Ładny chłopiec/Tom I/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ładny chłopiec
Wydawca Maurycy Orgelbrand
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Jest to od dawna uznanem, że pociągi i wstręty — są rzeczą nie wytłómaczoną. Najrozumniejsi ludzie mogą się kochać w najograniczeńszych istotach, geniusz pada czasem na kolana przed prościuchną wiejską pięknością. Molière czyta swe komedye kucharce, a Goethe żeni się ze swą gospodynią. — Tak samo prawie jest z przyjaźnią, któréj zgoda nie koniecznie wymaga równoważności, owszem, najczęściéj element dodatni szuka ujemnego, bo mu z nim dogodniéj i — odwrotnie.
Tym tylko sposobem można było wytłómaczyć fakt, któremu się dziwiono powszechnie, nie mogąc go zrozumiéć. Pani Laura, tak trudna w wyborze towarzystwa, tak niedostępna dla ludzi, tak ostrożna z paniami, które do niéj uczęszczały, nie zwierzająca się nikomu; wkrótce po poznaniu się z panią Dziembiną, powzięła dla niéj przyjaźń i sympatyą wyjątkową. Wszyscy jéj tego zazdrościli.
Prawda, że radczyni wchodząc do tego domu, w którym pragnęła być przyjętą, z takiem uwielbieniem, niemal pokorą, i zachwytem była dla pani Laury, tak ją pochlebstwy obsypywała, że oprzéć się jéj nie było podobna.
Zdobyła to serce zastygłe tysiącem drobnych przysług, nadzwyczajnemi zabiegi, zastosowywaniem się do gustów i fantazyi, z wyrzeczeniem się zupełném własnego zdania i upodobań.
Szło o to pani Dziembinie, ażeby mogła wnijść i być przyjętą tam, gdzie tylko wyborowe towarzystwo bywało. Podnosiło ją to, rehabilitowało, a czuła, mimo wielkiéj w postępowaniu oględności, że pewnéj rehabilitacyi potrzebowała. Prawiono o niéj różne rzeczy, — plotki to były może, ale głośne i nieprzyjemne.
Zbliżenie się do pani Laury nadzwyczaj się jéj powiodło. — wkrótkim czasie wkradła się w jéj łaski, stała niezbędną i — miała nadzieję wyszperać nawet dla nikogo dotąd niedostępną przeszłość nieszczęśliwéj wdowy.
Było to dowodem niesłychanego zaufania, iż pani Laura zagadnięta raz przez nią w rozmowie o to smutne, osamotnione jéj życie — objawiła pod sekretem, że w ostatku gdyby się coś trafiło, coby wiejskie, spokojne życie na łonie natury zapewnić jéj mogło, któż wie! może by się zdecydowała probować szczęścia. Ale do tego tyle, tyle potrzeba było warunków!! Zbrojna w to wyznanie nazajutrz po południu, (bo zrana nie przyjmowała pani Laura, a jadała wieczorem) — pojechała radczyni ze swym projektem swatania Serafina.
Szczęściem dnia tego w godzinie recepcyi, nie znalazła nikogo, mogły więc dwie przyjaciółki przejść do gabinetu.
Laura, jak zawsze, ubrana była z nadzwyczajnym smakiem, nieco przysłonione ciężkiemi firankami okna w pokojach, utrzymywały rodzaj półmroku, który nadzwyczaj był dla jéj piękności korzystnym. Melancholiczna twarzyczka przypominała typy Leonarda da Vinci.
Pani Dziembina, która była czysto Rubensowską postacią, godną stanąć w jednym z jego obrazów z Satyrami i Sylenami — stanowiła kontrast wybitny przy wdowie. Flamandzkie jéj karnacye i bogate kształty odbijały rażąco przy delikatnéj, smętnéj, nieco żółtéj, powietrznego wdzięku pani Laurze. Mimo to, nigdy może czulsza przyjaźń między dwiema niewiastami w krótszym się czasie nie rozwinęła.
Nazywały się nie inaczéj — jak — chère Laure, — adorable Lucie, całowały często, a radczyni była niemal zakochaną w téj anielskiéj istocie. Dała jéj ten przydomek.
