Świat w letargu/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Świat w letargu
Podtytuł Opowieść o nowej przygodzie profesora Challengera, lorda Roxtona, profesora Summerlee i Edwarda Malone
Wydawca Skład główny w Warszawie w Stowarzyszeniu Pracowników Księgarskich, sp. z o.o.
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz A. Spero
Tytuł orygin. The Poison Belt
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ARTUR CONAN DOYLE
ŚWIAT W LETARGU
(THE POISON BELT)
Opowieść o nowej przygodzie profesora Challengera, lorda Roxtona, profesora Summerlee i Edwarda Malone.
Tłomaczenie autoryzowane
A. SPERO
SKŁAD GŁÓWNY W WARSZAWIE
W STOWARZYSZENIU PRACOWNIKÓW KSIĘGARSKICH
Spółka z o. o.


Druk Zakł. Druk. W. Piekarniaka, Ordynacka 3, tel. 44-59.



ROZDZIAŁ I.

Spieszę przelać na papier historję naszych niezwykłych przygód, zanim czas zatrze w mej pamięci ich wszystkie szczegóły; nawet w tej chwili, zastanawiając się nad przeszłością, nie mogę obronić się zdumieniu, że właśnie profesor Challenger, profesor Summerlee, lord Roxton i ja — to jest uczestnicy wyprawy do Zaginionego Świata — byliśmy znów świadkami tak niezwykłych zdarzeń.
Nie przypuszczałem nawet, gdym przed kilku laty nadsyłał „Gazecie Codziennej“ sprawozdania z naszej epokowej wyprawy do Południowej Ameryki, iż przypadnie mi w udziale opisywać przeżycia jeszcze bardziej niezwykłe, fakty jedyne w dziejach ludzkości, górujące nad biegiem codziennych zdarzeń jak niebotyczne wierzchołki nad roztaczającą się u stóp ich równiną. To żeśmy w trakcie tego niezwykłego zdarzenia znaleźli się razem stało się w sposób zupełnie zwykły, a nawet nieunikniony. Fakta poprzedzające to zdarzenie opiszę krótko i jasno, gdyż zdaję sobie sprawę, że opowiadanie moje, im bardziej będzie wyczerpujące, tem cenniejsze stanie się dla czytelników, których ciekawość była i jest nienasyconą.
Otóż w piątek, dnia 27 sierpnia — (pamiętna to data w dziejach ludzkości) udałem się do gabinetu pana Mc Ardle, stałego szefa naszej redakcji, i poprosiłem go o trzydniowy urlop. Poczciwy, stary Szkot, pokiwał głową, podrapał się w rzadkie kępki rudawych włosów i wreszcie wyraził słowy swe zakłopotanie.
— Myślałem, panie Malone, że będzie pan mógł oddać nam wielkie usługi w tych dniach właśnie. Zachodzi tu sprawa, którą pan jeden tylko zdoła pokierować należycie.
— Bardzo mi to nie na rękę — rzekłem, starając się ukryć rozczarowanie — oczywiście skoro jestem potrzebny, to kwestja jest wyczerpana. Ale miałem doprawdy pilne, osobiste sprawy, to też, gdyby pan mógł obejść się bezemnie...
— Nie wyobrażam sobie, jak się obejdę.
Trzeba było pogodzić się z tą przykrością; ostatecznie sam ją sobie zawdzięczałem, gdyż powinienem był wiedzieć, że prawdziwy dziennikarz nie jest nigdy panem swego czasu.
— Nie będziemy już więc poruszali tej sprawy — rzekłem z całą pogodą, na jaką mogłem się zdobyć — cóż za robotę chciał mi pan powierzyć?
— Wywiad z tym piekielnikiem w Rotherfield.
— Czy pan ma na myśli profesora Challengera? — zawołałem.
— Jego właśnie. W zeszłym tygodniu porwał młodego Simpsena, z „Kurjera“, za kołnierz i spodnie i jednym uderzeniem wypchnął go o jaką milę za drzwi swego domu. Prawdopodobnie czytał pan o tym w gazetach; dość, że wszyscy reporterzy woleliby raczej mieć do czynienia z aligatorem, wypuszczonym z zoologicznego ogrodu, niż z tym człowiekiem. Ale z panem rzecz przedstawia się inaczej — jesteście przecież w przyjaźni.
— To rozwiązuje wszystkie trudności — zawołałem ucieszony — prosiłem pana o urlop, panie redaktorze, aby odwiedzić profesora Challengera w Rotherfield; w tych dniach przypada właśnie rocznica naszej słynnej wyprawy z przed trzech lat, i chcąc uczcić ten dzień, profesor Challenger zaprosił nas wszystkich na wieś do siebie.
— Kapitalne! — wykrzyknął Mc Ardle, pocierając ręce, a oczy jego błyszczały zza szkieł okularów — będzie go więc pan mógł wybadać. Oczywiście gdyby chodziło o kogo innego uważałbym całą sprawę za nonsens, ale profesor dowiódł nam już raz, że wie co mówi, i kto zaręczy, czy nie dowiedzie tego powtórnie!
— Ale co do czego mam go wybadać? — spytałem — co on zrobił?
— Nie czytał pan w dzisiejszym „Times“ jego listu o „Możliwościach Naukowych“?
— Nie.
Mc Ardle pochylił się i podniósł dziennik z podłogi.
— Niech pan to przeczyta głośno — rzekł wskazując mi odnośną kolumnę — chciałbym to usłyszeć, gdyż nie jestem pewien, czym dokładnie zrozumiał treść.
Oto list, który przeczytałem redaktorowi naszej „Gazety“.

„O możliwościach naukowych“

Szanowny Panie Redaktorze! — Niedorzeczny a zarozumiały list p. James Wilson Mac Phail’a, dotyczący zatarcia się linji Frauenhofera w spectrum planet i gwiazd stałych, umieszczony niedawno na szpaltach Pańskiego pisma — serdecznie mnie ubawił (nie chcę bowiem wyrazić swych uczuć w ostrzejszy a bardziej niepochlebny sposób). Autor uważa wyżej wspomniane zjawisko za rzecz zupełnie bez znaczenia; dla osób o nieco głębszej inteligencji zjawisko to może mieć jednak wielkie znaczenie, — tak wielkie, iż może zagrażać istnieniu ludzkiemu na naszej planecie. Nie łudzę się, abym za pomocą naukowych terminów zdołał myśl moją wyłożyć tym, którzy czerpią swoje wiadomości ze szpalt dzienników, to też postaram się zniżyć się do ich poziomu umysłowego i zobrazować istniejący stan rzeczy drogą analogji, dostępnej zrozumieniu przeciętnego czytelnika“.
— Toż to fenomen — żyjący fenomen! — przerwał Mc Ardle z przejęciem kiwając głowa — ten człowiek zdołałby rozwścieczyć gołębice i pokłócić kwakrów. Nic dziwnego, że jest znienawidzony w całym Londynie; a doprawdy szkoda, szkoda, panie Malone, gdyż jest to umysł niepospolity. No, ale posłuchajmy tej analogji.
— „Przypuśćmy — czytałem dalej — że ktoś rzucił niewielki pęczek korków na fale Atlantyku; z dnia na dzień korki płynąć będą powoli wśród tych samych warunków i gdyby zdolne były do myślenia, uważałyby te warunki za wieczne i niewzruszone. My jednak, dzięki naszej wiedzy, rozumiemy jak wiele przygód zdarzyć się może tym korkom. Mogą zderzyć się ze statkiem lub ze śpiącym krokodylem, lub zaplątać się wśród morskich wodorostów. W każdym jednak wypadku podróż ich skończyłaby się na tem, że fale wyrzuciłyby je na skaliste brzegi Labradoru. Ale nie zdawałyby sobie wcale sprawy z sytuacji płynąc dzień po dniu przez bezbrzeżny w ich mniemaniu, wiecznie niezmienny ocean.
Czytelnicy pańscy zrozumieją zapewne, że w przenośni tej Atlantyk wyobraża niezmierzoną przestrzeń eteru, która nas otacza, a pęczek korków — drobny system planetarny, do którego należymy. Jako trzeciorzędna planeta, ciągnąca za sobą ogon nic nieznaczących satelitów, płyniemy wśród niezmiennych warunków ku jakiemuś nieznanemu celowi, ku jakiejś potwornej katastrofie, która czyha na nas w nieznanych przestrzeniach jako Niagara eteru lub nieznane skały nowego Labradoru. Nie widzę tu nic, coby usprawiedliwiało płytki i prostacki optymizm Mr. James Wilson Mac Phail’a, ale natomiast widzę dużo powodów, przemawiających za pilnem i bacznem śledzeniem wszystkich zmian, które zachodzą w kosmicznych przestworzach, a od których zależy nasz los“.
— Oho, to mi ministerjalna głowa! — zauważył Mc Ardle — jego wywody brzmią przekonywająco, ale dowiedzmyż się co go niepokoi.
„Ogólne zacieranie się i zmiana linji Frauenhofera, wskazuje, zdaniem mojem, na znaczne zaburzenia kosmiczne o dziwnym i skomplikowanym charakterze. Światło planety jest odbiciem się promieni słonecznych, blask gwiazdy jest natomiast światłem samoistnem. Otóż zarówno spectrum gwiazd, jak i spectrum planet zdradza te same zmiany, czyżby więc zmieniły się tak pierwsze jak i drugie? Przypuszczenie podobne uważam za absurd; cóż za jednakowe zmiany mogły w nich zajść jednocześnie? A więc może zmieniło się coś w otaczającej nas atmosferze? Jest to możliwe, lecz w najwyższym stopniu nieprawdopodobne, gdyż nie dało się to ani odczuć, ani wykryć za pomocą analizy chemicznej. Jakaż nam pozostaje jeszcze trzecia możliwość? Otóż zmianom mógł uledz eter, który jest subtelną nicią, łączącą gwiazdy w międzyplanetarnej przestrzeni, powłoką otulającą szczelnie cały wszechświat. Pogrążeni w jego bezmiarach płyniemy wśród nieznanych przestrzeni, i kto wie, czy nie wpadniemy w kręgi jakiegoś nowego eteru, o właściwościach zupełnie nam obcych? Coś się zmieniło. Zaburzenie spectrum jasno nam to wykazuje. Zmiana ta może być dodatnia, może być ujemna, może nie mieć żadnego znaczenia. Nie możemy nic przewidzieć. Powierzchowni obserwatorowie mogą traktować te zjawiska, jak coś niezasługującego na uwagę, ale człowiek obdarzony tak jak ja głęboką inteligencją i prawdziwie filozoficznym umysłem pojmie, że niepodobna przewidzieć przyszłości wszechświata, i że najmędrszym jest ten, który przygotowuje się na wszystko. Aby żywym przykładem poprzeć moje twierdzenie zapytuję, czy niewytłumaczona a nagła epidemja, o której donosi dzisiaj pański dziennik, a która szerzy się na Sumatrze, nie może być w związku z zaburzeniami kosmicznemi, dającemi się silniej odczuć wśród tamtejszej ludności, niż wśród bardziej psychicznie skomplikowanych mieszkańców Europy? Rzucam myśl, uważając, że uznawanie jej lub przeczenie w obecnych warunkach byłoby bezcelowe. Twierdzę jednak, że tylko zupełnie ograniczony umysł może ją uważać za przekraczającą granicę możliwości.
Z poważaniem
Jerzy Edward Challenger.
Briars, Rotherfield.“
— Dobrze napisany, ciekawy list — rzekł poważnie Mc Ardle, wpychając papierosa do szklanej rurki, służącej mu za cygarniczkę. — Co pan myśli o tem panie Malone?
Musiałem się przyznać do haniebnej nieznajomości poruszanego przedmiotu. Co to było za linja Frauenhofera? Mc Ardle przy pomocy uczonego, wchodzącego w skład naszej redakcji, przestudiował był właśnie te zagadnienia; to też wziął z biurka dwie kolorowe tablice, przywodzące na myśl kokardy jakiegoś bardzo młodocianego a pełnego wygórowanych nadziei klubu cricketowego, i wskazał mi ciemne linje, krzyżujące się na jaskrawych pasmach, które przechodziły stopniowo od barw pomarańczowych, po przez żółte, zielone, błękitne i indygo, aż do fioletowych i innych.
