Św. Jan Chryzostom
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Św. Jan Chryzostom | |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha | |
Data wyd. | 1935 | |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha | |
Miejsce wyd. | Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Nihil obstat.
Poznań, dnia 17 marca 1935 r.
Ks. Dr. Karłowski.
Imprimatur.
Poznań, dnia 20 marca 1935 r.
Kurja Arcybiskupia
† Bp. Dymek, Wikarjusz Gen.
X. Jedwabski, Kancl. Kurji Arc.
Nakładem i czcionkami Drukarni i Księgarni
Św. Wojciecha Sp. z o. o. w Poznaniu
Różnorodne były przyczyny, dla których pierwszy nawrócony na chrześcijaństwo cesarz rzymski, Konstantyn Wielki, założył drugą — prócz Rzymu — stolicę swego światowego imperjum, od imienia władcy nazwaną Konstantynopolem. Był to doniosły fakt dziejowy. Przez założenie bowiem Konstantynopola powołany został do nowej roli w dziedzinie nauki, literatury i cywilizacji żywioł hellenistyczny. Fatalnie się jednak zapisał ów fakt w historji państwa rzymskiego i Kościoła, gdyż był jedną z pierwszych zapowiedzi późniejszych klęsk: najpierw politycznego rozbicia rzymskiego imperjum, następnie zaś — nieszczęsnej schizmy kościelnej.
Ostateczny podział cesarstwa na wschodnie i zachodnie dokonał się po śmierci Teodozjusza w końcu IV wieku. Dziedzictwo tego znakomitego monarchy, który całe życie poświęcił umocnieniu władzy i ustroju państwowego, przypada dwom jego młodocianym synom, niedoświadczonym, słabym, niedołężnym: starszy z nich Arkadjusz ma stolicę w Konstantynopolu, młodszy Honorjusz — w Rzymie. W ich imieniu faktyczną władzę sprawują różni politycy, ale i oni podołać nie mogą ciężarowi rządów. O ile jeszcze na Zachodzie silny charakter Stilichona był nawet w obliczu klęsk wyrazem pewnej stałości politycznej państwa, o tyle na Wschodzie — zwłaszcza w samej stolicy — wytwarza się niesłychany zamęt intryg, zamachów, spisków, waśni partyjnych, rozruchów ulicznych, bójek, a nawet wojen domowych. Pomnażają ten zamęt napaści nieprzyjacielskie: barbarzyńscy Gotowie pod wodzą Gainasa wdzierają się do Konstantynopola i przez wiele lat siedzą w nim zbrojną załogą.
Niełatwo było być arcypasterzem w tem wielkiem, różnojęzycznem i zgiełkliwem mieście, wśród ciągłego wrzenia ludzkich namiętności, zagłuszającego wszelki głos ojcowskich upomnień, wszelką pieśń chrześcijańskiej miłości. Przeto dawniejszemi już czasy uchylał się i wymawiał od godności biskupiej w Konstantynopolu święty kaznodzieja-poeta, Grzegorz z Nazjanzu. Przyjął ją wprawdzie, lecz wkrótce zrzekł się, zwalczany przez sekciarzy.
Za kielich goryczy i męczarni uważał wysokie patrjarsze dostojeństwo rychły następca Grzegorza, świetniejszy jeszcze kaznodzieja Jan, dla blasków swej nieporównanej wymowy nazwany Chryzostomem czyli Złotoustym. Jemu jeszcze trudniejsze przypadło zadanie niż Grzegorzowi — gdyż był biskupem konstantynopolitańskim w czasach o wiele burzliwszych, które nastały właśnie po śmierci Teodozjusza. Był wystawiony nietylko na huczące wciąż fale tego morza, jakie przedstawiała żywiołowa w swych uniesieniach gniewu i sympatji ludność stołeczna, ale i na ciosy, gwałty i oszczerstwa ze strony rządzących dworaków czy koteryj, a wreszcie — co dla chrześcijanina i biskupa najboleśniejszem być musiało — na niechęć i nieprzyjaźń ze strony podwładnego sobie duchowieństwa i wielu biskupów.