W gabineciku panowała cisza, a surowe i ciemne jego przybranie czyniły go jakby stworzonym, aby na jego tle malowała się melancholicznéj wdowy wiotka postać i rysy obleczone smutkiem. Dwie przyjaciółki jak najbliżéj siebie umieściły się na rozmowę. Radczyni pochwyciła w swe pulchne dłonie bieluchne, długawe, zawsze w rękawiczki przyodziane rączki pani Laury. Nawet dla niéj nie zdejmowała ona tego okrycia z paluszków, których nikt nie widział nigdy.
— Moja droga Lauro — odezwała się po pierwszych o zdrowie zapytaniach Dziembina, głosem pełnym wzruszenia i oznajmującym niepokój, z jakim tu przybyła — droga Lauro! przybywam dziś do ciebie, jak nigdy, miotana niepewnością, rozogniona tą myślą aby dla ciebie, anielska istoto, szczęście, jakiego jesteś godną zapewnić! A! tak bym pragnęła, abyś wyszła z tego osamotnienia, abyś znalazła kogoś, co by ci na kolanach służył! wielbił — kochał.
Anielska istota mówiła mało, cedząco, pieszczenie, oszczędną była i ostrożną w słowach. Naprzód więc odegrała ślicznie swe zwykle podziwienie! Była cudnie piękną gdy wyprostowując się, główkę podnosząc, oczy robiąc wielkie, udawała to zdumienie milczące...
Za często nawet się to powtarzało. Hrabianka Anna mówiła o niéj — elle a un tic etonné!
— A — ma bonne Lucie — odparła powoli — ja już szczęścia nie pragnę, ja już kochać nie mogę, chcę przyjaźni, chcę podpory i opieki, chcę ciszy i spokoju, aby się pogoiły rany!
— Droga moja! twoje serce da to tylko co dać może, ale nie zabronisz się wielbić i kochać, bo tym uczuciom nie oprze się nikt, ktokolwiek się zbliży do ciebie — odparła słodko Dziembina, i dodała poufnie. — J’ai votre affaire.
Znowu tedy nastąpiło to zdumienie śliczne, ale w wyższym stopniu jeszcze; dochodziło niemal do przestrachu, pani Laura dłonią powiodła po czole, jakby czuła jakieś uderzenie do głowy.
— Pozwól mi mówić i opowiedziéć wszystko — dodała radczyni. — Mój kandydat do szczęścia, jest bardzo zamożnym obywatelem wiejskim, młodym, a nie nazbyt niedojrzałym, prostodusznym, serce złote, humor wesoły, łagodny, dobry. Da ci się prowadzić, będzie posłusznym. Z powierzchowności wcale miły, chociaż trochę rubasznie po wiejsku wygląda... Imie ma szlacheckie, pospolite, ale stosunki dobre.
Mówiąc to patrzała w zdumione oczy pani Laury, z których jednak, oprócz wyrazu melancholii nic wyczytać nie mogła.
— Jest to daleki krewny męża mojego — mówiła Dziembina. — Znam go dawno, znam go doskonale, nigdy bym z powierzchownéj znajomości nie ośmieliła się méj drogiéj Laurze kogoś polecać... C’est votre homme!
Piękna pani westchnęła, ze spuszczonemi oczyma na chusteczkę, którą trzymała w ręku, zdawała się w głębokich myślach zatopioną. Radczyni mówiła ciągle.
— Oto idzie tylko, abym ci go mogła pokazać, abyś go poznała; przekonała się, czy znieść go będziesz mogła! Kochać go — o mój Boże! sama mówisz, że nie możesz, ale dać się mu kochać.
— A! tak! — zaśpiewała cicho pani Laura z jakiémś wahaniem. — Mów, mów, proszę — zobaczemy! Ale, na imie Boże — niech to zostanie między nami! Niech się on nie domyśla.
— A! to chłopak naiwny! powiem mu co mi do głowy przyjdzie! — rzekła radczyni, on mnie słucha i wierzy mi jak wyroczni.
Po przestanku pewnym, gdy ani oczy się nie podnosiły, ani usta nie otwierały, Dziembina uważając to za znak dobry, poczęła znowu.
— Droga Lauro! wierzysz, spodziewam się, w serce moje — ufasz mi, że twojego szczęścia pragnę, choćbym moje własne mu miała poświęcić. Mam doświadczenie, wiem co ci potrzeba! Mogłabyś innym wyborem być narażoną na despotyzm męzki, na niedelikatność — a ja za tego chłopca ręczę. Z nim zrobisz co zechcesz. Zakocha się w tobie, głowę straci — to nie dosyć — ma naturę nałogową, przywiąże się do ciebie; upadnie u nóg twoich.