— Te ciemne pasma — wyjaśnił — są to owe linje Frauenhofera. Kolorowe pasma oznaczają światło. Każdy promień przepuszczony przez pryzmat rozkłada się na te same kolory. Nie mają one w danym wypadku żadnego znaczenia, gdyż rozchodzi się właśnie o owe ciemne linje, które zmieniają się w zależności od tego, co jest przyczyną światła. Otóż te linje, dotychczas tak wyraźne poczęły się zacierać w ciągu ostatniego tygodnia, wywołując wśród astronomów kłótnie co do przyczyn tego zjawiska. Oto fotografja zatartych linji, przygotowana do jutrzejszego numeru. Dotychczas ogół wcale nie interesował się tą kwestią, ale mam wrażenie, że list Challengera podnieci ciekawość.
— A cóż się dzieje na Sumatrze?
— Zdawaćby się mogło, że niema najmniejszego związku miedzy zacieraniem się linji Frauenhofera w spectrum a chorobą, jaka wybuchła na Sumatrze. A jednak ten stary oryginał dowiódł nam już raz, że nie twierdzi niczego bezpodstawnie a epidemja, o której wspomina, nosi istotnie dziwne cechy; otrzymaliśmy też dzisiaj depeszę z Singapore, iż w cieśninie Sunda latarnie morskie są nieczynne i że wskutek tego dwa statki osiadły na mieliźnie. Tak czy owak chciałbym abyś pan wybadał Challengera, i o ile dowie się pan czegoś ciekawego, niech nam pan przygotuje artykuł na poniedziałek.
Wychodziłem z gabinetu redaktora rozmyślając nad powierzoną mi misją, gdy nagle usłyszałem jak w poczekalni na dole wymawiano moje nazwisko. Był to posłaniec z depeszą, którego odesłano z mego mieszkania w Streatham do redakcji; depesza pochodziła właśnie od tego człowieka, o którymśmy mówili i brzmiała jak następuje:
„Malone, 17, Hill Street, Streatham
Proszę przywieźć tlenu — Challenger“.
„Przywieźć tlenu!“ Znałem aż nadto dobrze ciężki dowcip profesora zarówno jak i jego niesamowite koncepty. Czyżby to był jeden z tych ulubionych żartów, wywołujących wybuchy hałaśliwej wesołości, podczas której oczy ginęły w twarzy profesora a on sam, nieczuły na wszystko co go otaczało, zamieniał się w otwarte ze śmiechu usta i olbrzymią trzęsącą się brodę? Odczytałem raz jeszcze depeszę, ale nie było w niej nic dwuznacznego, nic, coby zakrawało na kpiny. Przeciwnie zawierała polecenie aż nadto wyraźne, choć dosyć dziwaczne; ale profesor Challenger nie należał do ludzi, których polecenia pozwoliłbym sobie lekceważyć. Kto wie — rozważałem — czy nie chodzi tu o jakie doświadczenie chemiczne, lub może... Ale zastanowienie się nad przyczyną otrzymanego rozporządzenia nie należało bynajmniej do mnie; miałem go tylko wypełnić. Ponieważ pozostawała mi blisko godzina do odejścia pociągu, więc zawołałem taksometr i kazałem się wieść na Oxford street do Towarzystwa Dostawy Tlenu, którego adres wyszukałem w książce telefonicznej.
Gdy, przybywszy na miejsce, wyskoczyłem z auta, na chodniku ukazało się dwóch służących, dźwigających żelazny cylinder, który nie bez trudu poczęli ładować na stojące w pogotowiu auto. Tuż za nimi szedł starszy jakiś pan, gderając i dając im wskazówki niemiłym, zgryźliwym tonem. Obrócił się ku mnie, i natychmiast z tych ostrych rysów i krótkiej koźlej bródki, poznałem mego dawnego, zawsze jednako uszczypliwego towarzysza, profesora Summerlee.
— Co! — krzyknął — nie przypuszczałem, aby i pan otrzymał równie niedorzeczny telegram o tlen?
Pokazałem mu moją depeszę.
— No, no! I ja otrzymałem taką samą, i jak pan widzi zastosowałem się do niej, aczkolwiek bardzo niechętnie. Nasz przyjaciel jest niemożliwy jak zawsze. Zapotrzebowanie jego na tlen jest tak gwałtowne, że zamiast zamówić go w zwykły sposób, to jest wprost z zakładów, zabiera czas ludziom bardziej od siebie zajętym.
Wyraziłem przypuszczenie, iż Challenger potrzebował tlenu bezzwłocznie.
— Albo raczej zdawało mu się, iż go potrzebuje bezzwłocznie, a to całkiem co innego. Ale wobec zapasu, który ja nabyłem pan już nie potrzebuje kupować.
— Zdaje się jednak, że Challenger dla jakichściś przyczyn życzy sobie abym i ja przyniósł z sobą tlen, i przyznam się panu, że wolę zastosować się do jego życzenia.
I mimo gderliwych uwag Summerlee, kupiłem spory cylinder tlenu, który umieszczono w tym samym co i pierwszy aucie, gdyż Summerlee ofiarował się zabrać mnie z sobą na kolej.
Gdym odszedł do mego auta aby zapłacić za kurs, szofer wdał się ze mną w sprzeczkę co do należnej mu sumy, a gdy wreszcie powróciłem do profesora Summerlee, zastałem żywą kłótnię między nim, a woźnymi, którzy wynosili ze sklepu tlen. Mała, koźla bródka profesora trzęsła się ze złości, jeden z woźnych nazwał go: „starą, głupią papugą“ co tak rozwścieczyło jego szofera, że wyskoczył z samochodu aby się ująć za swym panem, i zaledwie z trudnością udało się nam zażegnać bójkę na ulicy.
Zdawaćby się mogło na pozór, że drobne te wypadki nie zasługują nawet na uwagę, ale dziś gdy spoglądam na nie wstecz, zdaję sobie sprawę, że łączą się z historją, którą chcę opisać.
Wydało mi się, że szofer nasz albo był nowicjuszem, albo zdenerwował się niezwykle poprzedniem zajściem, gdyż przez całą drogę wiózł nas fatalnie. Dwukrotnie o małocośmy się nie zderzyli z innymi samochodami prowadzonymi równie nieuważnie i przypominam sobie, że zrobiłem uwagę, iż szoferzy londyńscy stają się coraz gorsi. Raz znów wpadliśmy na tłum przyglądający się jakiejś bójce na rogu Mall; mocno podnieceni, przechodnie poczęli nam wymyślać za niezdarną jazdę, a jakiś mężczyzna wskoczył mi stopień samochodu i wygrażał nam kijem. Zepchnąłem go oczywiście na jezdnie, ale obydwaj z profesorem odetchnęliśmy z ulgą gdyśmy wreszcie stanęli przed dworcem. Drobne te zajścia, następujące jedno po drugiem wytrąciły mnie z równowagi, a z nerwowych ruchów mego towarzysza wnioskowałem, że i jego cierpliwość jest już wyczerpana.
Humor wrócił nam jednak gdyśmy ujrzeli na stacji wysoką, szczupłą sylwetkę lorda Roxtona, ubranego w bronzowy, sportowy garnitur. Czekał na nas, a jego wyraziste rysy i przenikliwie, a zarazem takie dobre oczy — rozjaśniły się radością na nasz widok. Siwizna przyprószyła nieco jego kasztanowate włosy, a czas wyżłobił swym dłutem głębsze brózdy na jego czole, był to jednak zawsze ten sam lord John, najmilszy towarzysz dawnych przygód.
— Hallo, Herr Professor! Hallo, młodzieńcze! zawołał zbliżając się ku nam.
Wybuchnął śmiechem ujrzawszy dwa cylindry tlenu na wózku naszego tragarza.
— A więc i wyście kupili tego towaru! — zawołał — mój ładunek jest już w wagonie. Powiedzcie mi o co to chodzi naszemu poczciwcowi?
— Czytał pan jego list w „Times“ co? spytałem.
— Jaki list?
— Głupstwa, banialuki! — ostro odezwał się Summerlee.
— Moim zdaniem tlen ten jest w ścisłym związku z przypuszczeniami, wyrażonemi w liście — zaopinjowałem.
— Głupstwa, banialuki! — powtórzył znów Summerlee z niczem nieusprawiedliwioną gwałtownością.
Umieściliśmy się w międzyczasie w przedziale pierwszej klasy i Summerlee zdążył już zapalić swą odwieczną głogową fajeczkę, której dym zdawał się wędzić koniec jego długiego, zaczepnego nosa.
— Mądry to człowiek z przyjaciela Challenger — zaczął mówić, silnie podniecony — niepodobna temu zaprzeczyć. Jedynie dureń mógłby tego nie uznawać. Dość spojrzeć na kapelusz Challengera, przykrywający sześćdziesiąt uncji mózgu — a mózg ten to potężna maszyna, działająca sprawnie i niezmiernie wydajnie. Pokażcie mi skład a powiem wam jakich rozmiarów może być maszyna. Ale właściciel jej jest urodzonym szarlatanem — mówiłem mu to w oczy przy świadkach, — urodzonym szarlatanem, rozmiłowanym w dramatycznych efektach. Spokojnie jakoś na świecie, więc oto przyjaciel Challenger daje znak życia; nie przypuszczacie chyba panowie aby sam wierzył w te bzdury o zmianach w eterze i o niebezpieczeństwie, grożącem ludzkości? W życiu nie słyszałem podobnych bredni!
Siedział nastroszony, jak stary, siwy kruk i trząsł się ze złośliwego śmiechu.
Oburzenie rosło we mnie w miarę słów Summerlee. Nie powinien był wyrażać się w ten sposób o człowieku, któremu wszyscy trzej zawdzięczaliśmy sławę i taką sumę wrażeń i przeżyć jaką nie mógłby się poszczycić żaden ze współczesnych ludzi. Już otwierałem usta gotując się do jakiej gwałtownej repliki, gdy lord John mnie uprzedził.
— Już raz miał pan nieporozumienie z Challengerem — rzekł surowo — i został pan w jednym mgnieniu oka pobity, położony na obydwie łopatki. Nie panu z nim się mierzyć, profesorze Summerlee, i najlepiej pan zrobi nie wchodząc mu w drogę.
— Przytem — zauważyłem — Challenger był nam zawsze oddanym przyjacielem. Mimo wszystkich swych wad jest to człowiek nieposzlakowanie prawy i jestem przekonany, że nigdy nie odzywa się niepochlebnie o swych przyjaciołach po za ich plecami.
— Bardzo słusznie, młodzieńcze — poparł mnie lord Roxton, a po chwili zwracając się ku profesorowi Summerlee, przyjaźnie poklepał go po ramieniu i dodał: „no, Herr Professor, nie będziemy się chyba kłócili. Zbyt wiele przeżyliśmy razem, ale niech pan nie tyka Challengera, bo i ja i ten tu obecny młody człowiek, mamy formalną słabość do starego“.
Ale Summerlee nie był nastrojony zgodnie. Twarz jego wyrażała żywe niezadowolenie, a gęste, z widoczną złością puszczane, kłęby dymu poczęły wydobywać się z jego fajeczki.
— Co się tyczy pana, milordzie — zaskrzeczał — zdanie pańskie w kwestjach naukowych tyleż mnie obchodzi ile moje zdanie o jakiejś strzelbie nowego typu mogłoby obchodzić pana. Mam moje własne poglądy, których się nie wyrzeknę, a to żem się raz pomylił nie dowodzi bynajmniej abym miał bezkrytycznie wierzyć we wszelkie banialuki, jakie tylko Challengerowi podoba się głosić. A może go wzniesiemy do godności papieża nauki, którego dekrety, wydawane „ex cathedra“, są nieomylne i mają być przyjmowane z należytą pokorą przez biedną ludzkość? Powtarzam raz jeszcze, mój panie, że kieruję się moim własnym rozumem i, że uważałbym się za niewolnika i snoba gdybym postępował inaczej. Jeżeli się panu podoba wierzyć w te brednie o eterze i linjach Frauenhofera, może pan sobie wierzyć ale nie wymagaj pan od starszych i mądrzejszych od siebie aby podzielali ten śmieszny pogląd. Czyż nie jest jasnem zresztą, że gdyby eter uległ tym zmianom o jakich mówi Challenger i był istotnie szkodliwy dla ludzkiego zdrowia, to bylibyśmy przedewszystkiem skonstatowali to na samych sobie? — tutaj roześmiał się tryumfalnie wobec własnego argumentu — tak, mój łaskawco, uleglibyśmy ogromnemu psychicznemu wstrząśnieniu i zamiast siedzieć spokojnie w przedziale kolejowym, roztrząsając zagadnienia naukowe, zdradzalibyśmy poważne objawy zatrucia, działającego w naszym organiźmie. Ale gdzież pan widzi ślady owych zaburzeń kosmicznych? W czem? Proszę o odpowiedź. Tak, mój panie proszę o odpowiedź. Teraz mi pan nie ujdzie, przyprę pana do muru.
