Łańcuchy/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Łańcuchy |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przez Moskwę ze stacji prowadzono ich piechotą.
Szli ściśnięci zwartym czworobokiem konwoju, dzwoniąc łańcuchami i ślizgając się na zabłoconym bruku. Żołnierze odrazu stracili ideowość, „podciągnęli się“ — zesztywnieli, zmartwiały im twarze, pokrzykiwali srogiemi głosami i poruszali się jak drewniane nakręcone w jednaki sposób kukły.
Gawar patrzył ciekawie na miasto, z którego nazwą łączyła się tradycja polskiego ucisku. Z obu stron ulic długich i szerokich ciągnęły się pierzaje wielkich ciężkich domów o barwach jaskrawych, poplamionych wielkiemi literami ogłoszeń, upstrzonych złoceniami, pociętych smugami znaków handlowych, niby odzianych w pstre chałaty wschodnie...
W końcu ulic, z poza murów na tle zwełnionych, białych chmur wszędzie gęsto wyglądały zielone, niebieskie lub złote cebule kopuł cerkiewnych i snuł się w powietrzu niemilknący pojęk dzwonów kościelnych. Chwilami wzmagał się, powielał, wybuchał jak burzliwy świegot metalowych pokrzykujących ptaków, głuszył gwar ludzkich tłumów, zgrzyty sunących tramwajów, dudnienie ciężkich wozów i pojazdów zaprzężonych w ogromne kościste konie pod kolorowemi „dugami“. Tłumy ludzi, również wielkich, kościstych o grubych karkach i płaskich szerokich twarzach, snuły się leniwie po szerokich chodnikach. Na widok prowadzonych aresztantów większość zatrzymywała się: mężczyźni, gładząc łopiaste brody, kobiety, układając twarz w wyraz żałosny.
— Nieszczęśnicy!... — słyszał nieraz Gawar i widział jak żegnano ich szerokim znakiem kreślonego w powietrzu krzyża.
Na jakimś placu targowym pospólstwo rzuciło się ku nim i zaczęło ciskać poprzez kordon żołnierzy kołacze i bułki, które kryminaliści chciwie łowili. Staruszek w długim sfałdowanym na biodrach kaftanie, w czerwonej koszuli i butach z cholewami przedostał się przez łańcuch konwoju i usiłował wsunąć w dłoń Gawara srebrnego rubla.
— Bierz, bierz chłopaczku! Takiś młodziuśki jak mój syn! — Czego nie bierzesz? — dziwił się.
Żołnierz odtrącił go, tak, że stary potoczył się i wypuścił pieniądz, który tulnął się i znikł pod nogami idących.
W tłumie rozległ się pomruk.
— Patrzcie ich, archarowcy! Krupojady!...
— Nu, nu!... Prowaliwaj!... Guza szukasz!?...
Czarny stójkowy z rogu ulicy z wielką mosiężną blachą na piersiach oraz kilku opasłych drabów w białych fartuchach z metalowemi napisami „dwornik“ na czapkach, biegli z różnych stron ku zbiegowisku.
Pochód aresztantów zatrzymał się wreszcie przed wielkim białym gmachem, podziurawionym niezliczoną ilością niedużych okien. Nad ogromną czarną bramą błyszczał napis
Wysokie dźwierza, pożyłkowane żelaznemi okuciami jak skrzydła nietoperza, rozwarły się. Weszli pod sklepienie, zamknięte z drugiej strony taką samą bramą i przedzielone pośrodku grubą kratą. W bocznem wejściu na schodkach ukazał się oficer w towarzystwie żołnierzy i kilku nadzorców więziennych w czarnych mundurach z rewolwerami w skórzanych pochwach u bioder.