Wdowa ciągle milczała.
Nagle coś jak rumieniec lekki na przezroczystéj twarzyczce się ukazał, podniosła oczy czarne na przyjaciółkę, wlepiła je w nią, zdawała się blizką jakiegoś wyznania i wahała...
— A, moja luba Lucyo! — zawołała pocichu tęsknym głosikiem — nigdy może twéj rady, twojego serca nie potrzebowałam więcéj jak dzisiaj. Ty myślisz o mnie właśnie — a ja, ja miałam ci się zwierzyć...
— Zwierzyć! — przerwała trochę przelękła radczyni — zwierzyć!
— Tak jest.
— Czyż byś miała co w sercu? w projekcie? — zapytała Lucya.
Wdowa spuściła oczy — milczała długo.
— A! nie — nie — spodziewam się, że serce jest wolne — lecz...
Podniosła wejrzenie milczące.
— Coś więc jest?
— Tak — jest coś — szepnęła Laura — coś nadzwyczaj romansowego, co mnie po raz pierwszy po nieszczęściach moich i stratach do głębi poruszyło.
Wyznanie to krzyżowało tak bardzo wszystkie projekta i zamiary radczyni, iż twarz jéj strasznie się przeciągnęła; nie mogła ukryć poruszenia i nieukontentowania. Ale cóż to być mogło? Z mężczyzn młodych nikt prawie u pani Laury nie bywał?
Czekając na dalsze zwierzenie pani Dziembina milczała. Laura przysunęła się do niéj.
— Jest już temu kilka miesięcy — odezwała się — jak spotykam w kościele, zawsze w jedném miejscu, z oczyma wlepionemi we mnie, młodzieńca, powiadam ci, dziwnéj, idealnéj urody! Chodzę co dzień na mszę, to wiesz... Nigdy jeszcze nie uchybił. Umyślniem udawała, że na niego nie patrzę, że go nie widzę, nie nagrodziłam go ani jedném wejrzeniem. Wystaw sobie, że go to nie zraziło! Ściga mnie oczyma błagającemi — bez ustanku! Wiesz jak dla mnie wszystko na świecie zobojętniało — nie widzę męzkiéj piękności, ani mnie ona obchodzi; ale ten jest bo tak pięknym.
— A! to doprawdy osobliwsza historya — odezwała się chłodno Dziembina — i nie wiesz kto to jest? nie starał się zbliżyć w inny sposób do ciebie?
— Nie, chociaż nie ulega wątpliwości, że wie kto jestem — mówiła Laura — idzie zwykle za mną zdaleka, gdy do domu powracam — kilka razy widywałam go wpatrującego się w okna moje...
Radczyni chmurna milczała.
— Dotąd nie dał innego znaku życia, nad to wpatrywanie się we mnie w kościele. Dziś rano — szeptała Laura coraz ciszéj — dziś rano nareszcie odbieram list, ręką nie znajomą mi pisany, list pełen szału miłosnego, list... powiadam ci taki, że ja, któréj serce bić przestało, uczułam się czytając go wzruszoną. Biedny chłopiec oszalał! a — dodała cicho — ja, ja nie mogę odpowiedziéć jego uczuciu, to pewno — kochać nigdy nie będę, ale, tak być kochaną...
Radczyni z czułéj i natarczywéj, stała się zamyśloną i zmięszaną.
— Któż to może być taki? — rzekła — nie dosyć na tém że ładny chłopiec! Ja ci słowo daję, droga Lauro, że na Nowym Świecie u fryzyera był chłopiec, jak Antinous, i miał takie maniery pańskie, taką postawę arystokratyczną, że — ale — co tam o tych brudach mówić.
— Ale to jest hrabia!! — przerwała trochę tryumfująco robiąc swą minkę zdumioną pani Laura — hrabia!!
— Rzecz więc inna — odezwała się radczyni — dojdziemy kto to jest. Ja jutro gotowam być w kątku w kościele, a pochlebiam sobie, że znam większą część naszych prawdziwych hrabiów.
Pani Laura nic nie odpowiedziała, siedziała jak rozmarzona.