To wszystko musiało być niezmiernie ciężkie i bolesne, choć stanowiło zaledwie część tragedji, jaką przeżywał Chryzostom podczas dwukrotnego pasterzowania w Konstantynopolu. Już samo rozpoczęcie przezeń rządów biskupich połączone było z osobistą przykrością i upokorzeniem. Nie widzimy tu ani elekcji, ani uroczystego ingresu, ani nawet zgody Jana na przyjęcie dostojeństwa. Chryzostom przybywa do Konstantynopola jako więzień, porwany pokryjomu z rodzinnej Antjochji, odłączony od najdroższych przyjaciół i uwielbiających go rodaków, słowem, przemocą zmuszony do piastowania najwyższej godności duchownej w cesarstwie wschodniem. Był to gwałt, zadany wolnej woli Jana Chryzostoma, cowięcej, gwałt zadany odczuwanemu przezeń duchowemu powołaniu. Powołania tego Chryzostom przez lat wiele szukał i usilnie doń się przysposabiał.
Wymarzył sobie życie mnicha-ascety, upływające w ciszy, ubóstwie, umartwieniu, rozmyślaniu i modlitwie, zgoła różne od tego trybu życia, jaki wiodła hałaśliwa, zbytkowna, rozpustna i płocha stolica, a zwłaszcza dwór cesarski. Marzenie Chryzostoma, a raczej postanowienie, powzięte w młodzieńczym zapale dwudziestokilkoletniego neofity, wnet po dość nagłem przejściu z pogańskiego helenizmu na chrześcijaństwo (369), nie doczekało się nigdy trwalszego urzeczywistnienia. Od pustelniczego życia odwodził go przez dłuższy czas wzgląd na sędziwą i schorowaną matkę, później zaś — po czteroletnim pobycie w odludnej grocie górskiej — wzgląd na zdrowie, które z natury już było wątłe, a wycieńczyło się nadmiernie wskutek trudów i umartwień. Już wtedy Jan zmuszony był wrócić do Antjochji między ludzi; już wtedy wbrew swej woli — na rozkaz biskupów Melecjusza i Flawjana — musiał przyjąć święcenia diakońskie (381) i kapłańskie (386). Cowięcej, zamiast samotnych rozmów z Bogiem i własnem sumieniem musiał na rozkaz swej zwierzchności duchownej wieść publiczne rozmowy z tłumem wiernych, wygłaszać doń kazania, zwane homiljami. Głosił je odtąd często, conajmniej dwa razy na tydzień, przed Wielkanocą nawet codziennie. Tę samą powinność spełniał następnie jako biskup w Konstantynopolu.
Napróżno więc uciekał Jan Chryzostom od gwaru i ponęt świata, napróżno odrzucał — ofiarowaną mu już w r. 373 przez antjocheńczyków — mitrę biskupią, napróżno uchylał się od popularności i sławy, jaka szła wszędzie za nim dzięki jego złotoustej wymowie oraz przymiotom ducha i serca. Rozkazy zwierzchników duchownych i świeckich oraz nieprzewidywany bieg wydarzeń zmuszały go do podążania drogą odmienną od tej, jaką był sobie w myślach wytyczył. Czy dobrze robił, że się wkońcu poddawał tym okolicznościom?
Pod tym względem nie mamy wątpliwości, gdy chodzi o rozkazy przełożonych duchownych w Antjochji. Zważmy bowiem, że biskup Melecjusz był kierownikiem i ukochanym nauczycielem Jana już w okresie jego katechumenatu, że to on pierwszy wyrwał jego duszę spod niepodzielnej władzy filozofów pogańskich, że on to pierwszy ukazał mu przykład Chrystusa, że on sakramentem chrztu zmył z młodego retora antjocheńskiego grzech pierworodny. Wobec takiego człowieka czuł się Chryzostom obowiązany do czci, zaufania i posłuszeństwa. Ale czemuż nie oparł się samowoli zarozumiałego dworzanina bizantyńskiego, wszechwładnego eunucha Eutropjusza, tego właśnie, który go tak podstępnie i skrycie wywiózł z Antjochji do Konstantynopola i narzucił przemocą godność patrjarchy? Względem tego świeckiego człowieka Chryzostom nie był w sprawach religijnych obowiązany do posłuszeństwa, a że na jego intrygi dworskie i politykę spoglądał krytycznie, przekonać się możemy z ostrych starć, które niebawem wybuchną między nimi oboma.