Jedna straż zdała więźniów, druga ich przyjęła. Wtedy otwarła się krata a następnie przeciwległe wierze je bramy. Szara kolumna aresztantów wytłoczyła się na obszerne drobno zabrukowane podwórze, którego trzy boki zamykały trzy skrzydła wysokiego szarego gmachu z niezliczonemi oknami; w czwartym widniał budynek niższy, stary, obdrapany, obrzydlilwego piernikowego koloru. Ku temu budynkowi poprowadził pochód stary klucznik.
— Bogu niech będą dzięki: — do starego wyznaczyli więzienia, a nie do tej przeklętej „konstytucji“! Ustąp, chłopcze, ja tu swój! — mruknął siwy włóczęga, przepychając się pospiesznie naprzód mimo Gawara.
Po wydeptanych schodkach kamiennych, tłocząc się, weszli do obszernej sieni. Ciężki zapach kwaszonej kapusty, karbolu, amon jaku z domieszką piwnicznej stęchlizny uderzył ich, jak obuchem. Przy drzwiach stało paru nadzorców, a pośrodku kręciło się kilku aresztantów w parcianej bieliźnie i szarych chałatach. Jedni myli ręce i naczynia nad zlewami długich umywalni umieszczonych wzdłuż ścian, inni wchodzili i wychodzili z drzwi, z poza których szerzyła się na całą sień obrzydliwa woń. Trzy duże korytarze oświetlone każdy oknem na końcu, zbiegały się u wewnętrznych drzwi sieni.
— Polityczni tutaj, za mną!... — huknął nadzorca, skręcając na lewo.
Gromada aresztantów rozbiła się na dwie nierówne części. Gawar starał się trzymać jak najbliżej doktora Frączaka.
— Już ja będę koło pana.
— Dobrze chłopcze, z przyjemnością. Będziemy biedować razem.
W mrocznym korytarzu popod ścianami błądziły cienie więźniów. Minęli parę ciemnych drzwi, za któremi dzwoniły łańcuchy i szumiał zduszony gwar głosów. Nareszcie klucznik zatrzymał się przed następnemi i otworzył je wprawnie, szeroko. Stali przez chwilę na progu, olśnieni światłem, bijącem z jasnej głębi, przyćmionej kłębami tytuniowego dymu. Na ciągnących się pośrodku wielkich pryczach uniosły się głowy i przysiadły mnogie postacie, a z przejść nadbiegł i zaroił przed nimi taki tłum ludzi, że zdawało się, iż nikt tam więcej nie będzie w stanie wejść.
— Niema miejsca!... Niema więcej miejsca!...
— Nowi?! Co!! Powarjowali!...
— Prowadźcie ich gdzie indziej — tu niema miejsca!
— Do „małej kamery“ — I tu igła się nie zmieści!...
— Nu, nu!... Właźcie!... Czego stoicie!... — ponukali i popychali przybyłych klucznicy,
— Nie, nie!... Nic z tego! Ostrzegaliśmy was, że nie przyjmiemy!... Niema ani jednego wolnego miejsca na narach. Leżymy jak śledzie w beczce!...
— To nic!... Choć w ciasnocie, byle w zgodzie! Upchnie się jakoś!... Ustępujcie, kazano tutaj, to musi być tutaj!
— Dziwię się bardzo!... W nowym gmachu słyszałem, że dużo wolnego miejsca. To bezprawie. My się nie zgadzamy... — dowodził tęgi wysoki blondyn, ubrany w „małoruską“ wyszytą koszulę i ciemny „czekmeń“, podpisany czerwonym pasem.
— A nie zgadzajcie się sobie! Kto was o to pyta! A my ich tu wepchniemy! Hej, naprzód!... — krzyczał starszy klucznik. — A na was, Somow, skargę podam, że robi pan skandale! — zwrócił się do blondyna.
— Przestań, Somow!... Daj pokój, Somow!... — rozległo się w tłumie.
Szereg rozstąpił się i gromadka przybyłych, wparta na salę przez klucznika, usłyszała za sobą łoskot zamykanych drzwi.
— Skąd?
— Z Warszawy.