— Ten list! — odezwała się z zadumy wychodząc — list, mówię ci, jest jakby ogniem pisany — a! list...
— Nie śmiem cię prosić, żebyś mi go pokazała — szepnęła Dziembina — byłby to zbyt wielki dowód twojego zaufania, droga Lauro. Nie śmiem, a chciałabym go przeczytać! Kobieta najostyglejsza znajduje przyjemność odgrzewając się przy młodém takiém ognisku.
Gdy to mówiła, pani Laura naprzód poruszyła się żywo, tak że sądzić było można, iż chce iść i pokazać owo pismo zachwalone — potém rozmyśliła i usiadła — jakby nie mogąc się zwyciężyć.
— Jak mnie kochasz? — szepnęła radczyni — czyż mi nieufasz?
Nastąpiło zdumienie, poruszenie żywe i — znowu pani Laura zatrzymała się.
— Na co ci to — rzekła.
— Proszę cię, daję ci najuroczystsze słowo.
Pani Laura wolnym krokiem poruszyła się ku biurku swemu, jakby jeszcze wahając się ciągle zbliżyła ku niemu, otworzyła je kluczem, wyjęła list i z nim przyszła do radczyni. Ale w kątku było trochę ciemno, więc się zbliżyły do okna.
Szybko poczęła pismo oczyma przebiegać pani Dziembina, a wrażenie, które śledziła wzrokiem na jéj twarzy pani Laura, było tak jakieś dziwne, iż się stało niezrozumiałe. Widać było zdziwienie, oburzenie, gniew niemal, wzruszenie jakieś, słowem coś niemal takiego, co tylko osobista obraza wywołać może. Niedokończywszy czytania dwa razy spojrzała na podpis radczyni, potrząsając głową, i na winietę listu... Potém pożarła resztę i oddając go Laurze zawołała z wymuszonym śmiechem.
— Wiem kto to pisał! Jest guwernerem moich synów! Ubogi chłopiec, który ma być wielkiego rodu!
Ruszyła ramionami patrząc na biedną Laurę, która stała blada jak ściana, z ustami zagryzionemi, drżąca — podrażniona i sztywna, aby powagi nie stracić.
— O! moja droga! — dodała Dziembina — prawda że chłopak ładny i że się dobrze prezentuje — ale biedny, to raz — a powtóre — kocha się bardzo łatwo! o! bardzo!
Uśmiechnęła się złośliwie.
Stała się w téj chwili rzecz dziwna, niesłychana, która chyba, racya fizyka, jak u nas mówiono dawniéj — wytłómaczyć może. Dwie te niewiasty, które przed chwilą czuły się ku sobie pociągane, dla siebie sympatyczne, co się tak kochały — nagle wstręt powzięły ku sobie — coś je od siebie odpychało.
Pani Laura stała się marmurową i milczącą, a w radczyni wszystka jéj Rubensowska krew zdała się falami pod białą przelewać powłoką, tak była zburzoną.
— Niech Bóg uchowa, droga Lauro — odezwała się z przekąsem pani Dziembina — ażebyś miała choćby na żart zająć się tym młokosem. Tylko ci to powiadam. Co do mnie, ja właśnie dziś miałam z mężem mówić aby mu dał odprawę. Spotkałam jego oczy z pewnym wyrazem strzelające ku mojéj Emmie...
Laura się uśmiechnęła z goryczą.
— Kochana moja Lucie — rzekła sucho — sama to znasz do siebie, że ci się niekiedy przywidują takie rzeczy, gdy o Emcię chodzi.
Po krótkiém milczeniu gospodyni dodała z pewném wahaniem.
— Ale, powiedz że mi coś więcéj o tym dysgracyonowanym guwernerze. Jest istotnie hrabia? Jakież to nieszczęścia familijne?
— Alboż ja wiem! — odparła radczyni — niby hrabia, niby ukrywa swój ród dla tego, że pozycyę stracił! Opowiada wzdychając różne rzeczy, którym ja, między nami mówiąc, nie wierzę!
Rozdrażnienie z jakiém to mówiła radczyni, tak było wielkie, że pani Laura się uśmiechnęła nieznacznie; widać było, że nie dowierzała téż temu co słyszała, i przypisywała jakimś nieodgadniętym przyczynom.
