zarzuca pan liryzm! Czyliż tak staroświeckim jestem? Niech się pan lepiej wczyta; zobaczy pan, że w gruncie rzeczy ci dwunożni kochają się u mnie zupełnie, jak czworonożni«. A on, z ramionami skrzyżowanemi na piersi i z uśmieszkiem na ustach wysłuchawszy wiersza Mickiewicza, lub Asnyka, pobłażliwie mówi: »Ładne! ładne!« I zaraz dodaje z litością: »Mais comme c’est vieillot! n’est ce pas?«
Niedawno słyszałem, jak utrzymywał, że scena w więzieniu pomiędzy Winicjuszem i Lygją, w powieści Quo Vadis, jest nienaturalną, a nawet zupełnie contre nature. Dlaczego? — zapytano. »Jakże! objaśniał z przebiegłym uśmiechem: — kochają się, są we dwoje i — nic. Gdyby to pisał modernista, mielibyśmy mniej lub więcej wiernie przedstawiony obraz sposobu sprowadzania na ziemię — nowego jej obywatela. Bo takimi są ludzie, wszyscy na świecie ludzie: gdy tylko kochają się i zostają sam na sam, — zaraz nowy obywatel! A te różne inne rzeczy: gruchania, wzloty, liryzmy, mogą być ładne, bardzo ładne, ale nie są naturą, ce n’est pas nature et c’est vieux jeu! Sienkiewicz zresztą bywa często vieux jeu. Naprzykład w Bez Dogmatu, walka Anielki z miłością i nawet zwycięstwo nad miłością, — dlaczego? Dlatego, że jest mężatką! że potajemny romans jest brudem, a ona pragnęła pozostać białym łabędziem! Est-ce possible? któż dziś jeszcze w takie rzeczy może wierzyć, a jeszcze się niemi i zachwycać! Otóż to, co znaczy nie być modernistą. Taki talent, taki, można powiedzieć, genjusz, ale nie jest modernistą i wpada we vieux jeu!«
Na to jeden z najgorętszych adeptów mojego modernisty zawołał: »To prawda, ileż razy żałowałem, że zamiast Bez dogmatu, Sienkiewicz nie dał nam Brzucha Warszawy!«
»Albo, ciągnął inny, że Prus zamiast Lalki nie napisał Mefistofeli!«
Inni ciągnęli dalej gorzkie żale: »Ach, któż literaturę naszą wzbogaci w Kwiaty grzechu! Albo w Les diaboliques! Jaka tam, panie, jest scena pieczętowania położonej na stole kobiety!... to coś nawet w modernizmie zupełnie osobliwego!«
Tu, młoda panieneczka odezwała się, bardzo rozanimowana: »Albo ta Marynia Połaniecka! — ja jej nigdy nie mogłam zrozumieć. Skoro tylko spostrzegła, że mąż jej nie jest zupełnie takim, jak trzeba, ciekawam, dlaczego nie mogła tak, jak Nora, powiedzieć wszystkiemu: adieu! i wyjść sobie z domu? Nie, cierpiała, znosiła, milczała...« »Aż się nawrócił!« »Vieux jeu! Alboż ktokolwiek kiedy się nawraca?«
»Obowiązek, wierność, miłość głęboka i bezinteresowna, która nie potrzebuje nawet przebaczać, bo w grzechu lub występku ukochanego człowieka widzi nie swoją krzywdę, lecz jego nieszczęście i więcej jeszcze kocha!«
»Plait-il? Nie zrozumiałem; pan mówi językiem archaicznym!«
W ten to sposób toczyła się rozmowa, a mój modernista, zadowolony, dumny...
— Powiedz-że mu, kochanku, aby nie był dumnym i szedł spać, bo ani obejrzał się, jak sam stał się staroświeckim. Z takiego modernizmu, jaki on apostołuje — śmiej się! Jeżeli być modernistą znaczy: poznawać i szanować zdobycze umysłowe czasów najnowszych, rozumieć prądy uczuć i myśli, przebiegające społeczeństwa nowożytne, to bardzo dobrze; takiego modernizmu wymagać należy od każdego umysłu wykształconego, od umysłu twórczego także, i może najbardziej. Lecz jeżeli przez modernizm rozumieć ci każą usunięcie z pod stóp ludzkości podstaw duchowych, zdziwaczenie umysłu, zdziczenie obyczajów, histerję smaku; jeżeli ci powiedzą, że modernizm to uwielbienie dla tego, co schlebia zmysłom, a pogardzanie tem, co pokrzepia duszę; jeżeli jako modernizm wskażą ci u pisarza kult najniższych instynktów i rozlewanie przed oczyma ludzkiemi nieścignionych wzrokiem rynsztoków, — śmiej się z tego, że to modernizm, bo rzeczy te znanemi były wszystkim czasom, a naprawdę i bez językowego szarlataństwa nazywają się — rozpustą.
W tym ruchu wahadłowym, który nieustannie odbywa umysłowość ludzkości, daje się dziś uczuwać silne parcie ku temu, co przez czas pewien ulegało istotnie zaniedbaniu, poniewierce. Społeczeństwa uczuły usuwanie się gruntu pod stopami swemi, piśmiennictwa zadrgały pożądaniem chwilowo utraconych z oczu ideałów. Nana już przestaje zasłaniać sobą Joannę D’Arc. Jeszcze trochę, a ludzkość zacznie »nazywać kota kotem, a Rolleta łotrem«;[1] to zaś, co wybornie umieli już praktykować tacy starzy nieboszczycy, jak Lukullus, Petroniusz, Neron, Heliogabal, przestanie uzurpować nazwę modernizmu. Możesz tedy powiedzieć moderniście swemu, że zaczął już być zupełnie staroświeckim, a tymczasem, odpowiedz mi na jedno pytanie: czy społeczeństwo ojczyste pisarza, od którego rozmowa ta początek wzięta, jest potężnem, bogatem, kwitnącem, słowem szczęśliwem?
— Niech djabli wezmą takie szczęście! Kupa ludzi, po której przejeżdża się koło Fortuny, druzgocąc...
— Nie zdruzgotało jeszcze?
— Dzięki sile moralnej!...
— Powiedziałeś i zapisz to sobie w pamięci. A czy przypadkiem pieśń nie jest jednem ze źródeł tej siły? Lecz kto ma innym grać pobudkę do życia, musi w samym sobie posiadać życie, nie zgniliznę, bo inaczej tony, które z siebie wyda, będą fałszywe, lub słabe. Nie pamiętam, który z pisarzów powiedział: »Poeci, siedząc przy warsztacie czasu, tkają Bogu suknię, dzięki której chwilami go dostrzegamy«. Stosuje się to do piszących i wierszem i prozą.
Sprawić, aby z pod kota Fortuny głowa druzgotana dźwignęła się wysoko i wzrok podniosła ku źródlisku światła, nadziei, pociechy i siły — to zadanie, które drogocennością przenosi płaszcz, utkany, z blasków sławy, świetny płaszcz, lecz pod którym może jednak istnieć wiele łez i serdecznych bólów.
Niechże ten płaszcz będzie dla twórczego ducha ozdobą i uciechą, lecz cel istnienia, jego największy trud i zaszczyt, niech mieści on w skierowanem ku innym i ku samemu sobie, coraz pełniejszem i doskonalszem haśle: Excelsior!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.
  1. Nommer un chat-un chat et Rollet un fripon (przysłowie).