Czułem się coraz bardzie] wzburzony; było coś niesłychanie irytującego w zachowaniu Summerlee.
— Sądzę, że nie byłby pan taki arbitralny w swych twierdzeniach gdyby pan lepiej znał fakty — rzekłem.
Summerlee wyjął z ust fajkę i utkwił we mnie surowe wejrzenie.
— Zechce mi pan wytłomaczyć co pan miał na myśli czyniąc tą, dość arogancką, uwagę?
— Miałem na myśli wiadomość jaką mi zakomunikował redaktor przed samym moim wyjazdem, a mianowicie: otrzymano telegram stwierdzający epidemję na Sumatrze i donoszący, iż latarnie morskie nie zostały zapalone w cieśninie Sunda.
— Nie, doprawdy, ludzka głupota powinna mieć jakieś granice — krzyknął Summerlee, wpadając wprost we wściekłość — jeśli nawet przyjmiemy hypotezy Challengera, — to czyż pan nie rozumie, że eter jest wszechświatową substancją, zupełnie jednakową w każdym punkcie ziemi? Czy może pan myśli, że istnieje eter angielski i eter sumatrański? A może pan sobie wyobraża, że eter w hrabstwie Kent jest lepszy niż w hrabstwie Surrey, przez które właśnie teraz jedziemy? Doprawdy łatwowierność i nieuctwo przeciętnego człowieka jest bezgraniczne. Czyż można twierdzić, że eter na Sumatrze jest tak szkodliwy, że wywołuje masową chorobę podczas gdy tutaj nie odczuwamy żadnych tego skutków? Bo osobiście nie czułem się nigdy zdrowszym fizycznie ani bardziej zrównoważonym umysłowo jak w tej chwili.
— Wszystko to być może — odparłem — nie myślę pretendować do miana uczonego, choć słyszałem kiedyś, że to co jedno pokolenie zwie nauką drugie zwie błędem. Ale wystarczy pewna doza zdrowego rozsądku aby zrozumieć, że eter, o którym wiemy w gruncie rzeczy tak mało, może dzięki lokalnym warunkom, uledz w pewnych częściach świata zmianom, które u nas dadzą się odczuć później.
— Tem coby być „mogło“ wszystkiego pan dowiedzie — ze złością wrzasnął Summerlee. — Prosięta mogłyby fruwać. „Mogłyby“ — ale nie fruwają. Nie warto nawet dysputować z wami. Challenger nabił wam głowę nonsensami i żaden z was nie potrafi logicznie rozumować. Z równem powodzeniem mógłbym się zwracać do tych poduszek wagonowych.
— Muszę stwierdzić, profesorze, że obejście pańskie uległo znacznej zmianie ku gorszemu od chwili naszego ostatniego spotkania — zauważył surowo lord John.
— Wasze lordowskie Moście nie są przyzwyczajone do słuchania prawdy — zgryźliwie odparł Summerlee — jest wam trochę nieprzyjemnie gdy ktoś da wam uczuć, że bez względu na wszystkie swe tytuły jesteście poprostu nieukami.
— Na honor, mój panie — wyniośle i ostro przemówił lord John — na honor, gdyby nie wiek pański, oduczyłbym pana od zwracania się do mnie w podobnie obraźliwy sposób.
Summerlee wydął wargi, trzęsąc swą koźlą bródką.
— Pozwolę sobie zauważyć milordzie — rzekł — że nigdy w życiu, teraz czy też w młodości, nie bałem się wyrażać otwarcie mego zdania wobec takiego osła jak pan — tak, powtarzam, osła, choćby pan miał tyle tytułów, ile ich mogą wymyśleć niewolnicy a durnie uznać.
Przez chwilę oczy lorda Johna błysnęły groźnie, ale niesłychanym wysiłkiem zapanował nad sobą i wsparłszy się o poduszki wagonu, skrzyżował ramiona i gorzko się uśmiechnął. Na mimie to całe zajście wywarło przygnębiające wrażenie; wspomnienia przeszłości stanęły żywo przedemną: nasza wzajemna przyjaźń, szczęśliwe, pełne przygód dnie, to wszystko cośmy wspólnie przecierpieli, o cośmy walczyli wspólnie i wspólnie zdobyli.[1] I oto czem się to skończyło! Obrazą i kłótnią! Nagle rozpłakałem się; głośne szlochanie, którego nie mogłem ukryć i nad którem nie potrafiłem zapanować wyrwało się z mojej piersi. Towarzysze moi spojrzeli na mnie ze zdumieniem; zakryłem twarz dłońmi.
— To nic, to drobnostka — rzekłem — tylko tak bardzo mi przykro.
— Ależ pan jest chory, młodzieńcze — rzekł lord John — panu coś dolega. Zauważyłem odrazu, że pan jest jakiś nieswój.
— Przyzwyczajenia pańskie nie zmieniły się w ciągu tych trzech lat — zauważył Summerlee, trzęsąc głową — i ja również zauważyłem coś niesamowitego w pańskiem zachowaniu od pierwszej chwili spotkania. Ale niech się pan nie rozczula napróżno milordzie, te łzy są poprostu wynikiem alkoholu; nasz towarzysz spił się. Wracając do rzeczy milordzie nazwałem pana przed chwilą osłem co było nieco za ostre. Ale to mi przypomina pewną umiejętność, pospolitą lecz zabawną, którą niegdyś posiadałem. Znacie mnie obydwaj jako poważnego męża nauki, otóż czy możecie sobie wyobrazić że cieszyłem się kiedyś wśród dzieci wielkiem uznaniem jako naśladowca głosów rozmaitych zwierząt? Może mi się uda uprzyjemnić wam nieco tę podróż; czyby to naprzykład zabawiło pana, gdybym zapiał jak kogut?
— Nie, panie — odparł lord John, który czuł się głęboko obrażonym — toby mnie wcale nie zabawiło.
— Uważano ogólnie, że doskonale naśladuję gdakanie kury, która tylko co zniosła jajko. Czy chce pan abym to zademonstrował?
— Nie, proszę pana, bynajmniej nie chcę.
Mimo tak wyraźnej odmowy, profesor Summerlee odłożył fajkę i przez cały czas podróży zabawiał nas — lub raczej usiłował zabawić — naśladowaniem przeróżnych głosów ptasich i zwierzęcych, co wydało mi się tak absurdalne, że od łez przeszedłem do niepohamowanego śmiechu, i zanosiłem się niemal histerycznie, widząc przed sobą, a raczej słysząc, poważnego profesora piejącego jak kogut, lub skomlącego jak szczeniak, któremu przycięto ogon. W pewnej chwili lord John podał mi gazetę na brzegu której napisał ołówkiem: „biedny facet! zupełnie oszalał“. Rzeczywiście zachowanie się Summerlee było niepojęte, a jednak wydało mi się niesłychanie dowcipnem i zajmującem.
Tymczasem lord John pochylił się ku mnie i począł mi opowiadać jakąś zawiłą historję o bawole i indyjskim radży; historję, która nie miała początku i zdawała się nie mieć końca. Profesor Summerlee zaczął właśnie świergotać jak kanarek, a lord John doszedł do kulminacyjnego punktu w swem opowiadaniu, gdy pociąg zatrzymał się na stacji w Jervis Brook, gdzie mieliśmy wysiąść, aby udać się do Rotherfield.
Challenger czekał na nas; wyglądał wspaniale. Żaden paw na świecie nie mógłby mu dorównać w tej napuszonej godności, z jaką przechadzał się zwolna po stacyjce kolejowej, spoglądając wokoło z dobrotliwym, pełnym pobłażania uśmiechem. Jeżeli zmienił się w czemkolwiek w ciągu paru ubiegłych lat, to jedynie w tem, iż rysy jego stały się wyrazistsze, głowa jego, i czoło ze spadającym nań kędziorem ciemnych włosów zdawały się jeszcze większe niż dawniej. Czarna jego broda spływała na piersi jeszcze gęstszą kaskadą, a szare bystre oczy, ukryte pod ciężkimi powiekami były bardziej niż kiedykolwiek rozkazujące.
Powitał mnie żartobliwym uściskiem ręki i tym łaskawym uśmiechem jakim obdarza nauczyciel małego smarkacza, poczem przywitawszy się z mymi towarzyszami, pomógł nam pozbierać walizki i cylindry z tlenem i umieścić się w wielkim samochodzie, prowadzonym przez Austina, tego samego niewzruszonego i mało mówiącego osobnika, którego oglądałem w charakterze kamerdynera, gdym poraz pierwszy odwiedził profesora.[2] Droga nasza wiła się kręto pod górę, wśród ślicznej okolicy. Zająłem miejsce obok szofera, trzej zaś moi towarzysze umieściwszy się w głębi samochodu, zdawali się mówić wszyscy jednocześnie. Lord John nie mógł, jak mi się zdawało, wybrnąć ze swej historji o bawołach, a raz po raz dobiegał mnie arbitralny bas Challengera i skrzekliwy falset Summerlee, pogrążonych już w jakiejś naukowej dyspucie. Nagle Austin pochylił ku mnie swą smagłą twarz i rzekł, nie odrywając oczu od kierownicy:
— Pan mnie wydalił.
— Istotnie? — zapytałem.
Wszystko wydawało się dziwne w tym dniu; każdy mówił coś nieoczekiwanego. Był to jakby sen.
— To już czterdziesty siódmy raz — ciągnął Austin w zamyśleniu.
— No i kiedyż odchodzicie? zapytałem w braku lepszej uwagi.
— Nie odchodzę wcale — odparł Austin.
Zdawało się, że rozmowa na tem się urwie, ale po chwili Austin znów ją podjął.
— Gdybym odszedł — zaczął — któżby miał staranie o nimi? — i tu uczynił głową ruch w stronę swego pana — ktoby mu służył?
— Ktoś inny? — zauważyłem niezręcznie.
— Wątpię. Niktby tu nie wytrzymał tygodnia. Pan bezemnie byłby jak zegar bez sprężyny. Mówię to panu bo pan jest przyjacielem mojego pana i powinien wiedzieć co się święci: Właściwie powinienbym go wziąć za słowo — ale nie mam serca. Pan i pani byliby tu jak niemowlęta w powijakach. Nie mogą obejść się bezemnie, aż tu masz, pan przychodzi i wydala mnie.
— Czemu nikt inny nie wytrzymałby tu? spytałem...
— Nie miałby nikt tej wyrozumiałości co ja. Mój pan jest bardzo mądry — ho, ho, aż za mądry. Ta mądrość to mu nawet szkodzi, tak że czasami nie ma tycia rozumu co małe dziecko. Czy pan wie naprzykład co zrobił dziś zrana?
— Cóż zrobił?
Austin pochylił się ku mnie.
— Ugryzł służącą — zakomunikował mi chrypliwym szeptem.
— Ugryzł?
— Tak proszę pana, ugryzł ją w nogę. Na własne oczy widziałem jak wyleciała z pokoju niczem oparzona.
— Wielki Boże!
— Ho, ho, nie takby pan mówił, gdyby wiedział wszystko co się tu dzieje. Nasz pan nie przyjaźni się z nikim w okolicy. Niektórzy mówią, że najlepsze dla niego towarzystwo, to te małpy w dalekich krajach, co to pan o tem opisywał. Tak powiadają, proszę pana. Ale ja służę u pana już dziesięć lat, przywiązałem się do niego, i wiem, że mimo wszystko to mądry człowiek i że to wielki honor służyć u niego. Ale czasami trudno z nim wytrzymać. Proszę niech pan sam powie, czy to jest ta sławna, stara gościnność? Niech pan to przeczyta.