Przyjęcie więc godności patrjarszej przez prezbitera antjocheńskiego płynąć musiało nie z czci ani posłuszeństwa względem Eutropjusza. Pobudki były inne, a wynikały one z charakteru Chryzostoma. Jedną z nich była wrodzona mu niechęć do czynienia swej osoby przedmiotem jakichkolwiek zatargów czy zaburzeń politycznych. A wybuchłyby one napewno, gdyby Chryzostom, dawno już głosem ludu konstantynopolitańskiego wzywany do stolicy, nie przyjął nominacji. Podobnie później Chryzostom dla uniknięcia walk toczących się o jego osobę, zgodził się po swem wygnaniu — choć z trudnością — przyjąć na stanowcze żądanie ludu ponownie władzę biskupią; z podobnych względów dwukrotnie sam się oddał w ręce przeciwników, zmyliwszy czujność strzegącego go ludu.
Bo też i to było tragedją Chryzostoma, że choć nie chciał swą osobą narzucać się nikomu, choć już w młodości wzgardził świetną karjerą dyplomatyczną i polityczną, otwierającą się przed nim zarówno dzięki pamięci ojca, Secundusa, niegdyś naczelnego wodza sił rzymskich na Wschodzie, jak i doskonałemu wyszkoleniu retorycznemu w słynnej szkole Libanjusza, jednak musiał razporaz być wmieszanym w kłębiący się wir polityki ówczesnej, stawać się uczestnikiem, przedmiotem lub przyczyną sporów, rozruchów, wkońcu niemal i wojen domowych. Od imienia Jana Chryzostoma pochodzi nazwa partji joannitów, która nawet po śmierci świętego długi czas jeszcze budziła niepokój w Konstantynopolu. Nadużywała ona zresztą jego imienia, uciekając się niekiedy do metod niewłaściwych (jak spalenie kościoła św. Sofji) oraz wypaczając czasem zupełnie jego słowa i ideje. Fanatyzm ten wytłumaczyć nam może tylko bezgraniczna, wprost zapamiętała miłość i uwielbienie, jakiemi cały lud Konstantynopola — jak dawniej lud Antjochji — darzył tego małego, brzydkiego, chuderlawego człowieka, wyniszczonego ascetycznem życiem. W obronie jego życia i wolności narażali wierni nieraz życie własne; nieraz też dochodziło do rozlewu krwi, gdy ktokolwiek, choćby tak możny, jak sama cesarzowa Eudoksja, mająca na swe rozkazy całe wojsko, ośmielił się wystąpić przeciw uwielbianemu kaznodziei.
Miał Chryzostom za sobą tłumy ludu, był jakby jego wodzem. Wiedział o tem, jaką ma siłę ta jego popularność, kilkakrotnie nawet z niej skorzystał. Gdy święty i pełen zbożnego zapału, ale zupełnie nieorjentujący się w stosunkach politycznych, sędziwy biskup Cypru Epifanjusz za namową patrjarchy aleksandryjskiego Teofila zaczął rządzić się na własną rękę w Konstantynopolu, zaatakowany przezeń Chryzostom doradził mu listownie, by natychmiast wyjechał, o ile chce uniknąć wzburzenia ludu.
Ten wpływ na masy ludowe św. Jan zawdzięczał nietylko urokowi swej wymowy, która czarowała słuch dźwiękiem, a podbijała umysły jasnością, ścisłością i przystępnością wykładu. W równej mierze trafiała do przekonania uboższej zwłaszcza ludności treść niektórych kazań, w których złotousty mówca występował przeciwko bogaczom i przeciwko możnym tego świata, piętnując ich nadużycia, rozpustę i zbytki, nadewszystko zaś wyzyskiwanie bliźnich. I tu zaczyna się nowa tragedja Chryzostoma: „Ideałem jego było wyrzeczenie się wszelkich dóbr doczesnych; Chryzostom jednak zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie groziło temu ideałowi ze strony bogaczy, i usiłował mu zapobiec nieustannem przedstawianiem go ludowi. Lud interesował się sprawami doczesnemi i dążności jego były materjalne, odbiegające od poglądów biskupa. Stąd musiało się wyłonić między obu stronami nieporozumienie ideowe“ (K. Zakrzewski).