— Aaa!... Z jakiej partji?
— Z rozmaitych.
Otaczający tłum zrzedniał, tak, że mogli posunąć się cokolwiek przejściem wzdłuż ściany.
— Doprawdy niema miejsc! Nie wiem gdzie się położycie?... Dlaczego nie prosiliście, żeby was pomieszczono w nowym gmachu? — pytał w dalszym ciągu Somow.
— Nie wiedzieliśmy.
— A nawet, gdyby wiedzieli, to by pewnie nie prosili... Czyż nie wiecie, Somow, że nawet kryminaliści nie chcą dostać się do tej „konstytucji“...
— Właśnie dziwię się: dobre powietrze, elektryczne światło, czystość...
— Dlaczegóż wy, Somow, dziennikarz, człowiek inteligentny i uświadomiony, sami się tam nie przenosicie? — wtrącił uszczypliwie niewysoki, szczupły więzień z suchą ostrą szarą twarzą.
— Znowu się czepiasz, Awdiejenko. Daj mi pokój! Ja co innego, ja już tu jestem, mam swój kąt, znajomych, przyjaciół...
— Acha!... Więc niekiedy uznajemy te tak wzgardzone subjektywne powody? Dlaczegóż nie wolno ich przytaczać innym i w innych wypadkach?
— Pozwólcie: ja was pogodzę!... — wmieszał się wesołym głosem jeden ze słuchaczy!
— My wcale się nie kłócimy... — odciął sucho Somow.
— Ależ, Wujciu, pogódź nas, opowiedz, bardzo prosimy!... — śmieli się otaczający; nawet szary Awdiejenko uśmiechnął się i uszu nadstawił.
Wujcio wcale się nie stropił uwagą Somowa, ani jego odejściem, ani nawet ruchem, jaki uczynili Polacy, przepychając się wśród słuchaczy w poszukiwaniu miejsca. Poprawił z niechcenia chałat aresztancki z żółtym tuzem katorżniczym pośrodku, zwieszający mu się z lewego ramienia niby płaszcz toreadora i brzęknął cicho kajdanami na nogach.
— Otóż, spotykam wczoraj na korytarzu mego starego przyjaciela... — zaczął dźwięcznym głosem, jeżąc śmieszliwie piękną, kasztanowatą brodę i błyskając filuternie szafirowemi oczami. — Spotykam Jagorkę Pokotiłowa czyli Chluza, on-że znakomity złodziej odeski, a jeszcze znakomitszy „pieczęciarz“ — to jest podrabiacz fałszywych pieczęci rządowych. Wprost zdumiewający talent — w parę godzin z najzwyklejszego trzygroszniaka zapomocą ułamanej igły robi niewiarogodnie podobną pieczęć wszelakiego departamentu... Słowem — osoba bardzo w kryminale szanowana... Przytem pijak gorzki, bosiak awanturnik, — chłop wszechstronny, nawet trochę „socjał“, walczy z „anarchami“, nie uznaje towarzysza Machajewa a sympatyzuje z „eserami“... Ale przyjaźń nasza bierze skądinąd początek. Mianowicie: on służył nam za poczciarza w Baszcie odeskiej nietylko z całem więzieniem, nie wyłączając oddziału żeńskiego, lecz i z „wolą“ i nie wsypał nas w ciągu roku ani razu... Przechodziły przez jego ręce sprawy nietylko wielce delikatne, lecz nawet niebezpieczne. Ma więc wiele praw do naszego zaufania i życzliwości... W dodatku jest filozofem. Dlatego właśnie spytałem się go przy spotkaniu o rzeczy, które wywołały spór obecny. Powitałem go z pewnem wyznaję, zdziwieniem, że taki potentat więzienny, mogący wybierać miejsce pobytu według życzenia, znalazł się, ot, tu w tej „Starej Rossiei“, gdzie i pluskwy, i brud, i ciasnota i zaduch nieznośny, podczas gdy mógłby mieć w jednym z numerów „konstytucji“ wszystkie spółczesne wygody, ostatni wyraz więziennego komfortu: światło elektryczne, wodociągi, krany, ogrzewanie centralne, kuby powietrza i t. d.? on na to: „panie, ale tam... pałagraf!