Świat w letargu/Rozdział VI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Świat w letargu |
Podtytuł | Opowieść o nowej przygodzie profesora Challengera, lorda Roxtona, profesora Summerlee i Edwarda Malone |
Wydawca | Skład główny w Warszawie w Stowarzyszeniu Pracowników Księgarskich, sp. z o.o. |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakł. Druk. W. Piekarniaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | A. Spero |
Tytuł orygin. | The Poison Belt |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Zbliżam się teraz do końca nadzwyczajnego incydentu, którego znaczenie jest ogromne, nietylko dla życia poszczególnych jednostek, ale i dla historji całej ludzkości. Jak już zaznaczyłem uprzednio zdarzenie to górować będzie nad wszystkiemi wypadkami naszego stulecia, jak olbrzymi szczyt góruje nad drobnymi wzgórzami. Pokoleniu naszemu niezwykłe przeznaczenie musi przypaść w udziale, skoro jesteśmy świadkami takich wypadków. Jak długo trwać będą ich wpływy, — jak długo ludzie zachowają pokorę i bojaźń, jakich ich nauczyło to wielkie wstrząśnienie — pokaże dopiero przyszłość. Co do mnie sądzę, że nie zapomną ich nigdy. Bo dopiero wówczas można zdać sobie sprawę z własnej bezsilności, z własnej małości i uczuć potęgę Stwórcy, gdy karząca jego ręka zawiśnie nad nami. Śmierć zajrzała nam w oczy i wiemy, że lada chwila może nas znów dosięgnąć. Cień jej padł na nasze życie, ale nikt nie zaprzeczy, że właśnie w cieniu tym dojrzało nasze poczucie obowiązku i uczciwości, ukazała nam się prawdziwa głębia życia i jego znaczenie, udoskonalił i uszlachetnił się nasz duch. Światopogląd nasz zmienił się radykalnie, zrozumieliśmy, iż jesteśmy tylko słabemi, znikomemi istotami, których udziałem jest cierpienie, a których koniec zależy od drobnego podmuchu wiatru. A jednak powaga tych przeżyć nie ujęła światu nic z jego uroku. Poważniejsze, powściągliwsze rozrywki obecnej doby są o wiele mędrsze i o wiele bardziej pociągające, niż hałaśliwe, niemądre wybryki, które uważano dawniej za zabawę — dawniej, to znaczy w niezbyt odległych a tak już niepojętych dzisiaj dniach. Czas, marnowany bezmyślnie na składaniu i przyjmowaniu wizyt, na prowadzenie wystawnego, wręcz zbędnego sposobu życia, na przygotowywaniu i spożywaniu skomplikowanych a niezdrowych posiłków — dzisiaj spędza się na miłych rodzinnych zebraniach, na muzyce, czytaniu i dzieli się go w daleko prostszy, rozsądniejszy sposób.
Co do dokładnej godziny ogólnego przebudzenia istnieje pewna rozbieżność; zgodzono się, że, wyłączając pewne różnice w zegarach poszczególnych krai, — godzina przebudzenia mogła zależeć od lokalnych warunków, które wpłynęły na działanie trucizny. Istotnie w każdym poszczególnym odcinku ziemi przebudzenie nastąpiło niemal równocześnie. Wiele osób twierdzi, że wielki zegar na wieży Londyńskiej wskazywał właśnie 10 minut po szóstej. Według Obserwatorjum Astronomicznego w Greenwich było już dwanaście po szóstej, zaś Johnson, bardzo zdolny obserwator ze Wschodniej Anglji, utrzymuje, iż było 20 po szóstej. Na Hebrydach była już nawet siódma. Co do nas jednak, to nie mam żadnych pod tym względem wątpliwości, siedziałem bowiem w gabinecie Challengera, mając tuż przed sobą jego nieomylny chronometr. Była 6.15.