Podobne nieporozumienie ideowe musiało nastąpić między Eutropjuszem a Chryzostomem, z tą tylko różnicą, że stary dworak z całą świadomością chciał nietylko wymowę biskupa, ale i jego ideologję religijno-społeczną zaprzęgnąć w służbę swej polityki. Na tem tle można lepiej zrozumieć, czemu Jan ostatecznie przyjął biskupstwo w Konstantynopolu: niewątpliwie zdawał sobie sprawę, że jest tu potrzebny, że swym wpływem i energją zdoła przeciwstawić się wszelkiemu podporządkowaniu spraw kościelnych sprawom polityki świeckiej. Kto inny możeby okazał więcej dyplomacji, więcej giętkości i uległości na tem stanowisku. Chryzostom, choć za staraniem Eutropjusza przyjmuje godność biskupią, jednakże nie uważa tego za nadaną sobie łaskę, nie płaszczy się przed dworem; przeciwnie: na każdym kroku stwierdza swoją niezależność od rozkazów wielkorządcy i ukazuje tor właściwy nauki kościelnej.
Z wielu zatargów między Eutropjuszem a Chryzostomem najważniejszy dotyczył prawa azylu, tj. schronienia i niekaralności winowajców, którzyby się uciekli pod opiekę Kościoła. Eutropjusz, choć za gorliwego chrześcijanina się podawał, począł sczasem ograniczać przywileje Kościoła, główne zaś ataki zwrócił przeciwko prawu azylu. Ironja losu chciała, że sam z tego prawa zmuszony był skorzystać, gdy utraciwszy łaskę cesarską i dawny wpływ na rządy, poszukał schronienia w kościele katedralnym... a wtedy obrońcą przed napastnikami okazał się nie kto inny, jeno zwalczany przezeń biskup! Wygłosił wówczas Chryzostom jedno z najwspanialszych przemówień, rozpoczęte słowami Salomona: „Marność nad marnościami i wszystko marność“. Określił w niem najwymowniej swój stosunek do ziemskiej, doczesnej polityki i potęgi...
Walka z Eutropjuszem ujawniła nietylko nieulękłą postawę Chryzostoma wobec możnych tego świata, ale i jego filantropję, miłość bliźnich, zwłaszcza tych, którzy z jakiegokolwiekbądź powodu doznają ucisku i prześladowania. Przebaczenie i miłosierdzie należą do najczęstszych motywów w jego kazaniach, a do najczęstszych postępków w jego świętem życiu. Ludzie ubodzy, chorzy, słabi zawsze mieli w Chryzostomie tkliwego i zapobiegliwego opiekuna. Sobie wszelkiej wygody, a niekiedy najniezbędniejszych nawet rzeczy odmawiając, majętność swoją w całości oddawał nietylko na doraźne wspomaganie ludzkiej nędzy, ale i na zakładanie szpitali i przytułków. Do takiegoż miłosierdzia wzywał podwładnych. Przepiękne jest jego kazanie „O jałmużnie“, w którem nazywa siebie posłem i orędownikiem rzeszy nędzarzy, leżących w czasie srogiej zimy na ulicach i placach Konstantynopola, i podaje sposoby urządzenia zbiorowej akcji charytatywnej.
Ujmowanie się za pokrzywdzonymi i uciśnionymi wywoływało nieraz ostre starcia między Chryzostomem a krzywdzicielami, którzy nie omijali żadnych sposobów ani okazyj, by zemścić się na nim dotkliwie. Najsmutniejsze, że do tych mściwych ludzi należeli wysocy dostojnicy, zarówno duchowni jak świeccy, którzy wpływów swych używali na obalenie znaczenia Chryzostoma. A kiedy na ich czele stanęły osoby tak możne, jak cesarzowa Eudoksja i patrjarcha aleksandryjski Teofil, wówczas wybuchła jawna walka. Przeciwnicy Chryzostoma zmobilizowali wszystkie siły, by złamać moralnie patrjarchę konstantynopolitańskiego i usunąć go od władzy. Tylko to drugie powiodło im się — i to na czas pewien.
Zatarg z Eudoksją miał źródło w przejrzystych przymówkach, jakiemi Chryzostom w kazaniach piętnował jej chciwość i rozpustę. Bezpośrednią zaś przyczyną nienawiści cesarzowej było przysłane jej przez biskupa upomnienie, by nie wstępowała w ślady złej królowej Jezabel i nie zabierała bezprawnie mienia ubogiej wdowie.