“ Tam trzeba innych ludzi — oświeconych: dla nas w „Starej Matuchnie“ lepiej... Tam gdy ci nawet ząb klucznicy wybiją, to cię „pałagrafem“ pocieszają, a cóż dopiero, gdy sam chcesz coś uzyskać! Nietylko łapówkę musisz dać, ale jeszcze „pałagraf“ musisz wymienić... Co za wiele, tego i świnie nie chcą!... Jestem człowiek stary, z piątym tutaj powrotem, więc cóż dziwnego, że „pałagraf“ omijam i do starego ciągnę... I tu kradną i tam kradną, i tu biją i tam biją... Ale tu mam własny „majdan“, gdzie nietylko igieł, nici i papieru, ale i tytoniu, i wódeczki kupić można... i w karcięty pobawić się, i nawet bardziej zakazane rzeczy dostać można... zależnie od środków i zdolności... I o pieniądze tu łatwiej, bo tu jest ruch, bo tu jest życie... A tam co: ulepszone klozety!...
— Ha, ha, ha! — śmieli się słuchacze. — Doskonale!
Umilkli nagle i zwrócili się ku drzwiom, w których zazgrzytały rygle i które niezwłocznie prawie otwarły się z trzaskiem. Na progu ukazał się młody, wysmukły aresztant, zakuty również w łańcuchy nożne, z twarzą ciemną, suchą, drobną, nieruchomą jakby z twardego wyrzeźbioną drzewa, rozjaśnioną jedynie blaskiem dużych, stalowych oczu.
— Somow, na widzenie, żona przyszła! — krzyknął od progu. — Hej, Polacy! Ostatnia partja, z Warszawy! — dodał po chwili.
— Jesteśmy tutaj! — ozwały się głosy z najdalszego kąta.
— Chodźcie. Macie pakiet z miasta!... — dodał po polsku.
— Dla kogo?...
— Bezimiennie z Komitetu. Pytają ilu was przybyło i proszą o nazwiska. Śpieszcie się! Nie mam czasu!...
Przejściem szybko przeciskał się ku niemu doktór Frączak.
— Kogo widzę? Wojnart?... Kiedyś się tu dostał? — zawołał; gdy był już blisko.
Aresztant zamrugał powiekami, poczem przyjrzał się doktorowi uważnie.
— Doktór?... Jakim cudem? Więc i was wyłuskali?
Rzucili się sobie w objęcia, choć mocno im przeszkadzał trzymany przez Wojnarta pakiet.
— I Dużo was?...
— Jest sporo...
— Czy jest kto ze znajomych?...
— Nikogo. Bolek Potocki.
Wojnart zrobił niecierpliwy ruch głową.
— Słuchaj, teraz nie mam czasu. Jestem starostą. O tej porze zwykle najwięcej zajęcia. Jak tylko się załatwię, przyjdę do was. Tymczasem przygotujcie spis i listy... Czy kto ma jaki interes do „małej kamery?“ — spytał głośniej po rusku.
— Rozumie się. Mamy książki do wymiany.
— Mam list.
— Chciałbym przenieść się tam, jeżeli można.
— To będzie trudno. Pan jest zesłańcem administracyjnym. Władza upiera się, że tamta kamera dla katorżników i osiedleńców, wogóle pozbawionych praw...
— To cóż: niech się upiera! Naszem zadaniem jest ten upór przełamać!... Co tam prawa?! Jakie tam prawa?... Kto w Rosji ma prawa?...
— Zobaczymy. Spróbuję. Na czem pan opiera swe żądanie?
— Mam tam przyjaciela, kolegę z uniwersytetu.