Zwolniwszy biegu jechaliśmy pod dość stromą górę; na skręcie, przymocowana do gęstego żywopłota, widniała spora tablica, a na niej uderzały oko te kilka słów:

Ostrzeżenie!   
         Goście, dziennikarze i żebracy         
nie są mile widziani.
                        J. E. Challenger.


— Oj, nie jest to gościnne — rzekł Austin, potrząsając głową i patrząc na opłakaną tablicę — nie można tak z ludźmi: Przepraszam pana za moją gadatliwość; od wielu lat nie mówiłem tak wiele, ale dzisiaj nie mogłem zapanować nad sobą. Żeby pan pękł ze złości to nie odejdę. Jestem jego służącym, on jest moim panem i tak już chyba pozostanie do śmierci.
Minęliśmy biało malowaną bramę i wjechaliśmy w półokrągły zajazd wysadzany krzakami rododendronów; w głębi widniała jednopiętrowa, ładna willa, zbudowana z czerwonej cegły i biało — lakierowanego drzewa. Pani Challenger, drobna, zgrabna i uśmiechnięta wyszła na próg aby nas powitać.
— Otóż kochanie — zawołał Challenger, wyskakując z auta — otóż i nasi goście. Prawdziwa to dla nas nowina mieć gości. Nie cieszymy się zbytnią sympatją wśród naszych sąsiadów, prawda? Gdyby nam mogli nasypać trucizny do pieczywa, uczyniliby to niezawodnie.
— Ach, to okropne — rzekła profesorowa, napoły ze śmiechem a napoły ze łzami — Jerzy kłóci się ze wszystkimi. Nie mamy w okolicy ani jednej życzliwej duszy.
— To mi daje możność skoncentrowania całkowitej mojej uwagi na zalety mojej nieporównanej żonki — rzekł Challenger obejmując krótkiem, muskularnem ramieniem smukłą kibić żony, co sprawiało wrażenie goryla zalecającego się do gazeli — no ale ci panowie muszą być znużeni podróżą a przytem i czas na śniadanie. Czy Sara wróciła?
Gospodyni domu przecząco ruszyła głową, profesor zaś roześmiał się głośno i pogładził brodę zwykłym sobie, wyniosłym ruchem.
— Hej Austin — zawołał — po umieszczeniu samochodu w garażu pomożecie pani nakryć do stołu. A teraz, moi panowie, może zechcecie wstąpić na chwilę do mego gabinetu, gdyż mam wam do powiedzenia parę nader ważnych rzeczy.




ROZDZIAŁ II.
Na progu śmierci.

Gdyśmy przechodzili przez sień rozległ się dzwonek telefonu i momowoli wysłuchaliśmy następujących słów Challengera. Używając liczby mnogiej mam na myśli siebie i dwuch pozostałych towarzyszy, ale właściwie nikt w stujardowym promieniu nie mógłby nie słyszeć tego tubalnego głosu, który rozlegał się echem po całym domu. Odpowiedzi jego utkwiły mi w pamięci.
— Ależ tak, tak... oczywiście... to ja; ależ naturalnie profesor Challenger, ten sławny Challenger, któżby inny?... Ależ jasna rzecz, że wierzę w każde słowo, inaczej nie byłbym tego pisał.. o, nie zdziwiłoby mnie to wcale. Są wszelkie dane po temu.... za dzień lub dwa najdalej... no, mój panie ja już na to nic nie poradzę.... Oczywiście, że jest to bardzo przykre, ale niech się pan pocieszy, że ucierpią ludzie więksi od pana... Narzekanie nic nie pomoże... — Nie, żadną miarą nie mogę... Musi się pan zdać na łaskę losu... Dosyć, dosyć panie!... Co za głupstwa! Doprawdy mam ważniejsze sprawy na głowie niźli prowadzenie takich niemądrych rozmów.
Z hałasem odrzucił słuchawkę i poprowadził nas na górę, do obszernego, słonecznego pokoju, który był jego gabinetem. Na wielkiem, mahoniowem biurku leżało siedem lub osiem zapieczętowanych depesz.
— Doprawdy — rzekł Challenger biorąc ze stołu telegramy — zaczynam myśleć, że oszczędziłbym wydatków moim korespondentom obierając sobie jaki adres telegraficzny. Kto wie czy „Noe Rotherfield“ nie byłoby najodpowiedniejsze.
Oparł się o biurko i wybuchnął homerycznym śmiechem tak, jak to zwykle czynił po zdobyciu się na jakiś dowcip, a ręce tak mu się trzęsły, że ledwie zdołał rozerwać opaskę depesz.
— Noe, Noe — powtarzał, zaczerwieniony ze śmiechu jak burak. Lord John i ja uśmiechnęliśmy się przyjaźnie ale Summerlee potrząsnął bródką z wyrazem nagany; wreszcie Challenger wciąż śmiejąc się, począł czytać swoje depesze. My tymczasem stanąwszy we framudze okna podziwialiśmy wspaniały widok jaki się zeń roztaczał.
A było na co patrzeć. Po łagodnych skrętach drogi auto wspięło się na znaczną wysokość — siedemset stóp jakieśmy się później dowiedzieli. Dom Challengera znajdował się w najwyższym punkcie, i z południowej strony na którą wychodził jego gabinet, widać było, poprzez rozległą przestrzeń lasu, łagodnie falującą linję wzgórz. Wśród zieleni wierzchołków smugi dymu znaczyły położenie Lewes. Tuż pod naszymi stopami rozciągała się dolina porosła wrzosem, poznaczona zielonymi placami golfowymi, po których uwijali się gracze. Nieco na południe, wśród lasów wiła się wstęga linji kolejowej London-Brighton. Pod samym oknem widniało nieduże podwórko, a w niem stał automobil, którym przyjechaliśmy ze stacji.
Odwróciliśmy się od okna na głos Challengera; profesor skończył już odczytywanie swoich depesz, które bardzo starannie układał na biurku, jedna na drugiej. Jego szeroka, surowa twarz, (a raczej to co z niej można było widzieć nad zmierzwioną, gęstą brodą), była silnie zaczerwieniona, a całe zachowanie zdradzało zdenerwowanie.
— A zatem, moi panowie — zaczął takim tonem jakby przemawiał na publicznem zebraniu — spotykamy się znów nietylko w bardzo miły sposób, ale, śmiem powiedzieć, w nader niezwykłych warunkach. Pozwolę sobie zapytać, czy nic nie zwróciło waszej uwagi w czasie podróży?
— Jedyna rzecz którą zauważyłem — rzekł Summerlee z kwaśnym uśmiechem — to to że zwyczaje naszego młodego przyjaciela nie poprawiły się wcale w ciągu tych paru lat. Z przykrością muszę stwierdzić, że zachowanie jego w pociągu pozostawiało nader wiele do życzenia, i przyznaję szczerze, że wywarło na mnie bardzo niemiłe wrażenie.
— No, no, każdemu z nas trafiają się przypadki — odezwał się lord John — Malone nie chciał nikogo obrazić, a że ostatecznie jest przecież dziennikarzem, więc prędzej niż komu innemu można mu wybaczyć, iż potrzebuje aż pół godziny czasu aby opisać najprostszą partję footballu.
— Pół godziny, aby opisać partję footballu! — zawołałem oburzony — za pozwoleniem, to pan opowiadał nam bez końca jakąś bezsensowną historję bawołu. Profesor Summerlee jest świadkiem.
— Trudno mi osądzić, który z was zachowywał się gorzej — rzekł Summerlee — ale do końca życia nie chcę już słyszeć ani o bawołach, ani o footballu.
— Nie powiedziałem ani słowa o footballu — protestowałem.
Lord John gwizdnął przeciągle, a Summerlee pokiwał głową.
— I to od samego rana — szepnął — doprawdy to smutne. Gdym tak siedział w przedziale w pełnem skupienia milczeniu...
— W milczeniu! — przerwał lord John. — A to dopiero! Dzięki panu całą drogę byliśmy jak w kabarecie. Zachowywał się pan nie jak człowiek, ale jak rozszalały gramofon.
Summerlee obraził się.
— Pozwala pan sobie na jakieś koncepty, milordzie — odrzekł bardzo kwaśno.
— Ależ myśmy poszaleli — zawołał lord John — każdy z nas pamięta co robili inni, ale nie zdaje sobie sprawy z własnego zachowania. Przypomnijmy sobie wszystko od początku; wsiedliśmy do przedziału pierwszej klasy dla palących, prawda? I zaczęliśmy dyskusję na temat listu Challengera w „Times‘ie“.
— Czyżby? — zaśmiał się nasz gospodarz, a ciężkie powieki poczęły opadać mu na oczy.
— Profesor Summerlee był zdania, że twierdzenia Challengera są najzupełniej nieprawdopodobne.
— Ach tak! — odezwał się Challenger, wydymając pierś i gładząc brodę — nieprawdopodobne! Słyszałem już kiedyś podobne zarzuty. Ale czy wolno spytać, na mocy jakich argumentów sławny i wielki profesor Summerlee, zbija twierdzenie skromnego śmiertelnika, który pozwolił sobie wyrazić swój pogląd na interesującą nas sprawę? Może przed całkowitem unicestwieniem mojej nędznej istoty profesor Summerlee zechce jednak wytłomaczyć mi swój punkt widzenia, tak odmienny od mego?
Kłaniał się i kornie rozkładał ramiona, mówiąc z przesadnym, niezręcznym sarkazmem.
— Argumenty moje są nader proste — odparł dotknięty niemile Summerlee — twierdziłem mianowicie, że gdyby otaczający kulę ziemską eter był tak szkodliwy, aby wywoływał chorobliwe objawy w jednej jej części, to my trzej w wagonie musielibyśmy również ulec jego działaniu.
Tłumaczenie wywołało wybuch głośnego śmiechu ze strony Challengera. Śmiał się, i śmiał tak długo, aż cały pokój zdał się trząść w posadach.
— Nie poraz to pierwszy — rzekł wreszcie, wycierając spocone czoło — nasz zacny Summerlee przeoczył fakty. A teraz, moi panowie, wyjaśnię wam sytuację, opowiadając to co sam zrobiłem dziś rano. Łatwiej pogodzicie się z waszą umysłową aberacją, przekonawszy się, iż nawet ja miałem chwile umysłowego zaćmienia. Otóż od kilku lat trzymaliśmy służącą, Sarę, (nazwiskiem jej nie uważałem za wskazane obciążać mej pamięci). Jest to niewiasta bardzo poważnej, odstręczającej nawet powierzchowności, schludna w ubraniu, sztywna w obejściu, i nie zdradzająca nigdy, przez cały czas przebywania w naszym domu, jakichkolwiek swych uczuć lub wrażeń. Dzisiaj rano, siedząc samotnie przy śniadaniu — żona moja bowiem nie wychodzi nigdy ze swego pokoju przed południem — pomyślałem nagle, że byłoby to jednak i ciekawem i pouczającem przekonać się do jakich granic sięga niewzruszona cierpliwość tej kobiety. Obrałem nader prosty, lecz dobry środek. Przewróciłem niewielki wazonik z kwiatami, który stał pośrodku stołu, i zadzwoniwszy, szybko ukryłem się pod stołem. Sara weszła do pokoju i widząc, że jest on pusty, sądziła, że przeszedłem do gabinetu. Tak jak przypuszczałem zbliżyła się do stołu i pochyliła się nad nim, aby podnieść wazon. Ujrzałem przed sobą bawełnianą pończochę i gruby, za gumowe uszy wciągnięty trzewik. Wychyliwszy głowę zatopiłem zęby w jej łydkę. Eksperyment udał się wybornie; przez chwilę stała bez ruchu wpatrując się we mnie, potem, wydawszy dziki pisk, wybiegła z pokoju. Leciałem za nią, aby jej wyjaśnić całe zajście, ale wypadła już na szosę i po paru chwilach zdołałem ją dostrzec przez lornetkę jak, w nader szybkim tempie posuwała się na południo-zachód. Podaję wam proste fakty. Polecam je waszej rozwadze i czekam na wnioski. Czy wyraziłem się jasno? Czy nic was nie uderzyło w moim opowiadaniu? Co pan o tem myśli, milordzie?
Lord John poważnie kiwał głową.
— Rozchoruje się pan poważnie o ile odrazu nie weźmie się pan ostro do leczenia.