— Powiem ci i to, moja droga, aby ci o nim dać wyobrażenie, iż nie dosyć, że na Emmę oczy wytrzeszczał, ale probował się przymilać do mnie! Dałam że mu odprawę.
Laura się rozśmiała dyskretnie.
— Ale bo ty, kochana Lucyo — rzekła — tak jesteś w tym względzie drażliwą, tak surową, że się czasem za niewinne gotowa jesteś gniewać spojrzenie!
Dziembina, nie poczuwająca się do takiéj surowości, mocno się zaczerwieniła, od kogo innego mogła to wziąć za szyderstwo — od Laury musiała przyjąć jako pochwałę.
— Prawda, że mnie zuchwalstwo tych mężczyzn, zawsze gotowych do zwodzicielstwa, oburza — ale, na ten raz, nie przywidziało mi się! o! nie!
Pani Laura popatrzyła na wdzięki radczynéj, i, nie uczyniło to na niéj najmniejszego wrażenia.
Do pierwszego przedmiotu rozmowy powrócić jakoś było trudno. Dziembina ruszyła się jakby do odejścia.
— Mam przedstawić ci mojego kandydata? — spytała.
— Siadaj no jeszcze — odparła Laura — proszę cię, mówmy o tém. Ja nie jestem płocha tak, by mnie ładny młokos miał zająć — tém bardziéj, ktoś taki jak ten guwerner — to wcale nie stoi na przeszkodzie waszemu protegowanemu. Niech przyjdzie, proszę — lecz miła moja Lucie — niech to mnie i jego nie wiąże. Kochać nie mogę, ale pewną sympatyę i szacunek dla tego komu rękę oddam — miéć muszę — więc.
Radczyni była teraz znacznie mniéj czułą i twarz się jéj marszczyła ciągle, udawała jednak dawną łagodność.
— Kiedyż mi pozwolisz go ci przyprowadzić? — zapytała.
Pani Laura się zawahała długo.
— Wiesz co, Lucyo — na wieczory u mnie przybywa tyle natrętów, poznać się niepodobna. Zamknąć przeciw mojemu zwyczajowi, nie wypada, zaraz by o tém mówiono. Możesz ty nieprzyjąć nikogo, oprócz mnie! Winnam ci wizytę!
— Doskonale — całując ją trochę odżywiona poczęła Dziembina — doskonale, ale dziś, jutro. Dziś mój mąż zaprosił osób kilka...
Zaczęły szeptać pomiędzy sobą, i znowu prawie dawna poufałość wróciła, ale była formą tylko.
Laura odprowadziła aż do przedpokoju radczynię, tu się uścisnęły, i rozstały posyłając sobie jeszcze serdeczne wejrzenia. Na prawdę nie nawidziły się obie.
Po wyjściu gościa, pani Laura szepnęła coś służącemu stojącemu w przedpokoju, a sama krokiem wolnym nazad wróciła do gabinetu.
List, który pokazywała niepotrzebnie przyjaciółce, był znowu zamknięty do biurka. Laura zbliżyła się doń, otworzyła z pośpiechem, porwała pismo i usiadła z niém w krześle.
Czytała je po raz trzeci czy czwarty, czytała i odczytywała. Po twarzyczce przebiegały jakby elektryczne prądy, zamyślała się — rzucała list i wracała do niego, lubowała się nim, uśmiechała i smutniała. — Rozmyślała nad nim jak nad jakąś sprawą ważną i dla życia stanowczą. Trwało to dobre pół godziny — list został znowu zamknięty do biurka, pani chodzić zaczęła po pokoju, spojrzała przez okno i żywo się cofnęła.
W pewném oddaleniu, tak żeby widziéć mógł i był widzianym, stał i przechadzał się zwolna, jakby oczekując na kogoś, Bolek. Z niezmierną ciekawością z zafiranki przypatrywała mu się długo kobieta. Westchnęła kilka razy i wstrząsnęła jakby złe myśli odpychając od siebie. Ustąpiła od okna, wróciła doń znowu, ale już pana Bolesława nie było. Naówczas uczuła potrzebę powrócenia raz jeszcze do listu, siadła go czytać znowu — czytała i odczytywała.
Trwało to do wieczora prawie... Po obiedzie przybyło kilka osób, między innemi złośliwa hrabianka Anna. Mimo wielkiéj mocy nad sobą, gospodyni zdradzała nieprzytomnością roztargnieniém jakiémś, niezwykły stan ducha.