O ile Eudoksja, Germanka z pochodzenia, w postępkach swych kierowała się głównie popędliwością, po której wyładowaniu — zwłaszcza, gdy spotkała ją klęska — miewała okresy szczerej czy nieszczerej skruchy, o tyle Teofil był skrytym i zawziętym intrygantem, tem groźniejszym, że postępowanie swoje względem Jana Chryzostoma ubierał w szatę gorliwej nabożności i uzasadniał je rzekomem dobrem Kościoła. Faktycznie nie kto inny tylko on pierwszy torował drogę późniejszemu cezaropapizmowi bizantyńskiemu, ustawicznie pobudzając cesarza Arkadjusza do objęcia zwierzchnictwa nad patrjarchą w sprawach kościelnych.
Z niebezpieczeństwa, grożącego stąd religji chrześcijańskiej, zdawał sobie bystro sprawę Chryzostom i opierał mu się całą siłą. W walce o niezależność Kościoła od władzy świeckiej i w walce o słuszność swego stanowiska moralnego dwie dla siebie widział ostoje: Stolicę Piotrową w Rzymie i sobór powszechny. Do nich też odwoływał się niejednokrotnie, kiedy go źli ludzie oczerniali o herezję i niesubordynację kościelną, kiedy go sądzono niesprawiedliwie, a następnie ciężko prześladowano; listy papieża Inocentego I były Złotoustemu na schyłku życia osłodą bolesnych dni wygnania.
Tak więc był Chryzostom już przez koleje swojego życia czynnym wyrazicielem jedności Kościoła Bożego. Symboliczny niejako jest fakt, że zwłoki wielkiego patrjarchy konstantynopolitańskiego spoczywają dziś w rzymskiej bazylice św. Piotra. W piętnaste stulecie zgonu tego złotoustego i o złotem sercu świętego (1907) odbyła się u jego grobu wspaniała i niezwykła uroczystość: obok kardynałów i biskupów obrządku łacińskiego zebrali się tu biskupi i opaci grecko-katoliccy, by pod przewodnictwem papieża Piusa X celebrować mszę pontyfikalną w języku greckim, według tej liturgji, która zawdzięcza Chryzostomowi nazwę, a w znacznej mierze i pochodzenie.
W homilji III na list do Koryntjan Złotousty powołał się na słowa ulubionego swego mistrza, apostoła Pawła, świadczące o prymacie Piotrowym. W tejże homilji również słowami św. Pawła zaklinał wiernych, by nie wywoływali schizmy czyli rozłamu w Kościele. A wołanie to było na czasie, gdyż w Konstantynopolu i w całym Kościele wschodnim zanosiło się na wielki i groźny rozłam.
Przywódcami opozycji religijnej przeciwko Chryzostomowi byli (prócz św. Epifanjusza, wmieszanego przez czas krótki wskutek nieporozumienia w tę sprawę) dwaj mężowie: Teofil oraz biskup Sewerjan. Pierwszy z nich, oddawna żywiący niechęć czy zazdrość względem Chryzostoma, w sposób obłudny i zdradziecki wyzyskał miłosierny postępek patrjarchy konstantynopolitańskiego. Wygnani przezeń mnisi z Nitrji schronili się do stolicy, prosząc o rozpatrzenie ich sprawy, a mianowicie zarzutu, jakoby sprzyjali błędom nauki Orygenesa. Chryzostom zwyczajem swoim udzielił zbiegom prawa azylu, nie dopuszczając ich jednak do uczestnictwa w nabożeństwach i życiu religijnem swej diecezji, a jednocześnie napisał do Teofila list, w którym wskazywał, że łagodność byłaby najlepszym środkiem nawrócenia zbłąkanych owiec. Zdarzenie to posłużyło Teofilowi za pretekst do oskarżenia św. Jana o herezję i zły dozór nad owczarnią. Oskarżenie tak sformułowane Teofil wysłał na ręce cesarza Arkadjusza, domagając się złożenia patrjarchy z urzędu. Kiedy cesarz wezwał oskarżyciela na synod do stolicy, ten nie stawił się odrazu, ale umyślnie odbywał podróż pieszo, by zyskać na zwłoce i zjednać sobie jaknajwiększą ilość zwolenników.