Czułem się niewymownie przygnębiony; wszystko to, co widziałem podczas naszej wycieczki, jak straszny ciężar spadło mi na serce. Dla mnie, z moim niesłychanem zdrowiem i niespożytą energją, wszelkie uczucie moralnej depresji było czemś zupełnie nowem. Mam tę, właściwą Irlandczykom, cechę dostrzegania jakiejś zabawnej strony w najcięższych przejściach. Teraz jednak otaczał mnie cień gęsty i nieprzenikniony, siedziałem przy otwartem oknie i, wsparłszy głowę na ręku, zamyśliłem się głęboko. Czy mamy żyć dalej? Takie oto stawiałem sobie pytania. Czy będziemy mogli żyć na wymarłym świecie? W jaki sposób przyjdzie nasza śmierć? Czy sprowadzi ją powrót trucizny? Czy może niepodobna będzie wytrzymać na ziemi wskutek rozkładu tylu ciał? Lub może świadomość naszej strasznej sytuacji zaćmi nasz umysł? Garstka szaleńców na wymarłym świecie? Rozmyślałem właśnie nad tą okropną ewentualnością, gdy słaby jakiś szmer zmusił mnie do spojrzenia na szosę. Dorożka wjeżdżała pod górę!
W tej samej chwili dosłyszałem świergotanie ptaków, pokasływanie na podwórzu i jakiś ruch wokół siebie. A jednak pamiętam, że uwagę moją przykuła ta śmieszna, stara dorożkarska szkapa, która powoli, z trudem pięła się pod górę. Od niej oko moje powędrowało do zgarbionego na koźle woźnicy i wreszcie do młodzieńca, który wychylił się przez okno i z pewnym zniecierpliwieniem wskazywał kierunek. Wszyscy bezsprzecznie, najoczywiściej ożyli!
Wszyscy ożyli! Czyżbym był ofiarą halucynacji, a zatrute kręgi eteru — nieprawdopodobnym snem? Przez chwilę wyczerpany mój umysł gotów był temu uwierzyć, lecz spojrzałem w dół i dojrzałem na dłoni ślady starcia przez sznur dzwonnicy. A więc nie śniłem! Lecz oto świat zmartwychwstał i życie znów kwitło na ziemi. Spoglądając wokół dostrzegłem je wszędzie i, ku mojemu zdziwieniu, budziło się w tym samym punkcie, na którym się urwało. Oto golfiści. Niemożliwem mi się wydało, aby grali dalej. A jednak tak było. Żniwiarze zwolna powracali do pracy, a niańka obdzieliwszy klapsem starszego malca poczęła pchać wózek pod górę.
Zbiegłem na dół po schodach i przez otwarte drzwi sieni dosłyszałem głosy moich towarzyszy, którzy stojąc na podwórzu, winszowali sobie radośnie. O jakeśmy sobie ściskali dłonie! a pani Challenger uściskała nas wszystkich, poczem rzuciła się w ramiona swego niedźwiedziowatego męża.
— Ależ oni nie mogli spać! — zawołał lord John. — Tam do licha, Challenger, nie wmówisz we mnie, że ci ludzie ze szklanemi oczyma, sztywnymi członkami i tym okropnym grymasem na twarzy, poprostu spali!
— Mógł to być stan, który zwie się katalepsją — objaśnił Challenger. — Dawniej ludzie nie umieli zdać sobie sprawy z tego wypadku i brali go za śmierć. Podczas trwania katalepsji puls ustaje, oddech zanika, bicie serca jest niedostrzegalne — faktycznie jest ta śmierć, ale śmierć chwilowa. Nawet najgłębszy umysł — tu przymknął oczy i przełknął ślinę — nie zdołałby przewidzieć takiego ogólnego stanu katalepsji.
— Możesz to nazwać katalepsją — zauważył Summerlee — ale słowo to pozostanie czczą nazwą, o treści całego zajścia wiemy równie mało, jak o truciźnie, która je wywołała. Najwyżej możemy powiedzieć, że zatruty eter spowodował chwilową śmierć.