Wszyscy to uważali, lecz że się na migrenę uskarżała, a cierpienie to wiele tłómaczy, goście rozeszli się wcześnie ubolewając nad tém, iż dotąd, mimo tysiąca leków, środka na chorobę tę nie znaleziono.
Hrabianka Anna jedna przysięgała się w przedpokoju wychodząc, że migrena była zmyśleniem, i że cierpienie prędzéj gdzieindziéj niż w głowie się mieściło. Było jéj zwyczajem posądzać wszystkie kobiety o sentyment, którego sama nigdy (jak mówiła) nie doznała.
— Przysięgam, że się zakochała! — szeptała stara panna. — Zobaczycie, to się wyda! Ciekawa tylko rzecz w kim, bo nikt zachwycający u niéj nie bywa. —
Po rozejściu się gości, pani Laura natychmiast wyszła do swojego pokoju i zadzwoniła na służącą. Była to, jakeśmy mówili już, dawna jéj i poufała sługa. Po wnijściu do pokoju poznać było można, że ze swą panią zostawała w stosunkach jak najbliższych. Przy ludziach panna Giertruda okazywała jéj jeszcze niejakie poszanowanie. Sam na sam obchodziła się jak z osobą, któréj się nie obawia wcale. Od progu zaczęła się przypatrywać ze zbyteczną uwagą, niespokojnie chodzącéj po pokoju pani, śledziła ją oczyma.
— A co to pani już jest? — spytała głosem gderliwym. — Boć już jest? niechno pani powie.
Z przymuszonym uśmiechem obróciła się ku niéj Laura i ruszała ramionami.
— A ty? — pogroziła palcem.
— Kiedy ja już panią znam — gderząc rzekła służąca. — Tu się nie ma czego wypierać! Oto! Dosyć bym spojrzała!
— Trzymałaś się pani, trzymała trzy lata, a już widzę, że coś znowu zaświtało! Skaranie Boże! znowu będzie jakie nieszczęście! Jeszcześmy tamtego nie wydychały!
Laura jéj ręką usta zamknęła. Inna to była zupełnie teraz kobieta, i tak różna od salonowéj pani Laury, grającéj zdumienie i arystokratyczne dającéj sobie tony, że nieprzygotowany ktoś by jéj niepoznał może. Wyswobodzona z więzów poruszała się swobodnie, żywo, ale jakoś niezgrabnie, bez wdzięku. Ruchy były rubaszne niemal i popędliwe. Twarz wysznurowana, spokojna, miała wyraz namiętny i nie miły. Fałsz na niéj mieszkał razem z gorączką jakąś zmysłową.
Przysiądz było można, iż nie należała wcale do świata, w którem tak wysokie zajmowała stanowisko. Wejrzenie, uśmiech, wszystko teraz we cztery oczy z Giertrudą inne było: oczy łzawe i smutne, patrzyły śmiało i wyzywająco, usta straciły wdzięczny rysunek i zdawały się zwiększone. Jedném słowem przemiana była taka, jak na wieczerzy po maskaradzie, gdy zaproszona maseczka bez życia spadnie i odsłoni zmęczone rysy roznamiętnionéj i zatraconéj istoty.
— No! mów mi pani wszystką prawdę — zawołała nagląc Giertruda — może potrafię was uratować, bo wy się znowu zgubicie!
Za całą odpowiedź Laura otworzyła biurko, skinęła na sługę i pokazała jéj list niechcąc go dać, ale poufała do zbytku Giertruda wyrwała go jéj z ręki, dobyła okulary z kieszeni i poszła do lampy czytać.
Laura jéj nie przeszkadzała, odezwała się tylko po kilka kroć dobitnie do jéj ucha.
— Hrabia! hrabia! hrabia!
— To co że hrabia? — odparła Giertruda — to co? albo to ich teraz po świecie mało!
I czytała, a czytając, stara panna spluwała, gniewała się, rzucała, głową z ramienia na ramię pokręcała... Wlepiła oczy w podpis — odczytała parę razy i list rzuciła na stół.
— Jakże on wygląda? — spytała.
— Jak? a tożeś go widziała, będąc zemną w kościele... i widzisz z listu, że ten sam!