— A co myśli o tem Summerlee?
— Powinieneś natychmiast zaprzestać wszelkiej pracy i wyjechać na trzy miesiące do jakiegoś niemieckiego badu.
— Bardzo, bardzo bystre obserwacje! — zawołał Challenger — no, młody człowieku, może słowo mądrości wyjdzie od ciebie wówczas, gdy starsi i mędrsi zawiedli moje oczekiwania.
Istotnie, wyszło. Przyznaję się do tego z całą skromnością, ale się przyznaję. Oczywiście dziś, gdy przebieg faktów jest dobrze znany, wniosek ten nasuwa się z łatwością, ale wówczas nie był tak prostym. Rzeczywistość stanęła przedemną nagle w całej swej sile.
— Trucizna! — zawołałem.
I w chwili, gdym wymówił to słowo w umyśle moim zarysowały się wyraźnie wszystkie wypadki ubiegłego poranka: poprzez historję o bawołach, mój własny histeryczny płacz i zdumiewające zachowanie profesora Summerlee, do dziwnych zajść w Londynie: bójki ulicznej, kłótni przed wytwórnią tlenu i nieuważnej jeździe szofera; wszystko to zgadzało się z moim wnioskiem.
— Oczywiście — zawołałem powtórnie — jesteśmy zatruci. To trucizna.
— Tak jest — potwierdził Challenger, pocierając ręce — jesteśmy wszyscy zatruci. Planeta nasza weszła w zatruty krąg eteru i posuwa się weń coraz dalej z szybkością paru miljonów mil na minutę. Malone określił przyczynę wszystkich naszych dziwactw jednem słowem „trucizna“.
Spoglądaliśmy na siebie w pełnem zdumienia milczeniu. Nikt nie robił komentarzy.
— Istnieją pewne ośrodki w mózgu zdolne do kontrolowania i powściągania takich odruchów jak nasze — ciągnął Challenger — nie przypuszczam, aby ośrodki te były u was równie rozwinięte jak u mnie, gdyż pozostają one w ścisłej proporcji z siłą samego procesu myślenia. Jednak istnieją, i nie są bez znaczenia, nawet u naszego młodego przyjaciela. Po tym drobnym ataku nerwowym, który tak przeraził moją służącą, zacząłem zastanawiać się nad jego przyczyną. Uprzytomniłem sobie, że nigdy dotychczas nie zdradzałem skłonności do gryzienia kogokolwiek w domu; impuls więc dzisiejszy był stanowczo objawem nienormalnym. W jednej chwili uprzytomniłem sobie prawdę. Puls mój wykazywał dziesięć uderzeń ponad normę i ciągle się wzmagał. Przywołałem więc na pomoc moje lepsze „ja“, tego prawdziwego Jerzego Edwarda Challengera, wyższego ponad wszelkie zmiany molekularne, i nakazałem mu opanowanie wybryków, wywołanych przez truciznę. Istotnie opanowałem się, czułem, że potrafię rozpoznać i powściągnąć chorobliwe odruchy. Było to świetne zwycięstwo ducha nad materją, zwycięstwo nad tą poszczególną dziedziną materji ściśle związaną z umysłem. Powiedziałbym nawet, że to umysł funkcjonował wadliwie i że wola go opanowała. I tak, gdy żona moja zeszła na dół, zdołałem powitać ją z godnością i spokojem, zamiast ukryć się za drzwiami i wystraszyć ją dzikim okrzykiem, jak miałem na to ochotę. Powściągnąłem również szaloną chętkę zakwakania jak kaczka. A później, gdy wyszedłszy na podwórze, aby zarządzić przygotowanie auta, zastałem nad niem Austina, zajętego jakąś reperacją, — powstrzymałem podniesioną już w górę rękę, którą chciałem mu zadać cios, mogący wywołać te same co i u służącej następstwa. W tej chwili mam ogromną ochotę porwać profesora Summerlee za tę śmieszną, siwą bródkę i trząść jego głową w tył i naprzód, w lewo i w prawo; mimo to, jak widzicie, siedzę spokojnie przy biurku, i panuję nad sobą. Radzę wam, abyście poszli za moim przykładem.
— Nie dam się temu bawołowi — szepnął lord John.
— A ja będę uważał na mój football.
— Być może, iż masz rację, Challenger — rzekł Summerlee pojednawczym tonem — przyznaję, iż umysł mój jest raczej krytycznym niż twórczym, i że z nadmierną ostrożnością odnoszę się do wszelkich nowych teorji, szczególniej, gdy są tak niezwykłe i fantastyczne jak ta. Temniemniej analizując dzisiejsze wypadki i przypominając sobie dziwne zachowanie moich towarzyszy, jestem skłonny uznać, że przyczyny jego mogły być tylko chorobliwe.
Challenger dobrodusznie poklepał po ramieniu kolegę.
— Robimy krok naprzód — rzekł.
— A jakież — zagadnął już kornie Summerlee — jakież są twoje ostateczne wnioski?
— Jeżeli sobie życzycie, zabiorę głos w tej kwestji — z tymi słowy Challenger siadł na brzegu biurka, kiwając krótkiemi, grubemi nogami — jesteśmy świadkami niesłychanego i okropnego zjawiska! Zdaniem mojem jest to koniec świata.
Koniec świata! Oczy nasze pobiegły ku oknu, po przez które zaglądał śliczny dzień letni, widniały pola wrzosów, wielkie domy wiejskie, zaciszne fermy, i ludzie, szukający rozrywki wśród szerokich pól. Koniec świata! Nieraz słyszy się te słowa, ale świadomość, że nabierają one natychmiastowego znaczenia, że z jakiejś nieokreślonej daty przenoszą się w dzień dzisiejszy, świadomość ta wywiera wstrząsające wrażenie. Byliśmy tak przejęci, że wszyscy trzej w milczeniu czekaliśmy, co powie Challenger. Jego zachowanie, jego uderzająca powierzchowność, nadawały tyle mocy jego słowom, że wszystkie jego wady i śmieszności zdawały się zniknąć, a on sam wyrastał ponad miarę zwykłych ludzi i nabierał ogromnego majestatu. I przypomniałem sobie nagle, że przecież Challenger roześmiał się dwa razy od chwili, gdyśmy przekroczyli próg gabinetu, niebezpieczeństwo więc nie mogło być tak wielkiem, ani tak nagłem — myślałem — bo przecież i jego wola ma pewne granice.
— Wyobraźcie sobie — mówił Challenger — kiść winnego grona, pokrytą drobnymi lecz szkodliwymi bakcylami. Ogrodnik oblewa je płynem dezynfekcyjnym. Może chce oczyścić winogrona, może chce wyhodować na nich inny, mniej szkodliwy bakcyl. Bądź co bądź zanurza je w truciźnie i bakcyl znika. Otóż, zdaniem moim, nasz Ogrodnik poczyna tak zanurzać cały system solarny, a te drobniutkie ludzkie bakcyle, znikomy pyłek, który szamotał się i rzucał się na powierzchni ziemi w jednej chwili zostaną z niej zmiecione.
Znowu zapanowało milczenie, które przerwał ostry dzwonek telefonu.
— Otóż i jeden z naszych bakcyli wzywa pomocy — rzekł Challenger z posępnym uśmiechem — zaczynają już sobie ludzie zdawać sprawę, że istnienie ich nie jest głównym zadaniem wszechświata.
Wyszedł na parę chwil z pokoju. Przypominam sobie, że w czasie jego nieobecności żaden z nas nie wyrzekł ani słowa; sytuacja nie potrzebowała wyjaśnień ani komentarzy,
— Telefonował lekarz naczelny z Brighton — rzekł Challenger powróciwszy — dla jakichściś przyczyn niedomaganie rozwija się szybciej nad brzegiem morza. Jesteśmy więc w szczęśliwem położeniu dzięki temu, że znajdujemy się na siedemset stóp od jego powierzchni. Ludzie dowiedzieli się, oczywiście na skutek owego listu w „Times’ie“, że jestem wyrocznią w tych sprawach. Po powrocie z kolei rozmawiałem telefonicznie z burmistrzem jakiegoś prowincjonalnego miasta, i słyszeliście pewnie com mówił. Człowiek ten przywiązywał niezwykłą wagę do swego życia, ale oświeciłem go co do błędności jego poglądów.
Summerlee podniósł się z miejsca i stanął przy oknie. Jego chude, kościste ręce drżały ze wzruszenia.
— Challenger — rzekł — sprawa jest zbyt poważna, aby ją zbyć czczem rozumowaniem. Nie sądź, że chcę cię irytować próżnemi pytaniami, — pragnę sobie uprzytomnić jasno czy w tych informacjach lub rozumowaniu nie zachodzi jaka pomyłka. Oto słońce świecące tak jasno jak zwykle na tle błękitnego nieba, oto kwiaty, trawa, ptaki, ludzie grający w golfa, lub koszący żyto. Oświadczasz, że wraz z tem wszystkiem stoimy nad brzegiem przepaści — że ten cudowny dzień jest dniem sądu ostatecznego, nadejście którego ludzkość przewidywała od tylu wieków. Na czem jednak opierasz tak niezmiernie doniosłe twierdzenie? Na zacieraniu się linji w spectrum świetlnem — na pogłoskach z Sumatry — na dziwnych objawach, jakeśmy zaobserwowali wzajemnie na sobie. Te ostatnie nie były przytem tak wyraźne, abyśmy ich, przy pewnej dozie wysiłku, nie zdołali powściągnąć. Nie potrzebujesz robić żadnych ceremonji z nami, Challenger. Staliśmy już razem w obliczu śmierci; wypowiedz nam całą twą myśl bez ogródek, wyjaśnij nam naszą sytuacją i twój pogląd na nią.
Z tej śmiałej, rozumnej przemowy wyzierał dzielny, silny duch, który krył się pod szorstkiemi, zgryźliwemi formami starego zoologa. Lord John podniósł się i uścisnął dłoń Summerlee.
— Zgadzam się co do joty — rzekł — no, Challenger, prosimy pana o wyjaśnienie sytuacji. Przekonał się pan chyba, że nie jesteśmy nerwowi; ale jeśli ktoś wybrał się na kilka dni do przyjaciół i trafia na koniec świata, to doprawdy chciałby coś nie coś dowiedzieć się o tej sprawie. Na czem polega niebezpieczeństwo, jak jest wielkie i jak się mamy na nie przygotować? i
Wysoki, smukły, silny stał w pełnym blasku słońca, przy oknie, opierając na ramieniu Summerlee opaloną dłoń. Trzymając w ustach zgasły papieros, wpółleżałem na fotelu, pogrążony w jakiś stan odrętwienia, w którem wszystkie wrażenia stały się niezwykle wyraźne. Było to może nowe stadjum choroby, lecz podniecenie moje przeszło bez śladu, ustępując miejsca ogromnie miłemu odurzeniu przy niezwykłej jasności myśli. Byłem widzem. Miałem wrażenie, że to co się dzieje bynajmniej mnie nie obchodzi, ale przedemną stało trzech niezwykłych ludzi wobec wstrząsającego wszechświatowego zdarzenia i obserwowanie ich zdało mi się rzeczą niezmiernie ciekawą.
Challenger pochylił swe potężne czoło i pogładził kilkakrotnie brodę zanim zdobył się na odpowiedź; widać było, że waży każde słowo..
— Jakie były ostatnie wiadomości przed waszym wyjazdem z Londynu? — spytał.
— Byłem jeszcze w redakcji przed dziesiątą — odparłem — otrzymano właśnie przez Reutera depeszę z Singapore, że epidemja na Sumatrze ogarnęła niemal całą ludność, wskutek czego latarnie morskie nie zostały zapalone.
— Wypadki posunęły się szybko naprzód od tej chwili — rzekł Challenger, wskazując na telegramy leżące na biurku — pozostaję w ścisłym kontakcie zarówno z prasą jak i z władzami, tak, że jestem zasypany wiadomościami. Ogólnie nastają na moje przybycie do Londynu, ale nie widzę w tem żadnego celu. Z otrzymanych sprawozdań wynika, iż katastrofa rozpoczyna się od zaburzeń umysłowych; podobno dziś rano gwałtowne rozruchy miały miejsce w Paryżu i w Walji, wśród górników. Sądząc z osobistych obserwacji, ten stan psychicznego podniecenia, — który zmienia się w zależności od indywiduów i ras — ustępuje miejsca pewnemu odurzeniu połączonemu z zupełną jasnością umysłu (podobne objawy dostrzegam jak mi się zdaje, u tu obecnego młodzieńca). Po pewnej, dość długiej przerwie, przechodzi ono w letarg, po którem następuje nagła śmierć. O ile mię nie zawodzi moja znajomość toksologji, to istnieje pewien rodzaj roślinnej trucizny, tak działającej na nerwy....