— To mało. Trzeba być krewnym.
— Owszem, mogę być krewnym. Niech pan powie, że jestem bratem ciotecznym. Nazywa się ten mój krewny Dobronrawow Akakij Agapiew, a ja jestem Iwan Iwanowicz Leskow! Będzie pan pamiętał? Niech pan zapisze!...
Wojnart notował pośpiesznie w książeczce.
— Ale nas to mógłbyś przenieść!... Tutaj zupełnie niema miejsca!... — Mówił tymczasem do niego doktór.
Wojnart rozejrzał się po sali.
— To prawda. Ale wy jesteście administracyjni a tam sądowni, przeważnie katorżnicy... Chyba powiem, że... ze względu na szczególne okoliczności, że macie wspólne gospodarstwo, że tu istotnie brak miejsca... Spróbuję.
Kiwnął im głową i wyszedł.
— Kto to taki? — spytał Gawar doktora, wracającego z paczką w ręku do rodaków.
— Starosta więzienny.
— Jakto starosta?... Naznaczony?!
— Ależ nie, któżby się na to zgodził!? Wybierany przez ogół więźniów jako ich przedstawiciel i pośrednik z władzami i ze światem zewnętrznym w sprawach rozmaitych. On kupuje potrzebne produkta, pobiera pieniądze na utrzymanie więźniów, prowadzi rozrachunki... Kryminaliści mają swego, a polityczni swego...
— Pan go zna?
— Trochę. Siedzieliśmy razem w cytadeli.
— Czy on też z P. P. S.?
— Nie; on ze Związku Walki Czynnej.
— Ze Związku Walki Czynnej!... — powtórzył radośnie Gawar.
— No tak! Cóż takiego?
— Nic, nic! Czy on tutaj będzie... razem z nami?
— Zdaje się; namówię go, żeby się przeniósł.
— Ach, tak, namów go pan, namów!... — prosił gorąco chłopak.
Doktór spojrzał ze zdziwieniem na chłopca i z zakłopotaniem na pełną gwaru i ruchu salę.
— Tak, ale przedtem musimy znaleźć miejsce.
Istotnie dotąd trzymali się razem, stali gromadką w jednym rogu sali, złożywszy swe węzełki pod ścianą, ale wolnego miejsca, dogodnego dla spędzenia nocy jeszcze nie znaleźli.
— Co tam!... Jakoś to będzie! W takich ras zach — bodaj to polskie przysłowie! Jak przyjdzie Wojnart, to nam może ułatwi! — zauważył doktór beznadziejnie przyglądając się szeregom głów, nóg, rąk i tułowi, zalegających ciasno prycze. Tymczasem zobaczymy, co nam przysłali z miasta: może co do jedzenia. Zawołajcie Finkelbauma!... Gdzie Butterbrot?... — zwrócił się do otaczających go robociarzy.
Hej, Finkel... Piegas! Słyszysz, chodź! Będą dzielić posyłkę! — krzyknął głośno po polsku Wątorek.
Kilka postaci leżących na pryczach podniosło się i kilka par oczu skierowało się ciekawie w ich stronę. Finkelbaum, rozmawiający opodal z gromadką kosmatych i obdrapanych Rosjan, żywo obrócił się i kiwnął porozumiewawczo głową.
— Zaraz idę!...
— Butterbrot już przeniósł się do essdeków! — krótko zauważył Wickiewicz.
— To nic — trzeba go zawiadomić! Zresztą sam idzie. Cóż to, Butterbrot, oddzielacie się od nas?... — spytał studenta.
— Rozumie się. Tam jest większość naszych... Będziemy mieli własnego starostę, wy; bierzemy go, jak się tylko wszystko uspokoi i ułoży. Tam jest prawdziwy nastrój! A o co wam chodzi?... Czego mię wołaliście?
— Nic; chcieliśmy tylko wiedzieć, czy uważacie się za Polaka?