— Ten sam! — zakrzyknęła sługa — tom się tego nie doczytała.
Zachmurzyła się twarz Giertrudzie.
— Przysięgnę — rzekła — że to hołysz... co nam po nim?
Pogroziła swéj pani. — Ej! ej!
Laura zbliżyła się do niéj i ściskać ją zaczęła. Rozmowa stała się cichą, poufną, urywaną. Rolę sługi grała w niéj pani, panią była służąca, która burczała, opierała się, gniewała.
Cicha ta narada trwała długo — Giertruda parę razy odejść chciała, ale jéj od drzwi zastąpiła Laura nie puszczając, targowały się, kłóciły.
— Ja tego nie zrobię — zawołała głośno służąca, dosyć już miałyśmy biedy, żeby sobie nową ściągać.
— Ale, posłuchaj że mnie — prawie gniewnie dodała Laura — juściż ja mam choć tyle co ty rozumu. Ja nie myślę żadnych z nim stosunków zawiązywać... ale przez litość kilka słów odpisać i raz na zawsze mu to wybić z głowy. Niech przyjdzie, przekona się żem stara — powiem mu...
Giertruda gwałtownie ramionami rzuciła.
— Ale, ale, pani sobie sama kłamiesz! po cóż to? — rzekła. — Nie odpisywać i koniec.
— Żal mi go!
Giertruda parsknęła.
— A to pewnie nic do rzeczy jeszcze chłopiec...
— Hrabia!
Wyjść chciała sługa i nie puszczono jéj znowu.
Pomimo gderliwości swéj i gniewów, służąca widocznie miękła. Szło o napisanie liściku, którego pani pisać sama czy nie mogła czy nie chciała, dość że pomoc sługi była tu nieodzownie potrzebną. Błaganie, poparte całusami trwało długo, wreście znużona niém sługa usiadła...
Zwieszona nad jéj krzesełkiem Laura po cichu dyktować jéj zaczęła. Tu znowu wszczęły się spory — sługa nie chciała pisać tak jak jéj proszono, pani nie pozwalała odmienić słowa. Giertruda pisała po kobiecemu wprawdzie, ale wcale nie brzydko i wprawnie... Gdy list był skończony, wstała od stolika prawie gniewna.
— Niechże sobie będzie co chce — rzekła surowo — ja tylko pani powiadam, jeżeli tu co znów się ma zawiązać, ja panią pożegnam. Dosyć mam tego, świadkiem być nie chcę. Dobrze nam tu było, ba! aż nadto. I korciało biedy szukać, wola wasza! Już mnie nic do tego!
Skończyło się na serdecznym uścisku i szeptach. Giertruda wyszła mrucząc. Wesoła i ożywiona, rozmarzona rzuciła się do łóżka pani Laura.
List gotowy zapieczętowany fantazyjnym jakimś wyciskiem położyła przy sobie na stoliczku; nie chciała wysłania go powierzyć nikomu.
Nazajutrz prześlicznym rankiem, pani o zwykłéj godzinie, wybrała się do kościoła. W przedpokoju stał już z poduszeczką lokaj, który miał jéj towarzyszyć, zwróciła się ku niemu z powagą i odezwała.
— Zostań w domu, pójdę sama, potrzeba salon oczyścić...
Wyszła jak powiedziała, sama, co się trafiało bardzo rzadko, kroczkiem mierzonym, nie spiesząc, dając się przechodniom admirować po drodze. Przed kruchtą siedzący żebracy, znali ją dobrze, bo dla nich miała codzień jałmużnę, powitali ją téż głębokiemi pokłony. Każdemu z nich coś rzuciwszy, poszła na miejsce swoje. Wprzódy jednak jeszcze spojrzała tam, gdzie zwykł był stawać Bolek, po raz pierwszy go nie było.
Skrył się gdzie, czy przyjść nie mógł, czy nie chciał, ale się nie pokazał. Pani Laura nie wiedziała jak to sobie miała tłómaczyć, modliła się na pozór z gorliwością wielką — lecz roztargniona. Wychodząc obejrzała kościół, pięknego chłopaka nie było nigdzie...
Wracając do domu, bardzo zręcznie, pani Laura dobyła list w książce od nabożeństwa ukryty i wsunęła go, obejrzawszy się do koła, w skrzynkę pocztową. Był ktoś jeden, co zdala ruch ten widział i zniknął. Spieszniejszym potém krokiem powróciła do domu — serce jéj biło.