Austin, którego kaszel słyszałem na górze, siedział na stopniach samochodu; przez długą chwilę miał głowę spuszczoną, aż wreszcie podniósł ją i oglądając auto, począł coś mamrotać do siebie.
— Co za smarkacz! — mruczał. — Wszystko musi poruszyć.
— Co się stało, Austin? i
— Śrubki poodkręcano, proszę pana. Ktoś mi majstrował koło auta; pewnie ten smarkaty, syn ogrodnika.
Lord John miał minę zawstydzoną.
— Nie wiem, co mi się stało — rzekł Austin, podnosząc się z trudem — czułem się coś źle, gdym obmywał maszynę, i zdaje mi się, żem się potknął o stopień. Ale nie mogłem zgubić tych śrubek.
W krótkich słowach opowiedzieliśmy zdumionemu Austinowi to, co działo się z nim i z całym światem. Gdyśmy mu opowiadali, jak lord John zawiózł nas do Londynu, przysłuchiwał nam się z nieufnością, gdy zaś skreśliliśmy obraz uśpionego miasta, spojrzał na nas z głębokiem zaciekawieniem. Pamiętam uwagę, jaką zrobił w konkluzji naszego opowiadania.
— Państwo byli w pobliżu Banku Angielskiego?
— Tak, Austin.
— I w banku były miljony funtów sterlingów, a wszyscy urzędnicy spali?
— Tak jest, Austin.
— A mnie z państwem nie było! — szepnął z żalem i powrócił do obmywania samochodu.
Naraz żwir zaskrzypiał pod kołami, stara dorożka zatrzymała się przed willą Challengera; wyskoczył z niej młody człowiek, a po chwili służąca, potargana i nawpół przytomna, jakgdyby tylko co zbudziła się z głębokiego snu, przyniosła na tacy bilet wizytowy.
Challenger, spojrzawszy nań, zasapał złowrogo, a ciemne włosy, zdawały mu się podnosić na głowie.
— Dziennikarz! — warknął, poczem dodał z pobłażliwym uśmiechem. — Nic to zresztą dziwnego, że cały świat śpieszy dowiedzieć się, co ja sądzę o tych wypadkach.
— Wątpię, aby dziennikarz przybył w tym celu — zauważył Summerlee — jechał w tę stronę jeszcze przed katastrofą.
Spojrzałem na bilet: „James Baxter, korespondent Londyński „New York Monitor“.
— Przyjmie go pan? — spytałem.
— O nie.
— Doprawdy, Jerzy, powinieneś być uprzejmiejszym i wyrozumialszym dla innych. Przecież przejścia tych ostatnich dni powinny były czegoś cię nauczyć.
Mruknął coś i potrząsnął swoją wielką głową.
— Zjadliwe plemię! Nieprawdaż Malone. Najgorszy chwast współczesnej cywilizacji, rozkosz plotkarzy i hańba ludzi, mających poczucie własnej godności. Kiedyż to prasa odezwała się dobrem słowem o mnie?
— A kiedyż pan zwrócił się do nich z dobrem słowem? — odparłem. Ten cudzoziemiec przyjechał specjalnie, aby widzieć się z panem, jestem przekonany, że zdobędzie się pan na trochę uprzejmości.
— Dobrze, dobrze — zamruczał — ale pan chodź ze mną i gadaj. Stanowczo protestuję przeciwko takiemu nachodzeniu mojego domu.
Mrucząc i wyrzekając potoczył się za mną, jak zirytowany, groźny brytan.
Fertyczny młody amerykanin natychmiast wyciągnął notatnik i przystąpił do celu swojej wizyty.
— Pozwoliłem sobie przyjechać — rzekł — gdyż społeczeństwo amerykańskie interesuje się ogromnie tem niebezpieczeństwem, które, według pańskiego zdania, zagraża światu.