— Nigdy nie byłem żadnym nacjonalistą. Zresztą wy wiecie, doktór, że socjaldemokracja tem się nie zajmuje. Albo co?...
— Przysłano z miasta cukru, herbaty, sucharów, bielizny dla podziału... między Polakami. Czy weźmiecie udział?...
— To co innego. Te komitety więzienne, ja wiem, to są bezpartyjne, i one przysłały dla wszystkich tych, co przyszli z... Polski, a to co innego.
— Nie; nam powiedziano: dla ostatniej partji Polaków!... — zauważył z naciskiem doktór.
— I wy będziecie dostawali swoją część ofiar od es-decji, bo oni mają swój osobny komitet. Ja wiem, bo oni chcieli, żebym i ja do nich przeszedł i mówili mi... — bąknął chmurnie Wickiewicz.
— To co innego, to was nic nie obchodzi, czy ja tam będę brał, czy nie. Grunt, że posyłka przyszła od komitetu bezpartyjnego dla wszystkich wysłanych z Polski... — zakończył Butterlbrot z irytacją po rusku.
— ...dla ostatniej partji Polaków... — poprawił doktór.
— To wszystko jedno. My tu znamy albo socjalistów, albo burżujów z Polski oraz innych części Rosji; innych nie znamy. Ja nie mogę się zrzec moich praw; tam może są pieniądze i od sympatyków es-de... Ja nie mogę z zasady ustąpić, ja odwołam się do sądu całej kamery!... — mówił coraz głośniej po rusku, wymachując rękami.
Powszechna uwaga coraz widoczniej skupiała się na małej ich garstce; więźniowie przerywali swoje zajęcia, porzucali książki i gazety i zwolna zaczęli ich otaczać.
— O co chodzi? — spytał jeden po rusku.
— Dajcie mu, niech go djabli wezmą! Będzie skandal!... — mruknął do doktora Potocki.
— Tym razem zgoda: dopuścimy pana do udziału, choć się pan nas wypiera. Ale na przyszłość poprosimy komitet... o dokładniejszy adres!... — zgodził się doktór.
Butterbrot poprawił binokle na nosie i wydął wargi.
— Proście! Ja zawsze będę miał rację, bo wy pe-pe-esi wszystkich krzywdzicie! Całe szczęście, że tu Rosja, że tutaj nie możecie już tego robić, nie macie siły, ani sympatyków burżujów! Za krótkie ręce!... Ha, ha!...
Zajął w kole pierwsze miejsce, tuż obok doktóra i w miarę jak rozkładano rzeczy, brał niektóre paczki do ręki, obmacywał je, wąchał, poczem kładł na miejscu z szyderczym uśmiechem.
Robociarze śledzili chmurnie za przebiegiem podziału.
Dzień dobiegał do końca, pomierzchł blady blask w wielkich zakratowanych oknach, brud i kurz na szybach uwydatnił się i zwiększył zapadający zmierzch. Przycichły wybuchy śmiechu, głośne rozmowy, stukanie naczyń i tupot nóg, połączony z brzękiem łańcuchów. Łagodny szmer stłumionych szeptów unosił się nad tonącemi w cieniach pryczami. Tu i owdzie tliła się czerwona iskierka palonego papierosa. Przybyłymi już niebardzo się interesowano, widać, że było to tutaj zjawisko zwykłe. Niektórzy z Polaków błądzili wśród więźniów i zawiązywali z nimi rozmowy, większość jednak trzymała się razem, na uboczu.
— Wojnarta nie widać. Doprawdy nie wiem jak noc spędzimy?!... — mruczał doktór.
Zbici w kupkę spoglądali markotnie na szeregi nóg w grubych buciskach, wystających z cieniów wzdłuż krawędzi prycz. Robotnicy rozwiązywali węzełki, wyjmowali stamtąd chleb, suchary, cukier oraz naczynia, aby mieć je w pogotowiu przy rozdawaniu zapowiedzianej kolacji.