Około południa, ale niespodzianie zjawiła się radczyni, z wypieczonemi rumieńcami na twarzy i pozornie bardzo wesoła.
— Jakże mi się ty masz, moja droga Laureczko? — zawołała ściskając ją — bo ja, powiadam ci!!
Ręką machnęła desperacko.
— Miałam wczoraj z mężem scenę o tego twojego hrabiczka...
Lucie! cóż znowu? mojego! proszę cię.
— Przepraszam! Powiadam ci, miałam scenę — kończyła radczyni. — Pierwszy raz w życiu mi się mój stary zbuntował, pod pozorem, że chłopcy korzystają, że do odprawy nie ma pozoru słusznego, że ja mam imaginacyę. Ale, ja hrabiątku temu życie tak zatruję, że sobie sam pójdzie precz...
Siadła pani Dziembina, zadyszana i poruszona.
— Co nadto to nadto! — dodała. — Jakie zuchwalstwo żeby na Emcię patrzéć w ten sposób, mnie się przypochlebiać i wzdychać...
Laura się uśmiechnęła niedowierzająco.
— Ale, słowo ci daję...
Ponieważ pani domu widocznie o tém dalszéj już unikała rozmowy, Dziembina zwróciła się do Serafina.
— Zatém — rzekła — ja rachuję na ciebie, dziś, wieczorem. Drzwi będą zamknięte dla wszystkich, nawet męża wyprawię do resursy, choć tam mi go zawsze zgrywają. Będziemy we dwie z Emcią i Serafin.
— A! imie ma Serafina! — odparła zdumiona znowu pani Laura — Serafina!!
— Czy ci się nie podoba? — spytała Lucya.
— Ale nie! tylko, przyznaję się, Serafinów zawsze widywałam księży tylko... — szepnęła pieszczono Laura.
— On ma i drugie imię, a gotów dla ciebie, ręczę, choćby trzecie sobie wziąć — mówiła radczyni — chłopak taki, że z nim żyć i umierać, wesół, zdrów, silny, trochę parobkowaty, prawda, ale na mężów! ideały są najgorsze. Mężczyzna piękny, delikatny, ma coś kobiecego w sobie, zaraz mu się zachciewa być nerwowym, trzeba go w poduszkach trzymać, a jak trochę postarzeje tylko, do niczego!
Laura słuchając téj teoryi, robiła minki dziwne, dziecięce. Radczyni tego dnia była mocno rozbudzoną.
— Nie mogę, powiem ci droga Lauro, strawić tego, że mąż postawił na swojém! Prawda, że ja może, ściśle wziąwszy, racyi nie miałam — ale mąż powinien być posłusznym. I był dotąd mój stary, pierwszy przykład z tém hrabiątkiem. Uparł się, ma do niego słabość, nie było sposobu. Prawda, że co do Emci, nie ma niebezpieczeństwa, bo go nie lubi i daje mu to poznać, a co do mnie...
Rozśmiała się szydersko...
— Wystaw sobie, Lauro droga, że ten twój hrabicz... —
— Ale po cóż mój! — otwierając oczy zdziwione przerwała Laura.
— No, ten hrabicz, to hulaka jeszcze w dodatku. Serafina poczciwego po całych dniach po restauracyach wodzi, dokazują, piją i z ogródka do ogródka, z kawiarni do cukierni, włóczą się tylko. Serafin lubi życie regularne, przyznał mi się, że już jest zmęczony. O! ma wszystkie przymioty jakich się po jego maseczce, podobnéj do głowy u fryzyera, spodziewać można.
Laura, która patrzała na chusteczkę, zarumieniła się.
— Serdecznie go nie lubisz! — odezwała się nie śmiało.
— Ja taka jestem, nie w połowie — dodała radczyni — albo szaleję, jak za tobą, moja królowo, albo nienawidzę.
Uściskały się dwie panie.
— Zatém wieczorem, czekamy cię, niby przypadkiem. Jesteśmy en famille, Serafin nic nie wie! Proszę cię, ażebyś go dobrze obserwowała. Zyskuje na bliższém poznaniu. Na męża, powiadam ci, królowo moja... nic na świecie wyborniejszego znaleść nie można.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.