— Datura — podpowiedział Summerlee.
— Doskonale — zawołał Challenger — ścisłość naukowa wymaga, abyśmy nadali nazwę tej truciźnie. Tobie, drogi Summerlee, przypada ten — niestety pośmiertny! — lecz temniemniej, jedyny w swym rodzaju, zaszczyt naukowego określania tego wszechświatowego destruktora, tego dezynfekcyjnego środka, jakim posłużył się nasz Wielki Ogrodnik. Objawy, wywołane zatruciem daturą, są zatem takie jakie wymieniłem powyżej; ponieważ eter jest substancją uniwersalną, przeto niema według mnie najmniejszej wątpliwości, że zatruciu temu ulegnie cały świat i że nie ostoi się po nim żadne życie. Dotychczas działaniu jego w poszczególnych miejscowościach było dość nierównomierne, ale nierównomierność ta jest jedynie kwestją paru godzin, i działalność trucizny możnaby porównać do przypływu, który pokrywa ławice piasku, jedna za drugą, posuwając się naprzód lub cofając wstecz nierówną falą, dopóki wreszcie, nie zaleje całego wybrzeża. Zatrucie daturą objawia się w rozmaity sposób, a przestudjowanie tych objawów byłoby niezmiernie ciekawem, lecz niestety zbraknie nam czasu po temu. O ile mogę wnioskować — tu rzucił okiem na otwarte telegramy — rasy stojące na niższym stopniu rozwoju najłatwiej uległy wpływom trucizny. Wiadomości, jakie nadchodzą z Afryki są wprost rozpaczliwe, a tubylcy w Australji zdaje się, że już przestali istnieć. Mieszkańcy północy okazali się dotychczas odporniejsi niż mieszkańcy południa. Oto depesza z Marsylji, nadana o 9.45 zrana; podaję ją wam „verbatim“.
„Przez całą noc trwało w Prowancji chorobliwe podniecenie. W winnicach w Nimes wszczęły się zamieszki. W Tulonie socjaliści wszczęli rozruchy. Wśród całej ludności szerzy się od rana nagła epidemja przechodząca w letarg. „Peste foudroyante.“. Zmarli leżą masami na ulicach. Interesa handlowe ustały. Wszędzie panuje chaos“.
W godzinę później nadszedł również z Marsylji ten oto telegram:
„Grozi nam ogólna zagłada. Kościoły i kaplice przepełnione są modlącymi się. Liczba umarłych przerasta liczbę pozostałych przy życiu. Jest to równie niepojęte jak okropne. Śmierć następuje bez cierpień, ale szybka i nieunikniona“.
Podobną depeszę otrzymałem z Paryża, gdzie wypadki nie rozwinęły się jeszcze tak gwałtownie. Indje i Persja zdają się kompletnie objęte trucizną. Słowiańska ludność Austrji zupełnie jej uległa, podczas gdy ludność niemiecka jest zaledwie słabo nią dotknięta. Naogół wnioskując z moich, dość szczupłych danych, mieszkańcy dolin i wybrzeży morskich łatwiej ulegają działaniu trucizny niż ludzie, znajdujący się wewnątrz kraju lub w górach. Nawet nieznaczne wzniesienie stanowi bardzo dodatnią okoliczność, to też gdyby kto ocalał z całego rodzaju ludzkiego to prawdopodobnie miejscem jego pobytu byłby znów szczyt góry Ararat. To niewielkie wzgórze na którem się znajdujemy może stać się na pewien czas wysepką wśród morza śmierci. Ale przy obecnym tempie, w jakim posuwają się wypadki, za kilka godzin będziemy wszyscy zalani.
Lord John w zamyśleniu pocierał czoło.
— Dziwi mnie — rzekł — że pan może sobie siedzieć spokojnie przy biurku i śmiać się, mając przed sobą tę kupę depesz. Tak jak i wszyscy ludzie jestem obeznany ze śmiercią, ale śmierć ogólna — nie to straszne!
— Co się tyczy mojej wesołości — odparł Challenger — to zwrócę panu uwagę, że tak jak i wy odczuwam skutki zaburzeń psychicznych, wywołanych trucizną, co się jednak tyczy przerażenia, jakiem pana napawa myśl o śmierci ogólnej — pozwolę sobie twierdzić, iż jest ono nieco przesadne. Gdyby pan płynął przez morze, sam jeden, w wątłej łódeczce, do nieznanego celu, nie mógłby się pan obronić przygnębieniu. Samotność i niepewność obezwładniałyby pana, ale gdyby pan odbywał tę samę podróż na dobrym statku, na pokładzie którego znajdowaliby się wszyscy bliscy panu, to czułby pan, że bez względu na niepewność celu, czeka was wspólny i jednaki koniec. Śmierć poszczególnej jednostki może być straszna, ale umrzeć wraz z całą ludzkością, umrzeć bez cierpień, tak jak to zdaje się mieć miejsce, — nie jest wcale, zdaniem mojem, przerażające. Przeciwnie zgodziłbym się raczej, że strasznem byłoby przeżyć wszystko, co wielkie, mądre i piękne.
— Cóż więc radzisz począć? — zapytał Summerlee, zgadzając się widocznie tym razem z twierdzeniem swego uczonego kolegi.
— Radzę zjeść śniadanie — odparł Challenger, na odgłos rozbrzmiewającego w całym domu gongu — omlety, które robi nasza kucharka są tak pyszne, że jedynie robione przez nią kotlety mogą im dorównać. Miejmy nadzieję, że zaburzenia kosmiczne w niczem nie wpłynęły na jej talenta. Musimy również wspólnemi siłami uratować od nędznej zagłady mojego Scharzberga z 96 r.; szkoda bowiem, aby takie wino się zmarnowało.
Podniósł swą ciężką postać z biurka, na którym siedział od chwili, w której nam oznajmił koniec świata.
— Chodźcie — rzekł — im mniej mamy czasu, tem więcej racji, aby go przyjemnie spędzić.
Istotnie, śniadanie odbyło się niezmiernie wesoło; coprawda niepodobna nam było zapomnieć o naszej strasznej sytuacji i świadomość jej nurtowała w nas nieustannie, nadając powagi teraźniejszej chwili i powściągając swobodę myśli. Ale tylko człowiek, który nigdy nie stał w obliczu śmierci może się jej panicznie lękać. Dla każdego z nas, czterech mężczyzn, była ona bardzo bliska w pewnej najciekawszej epoce naszego życia, co się zaś tyczy pani Challenger, to pokładała ona niezachwianą ufność w swym mężu i była gotową dzielić z nim każdy los. I tak więc przyszłość była rzeczą Przeznaczenia, a teraźniejszość należała do nas. Spędzaliśmy ją więc w miłym, przyjaznym nastroju. Umysły nasze, jak już zaznaczyłem, były niesłychanie jasne; nawet ja zdobyłem się na parę konceptów, a Challenger był wprost niezrównany! Nigdy jeszcze nie uprzytomniłem sobie tak, jak wówczas niezrównanych darów, jakimi obdarzyła go natura, szybkości jego orientacji, głębi jego umysłu. Cierpka krytyka Summerlee podniecała dysputę obydwu uczonych, z której zaśmiewaliśmy się, lord John i ja, podczas gdy pani Challenger, opierając rękę na ramieniu męża, łagodziła wybuchy jego porywczości. Życie, śmierć, przeznaczenie — oto były tematy tej wiekopomnej rozmowy, tematy tem bliższe, że w miarę jak upływał czas, dziwnie podniecenie mego umysłu i drżenie członków dawało mi odczuwać niewidzialne i powolne lecz stałe przybliżenie śmierci. Raz lord John zakrył niespodzianie ręką oczy, a raz znów Summerlee zachwiał się na krześle. Każdy łyk powietrza, któryśmy wciągali, przepojony był nieznaną trucizną, a jednak czuliśmy się spokojni i szczęśliwi. Wreszcie Austin podał nam papierosy i chciał już oddalić się do kuchni, gdy Challenger zwrócił się do niego:
— Austin! — zawołał.
— Słucham pana.
— Dziękuję wam za wierną służbę.
Przelotny uśmiech przemknął po suchej twarzy służącego.
— Spełniłem mój obowiązek, proszę pana.
— Spodziewam się dzisiaj końca świata, Austin.
— Dobrze, proszę pana, a o której godzinie?
— Nie umiem określić tego. Prawdopodobnie przed wieczorem.
— Dobrze, proszę pana.
Małomówny Austin ukłonił się i wyszedł. Challenger zapalił papierosa i przysuwając się do swojej żony, ujął jej ręce.
— Wiesz, co się dzieje, najdroższa — rzekł — wytłumaczyłem ci to tak, jak i naszym przyjaciołom. Nie boisz się, prawda?
— To nie będzie bolesne, Jerzy?
— O, nie, coś w rodzaju rozweselającego gazu u dentysty. Za każdym jego zastosowaniem umierałaś, właściwie mówiąc.
— Ależ to było miłe wrażenie.
— Może i śmierć będzie miła. Zużyta maszyna cielesna nie będzie w stanie zdać sobie sprawy ze swych wrażeń, ale wszyscy znamy tę rozkosz, jaką daje sen lub trans. Kto wie czy natura nie zbudowała wspaniałej bramy i nie przesłoniła ją tajemniczą zasłoną, uchyliwszy którą wędrowne nasze dusze znajdą nowe pełniejsze życie. U podstawy wszystkich zjawisk, jakie badałem dotychczas, znajdowałem zawsze logikę i słuszność, a kiedyż słaba ludzka istota potrzebuje więcej wsparcia, jak w chwili, gdy przechodzi z jednej formy życia w drugą. Nie, nie, Summerlee, nie nawrócisz mnie do swoich materjalistycznych poglądów, bo co do siebie, to czuję wyraźnie, że jestem czemś zbyt silnem, aby przemienić się w li tylko materjalne składniki, trochę prochu, trochę wody. Tutaj — dodał, uderzając kosmatą pięścią w potężne czoło — tutaj jest coś, co związane jest z materją, ale nie należy do niej — coś, co potrwa i czego śmierć nie zwycięży.
— Skoro mówimy o śmierci — wtrącił lord John — to choć jestem chrześcijaninem, jednak ogromnie zrozumiałym jest dla mnie ten zwyczaj naszych przodków zabierania ze sobą do grobów siekier, łuków, strzał, tak jakgdyby gotowali się po śmierci do takiegoż samego trybu życia. Doprawdy, myślę — tu spojrzał na nas z pewnym rodzajem zawstydzenia — że czułbym się raźniej, gdybym zabrał w tę nową drogę mój poczciwy Expres 4,50, i tę drugą strzelbę, tę krótszą, z rzeźbioną kolbą, no i do tego ze dwie paczki naboi. Ot fantazja szaleńca. Co pan o tem powie, Herr Professor?
— Skoro pyta pan o moje zdanie — odparł Summerlee — to powiem, że uważam to za dość nieszkodliwy nawrót ku umysłowości Wieku Kamiennego lub nawet wcześniejszej epoki. Co do mnie, to należę do XX wieku i chciałbym umrzeć jak prawdziwy ucywilizowany człowiek. Nie sądzę, abym bardziej od was lękał się śmierci, jestem już bowiem wiekowym człowiekiem i, tak czy inaczej mam niewiele życia przed sobą; temniemniej takie bierne oczekiwanie końca, niczem ciele na nóż rzeźnika, jest przeciwne całej mojej naturze. Czy jesteś pewien, Challenger, że nic nam nie pozostaje do uczynienia?
— Aby się uratować od śmierci — nic — odparł Challenger — aby o kilka godzin przedłużyć życie i widzieć rozwój tej kolosalnej tragedii, zanim ona i nas pochłonie — owszem. Przedsięwziąłem pewne kroki...
— Tlen?
— Otóż właśnie. Tlen.