Zwolennikiem takim był już zawczasu Sewerjan, którego Chryzostom ustanowił swoim zastępcą w stolicy, gdy sam musiał wizytować diecezje podległe patrjarchatowi konstantynopolitańskiemu. W czasie tej wizytacji Chryzostom odjął stanowiska wielu wyższym duchownym, sprawującym nienależycie swe obowiązki. Albowiem duchowieństwu stawiał wymagania bardzo surowe; niedość że karcił nadużycia, chciwość, niesprawiedliwość, niedbalstwo, ale nakazywał życie cnotliwe, surowe, zalecał umartwienia, nadewszystko zaś celibat. Zwracano nieraz na to uwagę, że jak w swym stosunku do władz świeckich, tak i w stosunku do duchowieństwa ten mnich-patrjarcha ma wiele podobieństwa do późniejszego papieża-mnicha, Grzegorza VII. Kapłaństwo uważał Chryzostom za rzecz wielką i świętą, przeto poświęcał mu wiele uwagi i rozważań; przetkane autobiograficznym elementem dzieło „O kapłaństwie“ dziś jeszcze jest przydatne dla kandydatów do stanu duchownego.
Podjęte przez Chryzostoma reformy wywołały przeciwko niemu niechęć wśród części duchowieństwa. Wspierała tę niechęć akcja Sewerjana, pragnącego — przy pomocy cesarzowej — objąć tron patrjarszy w Konstantynopolu, oraz agitacja Teofila przeciwko orygenistom i Złotoustemu jako rzekomemu ich poplecznikowi.
W takiej atmosferze rozpoczął się synod, zwołany nie w Konstantynopolu (gdzie obawiano się wzburzenia ludu), ale po drugiej stronie Bosforu, w miejscowości Drys (Dąb). Ów synod „pod dębem“ (jak go ironicznie przezwano) był najwyraźniej stronniczy. Zarzutów przeciwko orygenistom — dla których się przecie zebrano — nie rozpatrywano wcale, natomiast zajęto się niemal wyłącznie osobą św. Jana, szukając przeciwko niemu jakichkolwiek oskarżeń. On sam na synod nie przybył, oświadczywszy, że zjawi się dopiero wtedy, gdy z liczby obradujących usunięci zostaną jawni jego wrogowie. Ze względu na ważność podjętej pierwotnie kwestji — prawowierności orygenistów — domagał się ponadto, by rzecz tę rozstrzygał nie miejscowy synod, ale sobór biskupów całego Kościoła, tak wschodniego jak zachodniego.
Synod nie przyjął tego żądania; głosami trzydziestu biskupów uchwalił złożenie Jana z urzędu, za jedyną jego winę podając odmowę stawienia się na ich wezwanie.
Czy Jan Chryzostom winę tę uznał? I czy była tu z jego strony jaka wina? Napewno zdawał sobie sprawę ze słuszności swego stanowiska, skoro odwołał się w tej kwestji do najwyższej instancji: papieża. Niemniej zdawał sobie sprawę i z tego, że samo przywiązanie do godności, nawet tak prawowicie i zasłużenie piastowanej, mogłoby stać się winą, zwłaszcza, jeśliby dało powód do rozłamu kościelnego czy walk bratobójczych. Odchodzi więc dobrowolnie na wygnanie, choć tem samem napozór jakby legalizuje niesprawiedliwy sąd przeciwników.
Idzie ku rodzinnej Antjochji, dokąd go zapewne już nieraz ciągnęła gorąca tęsknota, wspomnienie zbożnego dzieła apostolskiego, owych homilij, w których tonem serdecznym, przystępnym, do potrzeb i życzeń prostaczków dostosowanym, wykładał ludowi nauki moralne i tłumaczył zasady wiary, — do tej Antjochji, którą niegdyś ocalił przed gniewem Teodozjusza i uspokoił w ogromnej trwodze... Boleje niewątpliwie głęboko nietyle nad krzywdą, jaka spotkała go niedawno, ile nad tem, że w stolicy owczarnią Pańską rządzić będzie pasterz niepowołany. Jednakże może podświadomie cieszy się z tego, że już wybrnął z mętnego wiru polityki stołecznej i że resztę dni przeżyje w spokoju mniszego żywota.