— Nic nie wiem o żadnem niebezpieczeństwie, któreby w danej chwili groziło światu — oburknął Challenger.
Dziennikarz spojrzał nań ze zdziwieniem.
— Miałem na myśli możliwość dostania się naszej planety w kręgi zatrutego eteru.
— Nie lękam się tego obecnie — rzekł Challenger.
Dziennikarz zdawał się bardziej jeszcze zdumionym.
— Pan jest profesorem Challenger, nieprawdaż? — spytał.
— Tak jest, to moje nazwisko.
— W takim razie nie pojmuję, jak może pan mówić, że niebezpieczeństwo nie istnieje. Powołuję się na pański własny list, podpisany pańskiem nazwiskiem i wydrukowany w dzisiejszym, porannym numerze „Times’a“.
Teraz Challenger zdumiał się z kolei.
— W dzisiejszym porannym numerze? — powtórzył — ależ „Times“ nie wyszedł dzisiaj wcale.
— Nie zaprzeczy pan chyba — zaprotestował uprzejmie Amerykanin, — że „Times“ jest dziennikiem. I wyciągnął gazetę z kieszeni kamizelki. — Oto list, o którym wspominam.
Challenger roześmiał się i potarł ręce.
— Zaczynam rozumieć — rzekł — a więc pan czytał ten list dziś zrana?
— Tak jest.
— I natychmiast pojechał pan, aby uzyskać interview ze mną?
— Tak jest.
— Nie zauważył pan nic szczególnego w podróży?
— Owszem, jeśli mam wyznać prawdę, to wszyscy wokół wydawali mi się bardziej ożywieni, niż zwykle i jakby serdeczniejsi. Tragarz zaczął mi opowiadać jakąś historję, co zdarzyło mi się pierwszy raz w Anglji.
— I nic więcej?
— Nie, nic coby mi utkwiło w pamięci.
— Niech mi pan teraz powie, o której godzinie wyjechał pan z dworca Victoria?
Amerykanin uśmiechnął się.
— Przyjechałem tutaj, aby wybadać pana, profesorze, tymczasem pan odmienił nasze role i oto ja jestem badany.
— Sprawa ta bardzo mnie interesuje. Pamięta pan godzinę odjazdu?
— Oczywiście. Było wpół do pierwszej.
— O której pan przyjechał?
— Kwadrans po drugiej.
— Na stacji wynajął pan dorożkę?
— Tak jest.
— Jak daleko jest od stacji tutaj?
— Myślę, że z jakie dwie mile.
— A więc jak długo pan jechał, jak pan myśli?
— Prawdopodobnie, z jakie pół godziny, ze względu na tę astmatyczną szkapę.
— Powinnaby więc być trzecia teraz?
— Trzecia, albo parę minut po.
— Niech pan spojrzy na zegarek.
Amerykanin spełnił polecenie i wydał okrzyk zdziwienia.
— Nie do uwierzenia! — zawołał. — Ten koń pobił rekord! Istotnie widzę teraz, że słońce jest już nisko. Coś jest w tem wszystkiem, czego nie rozumiem.
— Czy nie zauważył pan nic dziwnego, gdyście zaczęli wjeżdżać pod górę?
— Owszem, pamiętam, że poczułem dziwną senność; chciałem powiedzieć coś dorożkarzowi, ale on nie odwrócił się nawet ku mnie. Przypuszczam, że wskutek upału czułem się oszołomiony przez chwilę. I to wszystko.