Zapalono parę brudnych okopconych lamp naftowych, na pryczach tu i owdzie u wezgłowi zapłonęły stearynowe ogarki i przy świetle ich zabielały rozwarte stronice książek oraz krótko ostrzyżone głowy czytelników.
Dopiero po kolacji zjawił się Wojnart, bardzo znużony i z głębokiem westchnieniem przysiadł na rogu pryczy naprzeciw towarzyszy.
— No, cóż u was słychać?... Znaleźliście miejsca?
— Ale gdzie tam! Myśleliśmy, że nas przeniesiecie.
— Nie udało mi się złapać naczelnika więzienia. Wyjechał na miasto, a bez niego zrobić tego nie można. Zresztą wątpliwa rzecz, żeby się zgodził. Chętniej przenoszą stamtąd tu, niż stąd tam... Boją się, abyśmy, zdeklarowani zbrodniarze, nie zepsuli was ostatecznie... — roześmiał się.
— Więc co zrobimy?...
— A no, poczekajcie!... Hej towarzysze — zwrócił się głośno po rosyjsku do ogółu więźniów. Czy nie moglibyście posunąć się trochę, każdy choć o cal, aby zrobić miejsce dla przybyłych.
— Trudno będzie, Władysławie Kaźmierzowiczu! — odrzekł siadając na posłaniu jeden z najbliższych.
— Leżymy jak śledzie w beczce!...
— Nawet na drugi bok w nocy obrócić się niepodobna!...
— Dlaczego nie zażądali, żeby ich pomieszczono w nowem skrzydle?... — wybuchnął znowu Somow.
— Albo w waszej kamerze? — spytał Awdiejenko.
— Właśnie będę jutro robił o to starania!... — przyznał się Wojnart.
— Acha, dla Polaków to będziecie robili starania!... — krzyknął Lesków. — A dla mnie?!
— Owszem i dla was. Chodzi o dzisiejszą noc!...
— Jedną noc mogą przespać się i na ziemi! — rzucił ktoś z ciemności.
— A wy rozdzielilibyście się na mniejsze grupki. Przecież na pewno nie przedstawiacie zupełnej jednolitości przekonań. Małe ilości łatwiej by mogły znaleźć pomieszczenie w odpowiednich naszych ugrupowaniach. Es-decy naprzykład już umieścili swoich. Pe-pe-esów mogliby przytulić es-erzy, jako najbardziej im pokrewni... ludowców — trudowicy, anarchiści do anarchistów... — radził przyjacielsko Wujcio.
— To przedstawia pewne niedogodności... — oparł się Wojnart. Przedewszystkiem mają wspólne gospodarstwo, po drugie nie wszyscy umieją po rosyjsku.
— Jaktonie umieją po rosyjsku? Niemożliwe! — gorszył się Somow.
— Wiecie co, chłopcy: umieścimy się pod pryczami! — zwrócił się Wojnart do robociarzy. Przyniosę zaraz szczotkę, świece, wymiecimy sobie, wyłożymy podłogę gazetami... Będzie wspaniale! Rzeczy swoje również zaraz przyniosę, gdyż chcę być z wami. Co, zgoda?... Jak gromadnie, to sporzej, jak samemu, to gorzej!... — zakończył wesoło.
— Rozumie się! Nie będziemy tych mochów o łaskę prosić!... — huknęli zgodnie.
— Ani naczelnika więzienia też!... — dodał Finkelbaum.
Tak uczynili.
Wkrótce w głębokich ciemnościach pod pryczarni zabłysło światełko i zakrzątały się zgarbione i przykucnięte postacie wygnańców, czyszcząc, obmiatając kurz i pajęczynę, rozkładając węzełki i chałaty jako posłanie.
— Pan pozwoli, że ja koło pana! — prosił nieśmiało Gawar Wojnarta.
— Ależ owszem, proszę bardzo!