Ale spokój anachorety widocznie nie był właściwem powołaniem Jana Chryzostoma. Raczej było niem ciągłe apostolstwo, ciągłe bojowanie za przykładem niestrudzonego apostoła Pawła, który i w pismach i w życiu dawał mu tak silną i ustawiczną podnietę. Oto w Konstantynopolu wybuchają niespodziewane klęski. Trzęsienie ziemi, które nawiedziło stolicę, uważane jest przez lud za karę Bożą. Zaczyna się szemranie przeciw Sewerjanowi. Eudoksja, przerażona chorobą dziecka, w pokorze przeprasza Chryzostoma, błaga, by wrócił. Jan, bawiący wówczas w Bitynji, odmawia powrotu, póki go synod nie oczyści z zarzutów. Trzykroć tak odmawiał. Wysłano przeto poselstwo, które przemocą — jak niegdyś Eutropjusz — sprowadza go do Konstantynopola.
Przywitano go w triumfie. Znów zaczyna się walka Chryzostoma — tym razem przeciwko woli ludu, który chce go przemocą wprowadzić na tron biskupi. Zgodził się nakoniec Chryzostom spełnić tę wolę — w pewnej niekonsekwencji z własnem postanowieniem i niedawnem postępowaniem. Może znów pragnął zażegnać niepokoje? A może poprostu tylko uświadamiał sobie, że byłoby gorzej, gdyby stanowisko patrjarchy objął ktoś niepowołany?
W każdym razie było to jego jedyne ustępstwo. Pod innemi względami był nadal nieustępliwy, a nawet może bardziej stanowczy niż poprzednio. Tyczyło się to zwłaszcza stosunku do cesarzowej, która — nie mogąc przeboleć niedawnego upokorzenia — niedość że nie okazywała chęci poprawy, ale owszem jeszcze mocniej brnęła w dawne swawole, czasem niemal cofając się jakby w okres pogaństwa. Żeby sobie zdobyć u ludu taki mir i znaczenie, jakiemi cieszył się Chryzostom, a jednocześnie żeby odciągnąć od jego kazań tłumy słuchaczy, urządziła wspaniałe widowiska i zabawy ludowe. Na miejsce tych zabaw wybrała wielki plac, leżący opodal katedry biskupiej, tak iż zgiełk hulającej gawiedzi, wrzaski widzów, przyglądających się wyścigom, i muzyka taneczna nieraz zakłócały spokój nabożeństw, głuszyły śpiew liturgiczny, a co najgorsze, wywabiały wiernych z kościoła. A że było to w okresie Wielkiego Postu, więc tem bardziej oburzała patrjarchę taka obraza Boska. W płomiennej, pełnej bólu i uniesienia mowie wystąpił przeciwko gwałcicielom przykazań kościelnych, rzucając klątwę na każdego, ktoby do podobnych zniewag względem czci Bożej przykładał rękę. Tego tylko czekała Eudoksja i nasyłani przez nią na każde z kazań Janowych donosiciele. Ponieważ na owym placu stał srebrny posąg cesarzowej, a owe zabawy odbywały się pod jej protektoratem, przeto znalazł się pretekst do oskarżenia biskupa o obrazę majestatu.
Ale cesarzowa nie śmiała rozprawić się osobiście z Chryzostomem, by wytoczyć mu sprawę o ów zelżony majestat. Lękała się niemal przesądnie jego oczu pałających i przenikliwych, które czytały w głębi dusz ludzkich, bała się dźwięku jego wymowy, która miała moc przekonywania nawet wtedy, gdy nie uciekała się do argumentów. Doświadczył przecie tego niedawno przedtem inny Germanin, srogi Gainas, gdy przyszedł domagać się, by jego arjańskim wojownikom — Gotom oddano jeden z kościołów konstantynopolitańskich. Stchórzył po raz pierwszy w życiu! Podobnie bali się osobistej rozmowy z Chryzostomem inni przedstawiciele władzy.