— To samo zaszło z całą ludzkością — zwrócił się do mnie Challenger — wszyscy czuli się oszołomieni przez chwilę. Nikt nie zdaje sobie sprawy z tego, co zaszło; każden wróci do przerwanego zajęcia tak, jak Austin zabrał się do obmywania auta, a golfiści do gry. Pański redaktor, Malone, będzie pisał swoje artykuły i zdziwi się niezmiernie, że przeskoczono o jeden dzień w dacie. Tak mój panie — dodał, patrząc na młodego reportera z wyrazem rozbawionego genjusza — może to pana zainteresuje, gdy mu powiem, że ziemia przepłynęła szczęśliwie przez zatrute kręgi, jak Golfström przez ocean, eteru. Niech pan także, dla własnej wygody, zapamięta, że dziś mamy sobotę, 28 sierpnia, a nie piątek, 27 i że pan siedział nieprzytomny w swej dorożce przez 28 godzin, na wzgórzu Rotherfield“.
I „tu właśnie“, jakby się wyraził mój amerykański kolega, chcę zakończyć moje opowiadanie. Jest to zresztą bardziej szczegółowe i kompletne sprawozdanie, niż to, które się ukazało w poniedziałkowem wydaniu „Gazety Codziennej“, — a które uznano na razie za największą kaczkę dziennikarską po wsze czasy, co nie przeszkodziło, iż sprzedano dnia tego niemniej jak 3 i pół miljona numerów. Na ścianie mego gabinetu umieściłem zadrukowaną stronę, noszącą następujące tytuły:
Pod tymi napisami znajdowało się dziewięć i pół kolumn druku, w których ukazał się pierwszy, ostatni i jedyny opis historji tego dnia, tak jak ją przeżył i widział jeden człowiek. Challenger i Summerlee analizowali niezwykłe wypadki w pismach naukowych, popularne sprawozdanie stało się moim udziałem. Czegóż po takiej sensacji może się jeszcze spodziewać w życiu dziennikarz?
Nie chcę jednak kończyć na sensacyjnych tytułach i osobistym tryumfie; wolę przytoczyć piękne wywody, któremi najpoważniejszy z dzienników zakończył swój wstępny artykuł — artykuł, który każdy myślący człowiek powinien od czasu do czasu odczytywać.
„Mieliśmy więc jasny dowód — pisał „Times“ — że ludzkość jest słabą kruszyną w obliczu sił, które ją otaczają. Prorocy Starego Testamentu i uczeni naszej doby dawali nam jednaką przestrogę, i jednaką głosili przepowiednię. Tak jednak jak każda utarta prawda i ta z biegiem czasu straciła coś ze swej powagi; trzeba było ostrej nauki, aby ją nam przypomnieć. Przebyliśmy właśnie tę ciężką, lecz zbawienną próbę, po której umysł nasz jest jeszcze oszołomiony, lecz duch oczyścił się poczuciem własnej znikomości. Świat drogo opłacił tą naukę. Całkowity rozmiar klęski jest jeszcze nieznany, ale spalenie się New Yorku, Orleanu i Brighton jest już jedną z największych tragedji w historji ludzkości. Aczkolwiek zdaje się rzeczą pewną, że maszyniści kolejowi i sternicy okrętowi zdołali zatrzymać motory i maszyny, zanim sami ulegli działaniu trucizny — jednak dokładny spis katastrof, jakie wydarzyły się na lądzie i morzu, będzie wstrząsającą illustracją tej strasznej katastrofy. Ale ani śmierć ludzi, ani straty materjalne, nie powinny absorbować w tej chwili naszej uwagi. Wszystko to bowiem zapomni się z czasem. To, czego zapomnieć nie można, o czem myśleć trzeba bezustannie — to świadomość tego, że katastrofa nadejść może tak łatwo, że zarozumiała wielkość nasza jest tylko nicością, że droga naszego życia jest wąską ścieżyną, pod którą biegną niezgłębione otchłanie. Powaga i pokora stały się dziś naszem hasłem; niechże też się staną fundamentem, na którym lepsze, czystsze pokolenie wybuduje godną siebie świątynię“.
ŁASKAWY CZYTELNIKU!
jeżeli chcesz się jeszcze spotkać z sym-
patycznym prof. Challengerem i jego
towarzyszami w przygodach w dziewi-
czych lasach, to przeczytaj powieść:
CONAN DOYLE
|