— Cóż jednak znaczy tlen wobec zatrucia eteru? Między jednem a drugiem jest taka mniejwięcej różnica, jak między cegłą a gazem. Tlen i eter są to wręcz odmienne substancje i nie mogą wzajem wpływać na siebie. Nie, Challenger, nie będziesz przecie bronił podobnej tezy.
— Jad zawarty w eterze, mój drogi Summerlee, musi napewno podlegać wpływom rozmaitych czynników. Widzimy to zresztą i z objawów i z postępów jego działania; nie można się tego spodziewać „a priori“, ale jest to bardzo prawdopodobne. Stąd wnioskuję, że substancja taka jak tlen, podtrzymująca siły żywotne człowieka, opóźni działanie tej trucizny, którą tak trafnie określiłeś nazwą datury. Być może, że jestem w błędzie, temniemniej jednak wierzę w słuszność mego rozumowania.
— Jeżeli jednak — rzekł lord John — mamy tu siedzieć, ssąc tlen z cylindrów, niczem niemowlęta mleko z butelki, to kłaniam się uniżenie i dziękuję za poczęstunek.
— Ssanie będzie zupełnie zbyteczne — odparł Challenger — dzięki przygotowaniom, któreśmy poczynili, a które zawdzięczacie przeważnie mojej żonie — buduar jej jest izolowany. Za pomocą mat i woskowanego papieru...
— Bogowie! Challenger, nie myślisz chyba zabezpieczyć się od eteru zapomocą woskowanego papieru?
— Nie chcesz zrozumieć na czem rzecz polega, mój miły Summerlee. Nie chodziło nam wcale o zabezpieczenie się od eteru. Chodziło o zatrzymanie tlenu. Mam nadzieję, że nasycając atmosferę do pewnego stopnia tlenem, będziemy w stanie zachować przytomność umysłu. Miałem w domu dwa cylindry tlenu, a wy przywieźliście mi jeszcze trzy. Nie jest to wiele, ale zawsze coś.
— Na jak długo to starczy?
— Nie mam najmniejszego pojęcia. Nie napoczniemy ich, dopóki będziesz w stanie oprzeć się truciźnie, potem będziemy wypuszczali tlen tylko w ściśle niezbędnej ilości. W ten sposób zyskamy kilka godzin, lub może kilka dni życia, co nam pozwoli obserwować zniszczony świat. Nasz własny koniec ulegnie pewnej zwłoce i przypadnie nam w udziale zadziwiająca rola arjergardy rodzaju ludzkiego w jego pochodzie ku nieznanym światom. Teraz może mi pomożecie ulokować cylindry. Zdaje mi się bowiem, że powietrze w tym pokoju staje się bardzo ciężkie.




ROZDZIAŁ III.
Powódź.

Pokój, który los przeznaczył na scenę naszych niezapomnianych przeżyć, był ślicznym damskim buduarem, czternastu lub szesnastu stóp długości. Jedna jego część oddzielona od całości kotarą z ponsowego welwetu, tworzyła ubieralnię profesora, skąd drzwi prowadziły do obszernej sypialni. Kotara nie została usuniętą, ale ubieralnia i buduar mogły tworzyć jedną całość jako pole naszego experymentu. Framugi okien i jedno z dwojga drzwi oblepione były woskowanym papierem tak szczelnie, jakgdyby były opieczętowane; natomiast drugie drzwi, wychodzące na sień, zaopatrzone były w wentylator, regulowany w razie potrzeby za pomocą sznurka. W każdym rogu pokoju stał ogromny krzew w doniczce.
— Mamy przed sobą doniosłe, a skomplikowane zadanie: jak usunąć dwutlenek węgla, nie zużywając niepotrzebnie tlenu? — rzekł Challenger spoglądając na pięć cylindrów, ustawionych pod ścianą — gdybym miał przed sobą nieco więcej czasu na rozstrzygnięcie tego problemu, skoncentrowałbym nań całą siłę mojego umysłu, ale w obecnych warunkach musimy zadowolić się małem. Krzewy oddadzą nam pewną przysługę. Dwa cylindry są przygotowane do natychmiastowego użytku, tak, że nie będziemy zaskoczeni znienacka. Temniemniej jednak przezorniej byłoby nie oddalać się zbytnio z pokoju, gdyż kryzys może nastąpić nagle i gwałtownie.
Jedno z dużych szerokich okien wychodziło na balkon. Roztaczał się stąd ten sam widok, któryśmy podziwiali z okien gabinetu. Wyglądając, nie dostrzegłem nigdzie śladów zamieszania. Tuż przedemną kręta droga wiła się po zboczach wzgórza; dorożka, wynajęta na dworcu, jeden z tych przedhistorycznych zabytków jakie można już tylko napotkać na wsi, — powoli wlokła się pod górę. Nieco niżej szła niańka, popychając przed sobą wózek, w którem leżało niemowlę i prowadząc drugie dziecko za rączkę. Błękitne smugi dymu, unosząc się nad domami, nadawały całemu krajobrazowi jakiś wyraz ładu i dobrobytu. Nic w błękicie nieba ani w skąpanej w słońcu ziemi nie zdradzało bliskiej katastrofy. Żniwiarze znów pracowali w polu, a golfiści dwójkami i czwórkami uwijali się na placu. Zamęt, który panował w mej głowie, naprężenie moich nerwów było tak silne, że spokój tych ludzi zdumiewał mnie.
— Nie zdają się odczuwać żadnych ujemnych wpływów atmosferycznych — rzekłem, wskazując na graczy.
— Czy pan grywa w golfa? — spytał mnie lord John.
— Nie, nie grałem nigdy.
— No, to w takim razie powiem panu, że gdyby pan grywał, mógłby pan zrozumieć, że nawet koniec świata nie zatrzyma prawdziwego golfisty od rozegrania rozpoczętej partji. Hallo, oto znów telefon.
Podczas śniadania i po niem rozlegał się parokrotnie ostry uporczywy dzwonek telefonu i ktoś wzywał do rozmowy profesora. W miarę, jak napływały nowiny, Challenger komunikował je nam; tak wstrząsające wypadki nie były jeszcze nigdy notowane w dziejach świata. Okropny podmuch śmierci szedł od południa, jak wzbierająca wciąż fala. Cały Egipt przeszedł już przez fazę delirjum i był w stanie letargu, Hiszpanja i Portugalja po dzikim ataku furji, podczas którego klerykałowie rozpaczliwie walczyli z anarchistami, wpadły w zupełną prostrację. Żadne wieści nie nadchodziły już z Południowej Ameryki, a Południowe Stany Ameryki Północnej uległy również truciźnie, przeszedłszy uprzednio przez okropne walki ras.
Na północy od Marylandu nie odczuwano wcale działania trucizny, a w Kanadzie ledwie je zauważono. Belgja, Hollandja i Danja zostały nią koleino objęte. Rozpaczliwe błagania o pomoc nadchodziły ze wszystkich stron świata do wielkich ośrodków naukowych, do słynnych lekarzy i chemików. Astronomowie byli również zasypani pytaniami. Nie było jednak żadnej rady. Klęska była ogólną i przekraczała zakres ludzkiej wiedzy i sił ludzkich. Nadchodziła śmierć — bezbolesna lecz nieunikniona, — śmierć jednaka dla starych i młodych, bogatych i biednych, silnych i słabych, śmierć nie zostawiająca ani nadziei ratunku ani możności ucieczki. Takie to nowiny w krótkich, bezładnych słowach przynosił nam telefon. W wielkich miastach zdawano już sobie sprawę z nieuniknionego losu, i, o ile mogliśmy wnosić, przygotowywano się na jego przyjęcie ze spokojem i rezygnacją. A jednak nasi żniwiarze i golfiści uwijali się przed naszymi oczyma, nieświadomi swego przeznaczenia.
Było to zdumiewające. Skąd jednak mogliby odgadnąć? Wszak rzeczywistość spadła na ludzkość jak błyskawica. Poranne wydanie gazet nie zawierało nic niepokojącego, obecnie zaś dochodziła zaledwie trzecia popołudniu.
Ale nagle jakiś popłoch począł się wszczynać, gdyż ujrzeliśmy, iż żniwiarze pośpiesznie schodzą z pola, a niektórzy golfiści powrócili do budynku klubowego; biegli przytem tak szybko, jakgdyby chcieli schronić się przed ulewą. Ciągnęli za sobą swoje młotki. Inni grali dalej. Niańka zawróciła i pchała pośpiesznie wózek pod górę. Zauważyłem, iż pocierała bezustannie czoło dłonią. Dorożka zatrzymała się na drodze, a zmęczony koń odpoczywał, zwiesiwszy nisko łeb. A nad tem wszystkiem unosiło się cudowne niebo — jak kopuła przeczystego błękitu, na którem mknęły gdzieniegdzie bielutkie obłoki. Jeżeli ludzkość miała umrzeć tego dnia, to dzień ten był przynajmniej nieporównanem łożem śmierci. Piękno i słodycz natury tem potworniejszem czyniły to dzieło zniszczenia. Świat zdawał się zbyt pięknym, aby być zeń tak bezlitośnie i bezwzględnie wygnanym.
Wspomniałem jednak że telefon zadzwonił i wnet basowy głos Challengera rozległ się z sieni:
— Malone — wołał — to do pana.
Pobiegłem do telefonu: mówił Mc Ardle z Londynu.
— Czy to pan, panie Malone? — pytał tak dobrze znany mi głos — straszne rzeczy dzieją się w Londynie. Na miłość boską niech pan poprosi profesora Challengera, aby coś poradził.
— Profesor Challenger nie może tu nic poradzić — odparłem — zdaniem jego klęska jest ogólną i nieuniknioną. Mamy tu trochę tlenu, ale to może jedynie o parę godzin przedłużyć nasze życie.
— Tlen! — powtórzył gasnący głos. — Niepodobna już się weń zaopatrzyć. Od dzisiejszego rana wytwórnia tlenu była wprost oblężoną; połowa naszej redakcji leży bez zmysłów. Co do mnie, to mam wrażenie jakgdyby mnie przygniatał jakiś straszny ciężar; z okna widzę ludzi leżących pokotem na Fleet Street. Cały ruch uliczny jest wstrzymany. Sądząc z ostatnich wiadomości cały świat...
Głos jego stopniowo zamierał, aż nagle się urwał; w chwilę potem usłyszałem jakiś stłumiony, ciężki szmer, jakgdyby głowy opadającej na biurko.
— Panie Mc Ardle — zawołałem — panie Mc Ardle!
Nie było odpowiedzi; odkładając słuchawkę wiedziałem, że już nigdy nie usłyszę głosu mego szefa.
W tej chwili właśnie, gdym odchodził od telefonu, trucizna objęła i nas; sprawiało to takie wrażenie, jakgdybyśmy byli dotychczas po szyję w wodzie, lecz głowami ponad jej powierzchnią, a niespodziewanie wielka fala zalała nas. Jakaś niewidzialna ręka ścisnęła mi szyję powoli wyciskając ze mnie życie; poczułem okropny ciężar na piersiach, straszny ucisk w mózgu, głośny szum w uszach, a przed oczyma poczęły mi latać błyskawice. Zachwiałem się i oparłem o balustradę schodów; w tej samej chwili Challenger, jak potworne widmo o nalanej krwią twarzy, zjeżonym włosie, wytrzeszczonych oczach, przeleciał obok mnie, rycząc jak zraniony bawół. Na rękach jego zwisała drobna jego żonka, najwidoczniej zupełnie bez czucia, a on potykając się, chwiejąc, chwytając za ściany, podtrzymywany jednak niezwykłą siłą swej woli, niósł ją poprzez tę śmiertelną atmosferę ku naszemu chwilowemu schronisku. Na widok jego wysiłku i ja rzuciłem się ku schodom, wspinając się, padając, czepiając się balustrady, wdarłem się jednak na piętro, gdzie zemdlony padłem na podłogę. Stalowe palce lorda Johna porwały mnie za kołnierz i w chwilę później leżałem wyciągnięty na wznak na dywanie buduaru, niezdolny bądź poruszyć się, bądź przemówić. Pani Challenger leżała tuż obok, a Summerlee siedział w fotelu pod oknem z głową tak nisko opuszczoną, iż niemal dotykającą kolan. Jak we śnie ujrzałem Challengera, czołgającego się po dywanie, niczem olbrzymi żuk, a po chwili usłyszałem cichy syk uchodzącego tlenu. Challenger odetchnął dwa czy trzy razy głęboko, a płuca jego pracowały jak miechy, gdy wciągał życiodajny gaz.