Zaczyna się więc osaczanie złotoustego kaznodziei przez różnych najemników. Czujność ludu ratuje go razporaz od miecza nasłanych zbirów. Zbytnia niekiedy zapalczywość obrońców powoduje wszakże zamieszki w mieście, stąd zaś interwencję gwardji cesarskiej. Drugi synod, nielegalnie zwołany, ponawia dawne zarzuty, dodając nowy: iż Jan bez zezwolenia synodu wrócił na stolicę biskupią. Wyrok nieformalny, na arjańskich zasadach oparty, odbiera Chryzostomowi godność patrjarchy, skazuje go na wygnanie. Interwencja papieża, unieważniającego ten wyrok, a następnie klątwa, rzucona na Arkadjusza i Eudoksję za pojmanie papieskiego legata, nie zdołały już zapobiec wygnaniu Chryzostoma. Jeżeli jedynie legendą są przypisywane złotoustemu kaznodziei słowa: „Znów Herodjada szaleje, znów żąda głowy Jana“ — to prawdą jest, że Eudoksja zasłużyła na podobny sąd u potomnych.
Istnem męczeństwem były ostatnie miesiące pobytu świętego Jana na ziemi. Wleczony w pospiesznym marszu przez brutalnych żołdaków, obawiających się odsieczy ludu antjocheńskiego lub konstantynopolitańskiego, nękany skwarem pustyni, dręczony głodem, wycieńczony długoletnią ascezą i stargany niedawnemi ciosami, dogorywał powoli i długo. Znosił wszystkie cierpienia tak mężnie, jak mężnie narażał się tylekroć poprzednio na gniew wielkich tego świata. I gdy umierał w odludziu, w kapadockiej Komanie (14 września 407 r.), ostatnie słowa jego były: „Bogu niech będzie chwała za wszystko!“
Ogarnął tem dziękczynieniem całe swoje życie, całą ogromną i tak wszechstronną twórczość, swój czyn doniosły, który trwa przez wieki. Ze współczesnych mu Ojców Kościoła greckich Jan jest najpłodniejszy liczbą dzieł, należy do najbogatszych twórców w literaturze świata. W teologji i filozofji górują nad nim inni, natomiast w zakresie wymowy nie dorównał mu żaden z pisarzy chrześcijańskich: z płaczem wspominał znakomity retor Libanjusz, iż jednego miał wielkiego ucznia, a i tego zabrali mu chrześcijanie...
W dziełach swych wyróżnia się Chryzostom przedewszystkiem jako moralista, jako wychowawca społeczeństwa w jego wszystkich warstwach, w każdym wieku; napisał m. in. podręcznik dla rodziców, dotyczący wychowania dzieci. A życiem swem, które było zwierciadłem moralności, stwierdzał, że słowa jego zawsze były zgodne z czynem, że nie było więc w nim ani cienia pozy retorycznej, jakiej niebrak zazwyczaj wielkim mówcom.
W homilji na I roz. listu do Efezyjczyków określa Chryzostom przepięknie istotę świętości. Wspomina tam, iż święty prowadzi życie nienaganne, ale nie w ludzkiem rozumieniu, bo nie dba o ludzkie nagany, szukając tylko tej świętości, którą dostrzega oko Boskie. Takim właśnie świętym był złotousty biskup konstantynopolitański. Nie szukał uznania u ludzi; choć pokusy tej często doznawał, opierał się jej razporaz skutecznie. Znał z doświadczenia prawdę słów własnych: „Jeżeli cię ludzie chwalić będą, to później będą cię ganili, nienawidzili, szarpali. Inaczej u Boga: On raduje się szczerze, chwaląc nasze czyny. Cóż z tego, że przemawiałeś po mistrzowsku i zdobywałeś oklaski? Jeżeli ci, co klaszczą, osiągnęli jakąś korzyść, zmienili się, stali się lepszymi i odstąpili od dawnych grzechów, cieszyć się należy nie z pochwał, ale z cudu owego nawrócenia!“
Taka myśl przewodnia przyświecała od chwili nawrócenia temu wielkiemu mówcy, który nigdy własnej nie pragnął chwały, ale chwały Bożej i zbawienia bliźnich, a wszystkie ziemskie kłopoty uważał za „dym i garstkę pyłu“. Jak dziękował Bogu za cierpienia i zniewagi, tak gardził ofiarowaną mu przez ludzi chwałą i zaszczytami. Myśl swą wznosił — jak się sam wyraził — ku „niebiańskim widowiskom“, ku tej sławie, która jest niezniszczalna i naprawdę wieczna.