— Działa! — zawołał radośnie — przewidywania moje się sprawdziły!
Zerwał się znów na nogi, zwinny i silny; niosąc cylinder z tlenem podbiegł ku żonie i zwrócił kran z gazem ku jej twarzy. Po paru sekundach westchnęła, poruszyła się i usiadła. Wówczas profesor zwrócił się ku mnie, a ja poczułem jak życie znów zaczyna pulsować w mych arterjach. Wiedziałem, że jest to jedynie nieznaczne odwleczenie końca, jednak każda godzina tego istnienia, które zdajemy się nieraz tak lekceważyć, nabrała dla mnie niewypowiedzianej wagi. Nigdy nie doznałem takiego uczucia radości jak w chwili, gdym wciągał tę odżywczą falę życia. Ciężar spadł mi z piersi, rozluźniła się obręcz, ściskająca czoło, a uczucie spokoju i leniwego, pełnego rozkoszy, zadowolenia owładnęło mną całym. Leżąc, przyglądałem się, jak pod wpływem tego samego lekarstwa, ożył Summerlee i jak lord John, zażywszy go z kolei, podniósł się i podał mi rękę do powstania. Challenger tymczasem podniósł swą żonę i położył ją na szeslongu.
— Och Jerzy — rzekła, biorąc go za rękę — czemużeś wrócił mnie do życia! Wrota śmierci są istotnie, tak jak to powiedziałeś, zakryte piękną, tajemniczą zasłoną, bo gdy przeszło pierwsze dławiące uczucie tak mi było cudnie i rozkosznie. O czemuś mnie wrócił do życia?
— Bo chcę, abyśmy tę ostatnią podróż odbyli wspólnie. Tyle lat spędziliśmy razem, że zbyt ciężko byłoby rozstać się nam w takich chwilach.
Z tkliwego brzmienia jego głosu wyjrzał ku mnie inny Challenger, zupełnie odmienny od tego głośnego, pyszałkowatego, aroganckiego człowieka, który kolejno zdumiewał i drażnił swoich współczesnych. W obliczu śmierci stał inny Challenger, ten który umiał zdobyć i zachować miłość kobiety. Ale nagle zmienił nastrój i przedzierzgnął się znów w naszego energicznego przywódcę.
— Ja jeden z pośród całej ludzkości przewidziałem tę katastrofę — rzekł z odcieniem naukowego tryumfu — co się tyczy ciebie, drogi Summerlee, to przypuszczam, że ostatnie twoje wątpliwości co do znaczenia zacierających się linji w spectrum zostały rozproszone i że nie będziesz twierdził, jakoby mój list w „Times’sie“ był oparty na przywidzeniu.
Po raz pierwszy w życiu wojowniczy nasz towarzysz pozostał głuchy na zaczepkę. Siedział, wyciągnąwszy swe długie chude nogi i oddychając głęboko, jakgdyby chciał się upewnić, iż istotnie znajduje się jeszcze przy życiu. Challenger podszedł do cylindrów z tlenem i głośne syczenie przeszło w cichuteńki szmer.
— Musimy oszczędzać nasz zapas tlenu — rzekł — atmosfera pokoju jest nim teraz silnie nasycona i sądzę, że żaden z nas nie odczuwa przykrych symptomów. Musimy teraz przeprowadzić doświadczenie, na mocy którego ustalimy, jaka ilość tlenu wystarcza dla zneutralizowania trucizny. Zaraz to zrobimy.
Przez jakie pięć minut siedzieliśmy w pełnem naprężenia milczeniu; zdawało mi się już, że odczuwam ucisk na skronie, gdy pani Challenger zawołała ze swego szeslonga, że mdleje. Mąż jej wpuścił nieco więcej tlenu.
— Dawniej — rzekł — na każdej łodzi podwodnej hodowano białą myszkę, gdyż jej delikatny organizm wyczuwał skutki zepsutej atmosfery, zanim zdołali to spostrzec marynarze. Ty będziesz dla nas taką białą myszką, najdroższa. Zwiększyłem dozę tlenu i pewnie czujesz się lepiej.
— O, tak, lepiej mi.
— Być może, że trafiliśmy na właściwą domieszkę. Gdy określimy dokładnie wiele zużywamy tlenu, będziemy mogli obliczyć ile nam pozostaje godzin życia. Niestety, skonsumowaliśmy dość sporo zawartości pierwszego cylindra na powrócenie do życia.
— Czyż to ma jakiekolwiek znaczenie? — spytał lord John, który zagłębiwszy ręce w kieszenie, stał koło okna — jeśli mamy klapnąć, to cóż za sens zwlekać? Przecież niema żadnego ratunku?
Challenger uśmiechnął się i przecząco poruszył głową.
— Czy nie myślicie więc, moi państwo, że godniej skoczyć w przepaść, niż stoczyć się w nią? Jeśli śmierć jest nieunikniona, to byłbym za tem, aby zmówić pacierz, zamknąć kran cylindra i otworzyć okno.
— To prawda — odważnie rzekła pani Challenger — lord John ma rację, Jerzy, i trzeba go usłuchać.
— Usilnie protestuję — zawołał Summerlee, utyskującym tonem — jeśli mamy umrzeć, to umrzemy, ale umyślnie przyśpieszać koniec jest czynem nierozsądnym i nieopatrznym.
— A co myśli o tem nasz młody przyjaciel? — spytał mnie Challenger.
— Uważam, że powinniśmy do końca być świadkami katastrofy — odparłem.
— I ja tak uważam — rzekł Challenger.
— W takim razie podzielam twoje zdanie, Jerzy — zawołała jego żona.
— No, ja tylko wyraziłem luźną propozycję — rzekł lord John — jeżeli chcecie być świadkami zajść do końca, to i ja z wami. Jest to bezspornie djablo ciekawe. Życie moje obfitowało w wiele przygód i przejść, ale to ostatnie jest najsilniejszem.
— Jeśli uznamy istnienie pozagrobowego życia — zaczął Challenger.
— Twierdzenie nader śmiałe! — przerwał Summerlee.
Challenger spojrzał na niego z niemym wyrzutem.
— Jeżeli uznamy istnienie pozagrobowego życia — powtórzył w swój najbardziej dydaktyczny sposób — to jednak żaden z nas nie zdoła przewidzieć, jakim jest stosunek tego, co zwiemy duchem, do tego czemu dajemy miano materji. Nawet najbardziej uparte osobniki — (tu spojrzał ma Summerlee) — muszą przyznać, że tylko w obecnej materjalnej formie możemy obserwować materjalne zjawiska i sądzić je. Dlatego też zdołamy unieść ze sobą w zaświaty jasną koncepcję najbardziej zdumiewającego zajścia w dziejach wszechświata, tylko wówczas jeżeli utrzymamy się przy życiu przez te kilka nadprogramowych godzin. To też osobiście uważałbym skrócenie tych godzin, choćby tylko o minutę, za okoliczność nader opłakaną.
— Podzielam w zupełności to zdanie — rzekł Summerlee.
— Zdecydowane jednogłośnie — powiedział lord John. — Na honor, otóż i ten biedak szofer pański leży na podwórzu zupełnie nieprzytomny. Gdyby tak skoczyć po niego i przynieść go tutaj?
— Byłoby to kompletne szaleństwo — zawołał Summerlee.
— Może to i racja — zgodził się lord John. — Już zapóźno, aby mu pomóc, więc tylko rozproszylibyśmy nasz tlen po całym domu i kto wie, czybyśmy wogóle powrócili z życiem. Spójrzcie no na te ptaki pod drzewami.
Przysunęliśmy cztery krzesła do długiego niskiego okna, pani Challenger pozostała na szeslongu. Potworna i śmieszna myśl przemknęła mi przez głowę, a ciężkie powietrze pokoju przyczyniło się może do wywołania tego chorobliwego wrażenia: zdawało mi się mianowicie, że z pierwszych rzędów krzeseł przyglądamy się wszyscy czterej ostatniemu aktowi wszechświatowej tragedji.
Tuż przed nami znajdowało się niewielkie podwórko, a w niem stał napół oczyszczony automobil. Austin został już tym razem bezpowrotnie wydalony ze służby, gdyż leżał przy kołach a wielki siniec na czole znaczył miejsce, w które, padając, uderzył się o stopień. W ręku ściskał jeszcze gumowego węża, za pomocą którego obmywał maszynę. W rogu podwórza rosły dwa nieduże klony, a pod niemi leżały kulki zjeżonych piórek, z których sterczały cienkie łapki. Straszna kosa śmierci ścinała wszystko po drodze — małe i wielkie.
Za murami podwórza wiła się wiodąca ku stacji droga, wpoprzek niej, jeden na drugim leżeli żniwiarze, których widzieliśmy uciekających z pola. Nieco dalej leżała i niańka, oparta głową i plecami o pochyły, porosły trawą brzeg szosy; wyjęła z wózka niemowlę, które zwisało w jej ramionach jak bezwładny tłomoczek. Tuż obok ciemna plamka na bieli szosy wskazywała miejsce, w którem padł chłopczyk. Bliżej ku nam widniał koń dorożkarski, klęczący między dyszlami uprzęży. Woźnica zwisał na siodle, a bezwładne jego ramiona chwiały się, niczem ramiona jakiegoś polnego straszydła; poprzez okienko wehikułu zdołaliśmy rozróżnić sylwetkę młodego człowieka. Ręką ściskał klamkę wpółotwartych drzwi, tak jakgdyby ostatnim wysiłkiem woli chciał był wyskoczyć.
Na drugim planie widniały place golfowe, usiane tak jak zrana ciemnemi postaciami graczy, którzy leżeli teraz nieruchomo wśród trawy lub wrzosów. W jednem miejscu znajdowało się aż osiem trupów, — graczy, którzy do ostatka skupili się przy swoim przywódcy. Ani jeden ptak nie przecinał błękitnego sklepienia niebios, ani jeden człowiek, ani jedno zwierzę nie poruszało się w tej przestrzeni, która ciągnęła się przed nami. Wieczorne słońce spoglądało spokojnie na świat, gdzie unosiły się cisza i spokój powszechnej śmierci, — tej śmierci, która niebawem miała i nas zmóc. W danej chwili tylko krucha tafla szkła, więżąca tlen, który niweczył działania zatrutego eteru, broniła nas od losu naszych współczesnych. Genjusz jednego człowieka zdołał stworzyć tę chwilową oazę i uratować nas od ogólnej katastrofy. Ale zapas tlenu wyczerpie się, a wówczas i my zginiemy; padniemy na ten wiśniowy dywan buduaru, a zagłada rodzaju ludzkiego i całego życia na świecie będzie zupełną.
Przez długą, długą chwilę patrzyliśmy na tragiczny widok, rozciągający się przed nami, niezdolni przemówić ani słowa.
— Oto dom płonie — rzekł wreszcie Challenger, wskazując smugę dymu, wijącą się między drzewami — przypuszczam, że musi być dużo pożarów, — kto wie, czy nie spalą się całe miasta — gdyż wiele osób musiało paść, trzymając w ręku coś płonącego. Sam fakt palenia się dowodzi wyraźnie, że ilość tlenu w powietrzu jest normalną i że to eter uległ zmianie. Patrzcie, oto płomienie na szczycie Crowboraugh. To budynek klubowy, jeśli się nie mylę. Zegar kościelny wybija godzinę; fakt, że mechanizm, stworzony ręką ludzką, przeżył swoich twórców, dałby niemały powód do refleksji naszym filozofom.
— Na honor — krzyknął lord John, zrywając się w podnieceniu z krzesła — co znaczą te kłęby dymu? Ależ to pociąg!
Usłyszeliśmy turkotanie pociągu, a po chwili ukazał się on naszym oczom, sunąc z niezwykłą, jak mi się zdawało szybkością. Skąd przybył, dokąd zmierzał, nie mieliśmy najmniejszego pojęcia. Przebycie jakiejkolwiek wogóle przestrzeni mógł zawdzięczać jedynie cudowi; ale danem nam było widzieć okropny koniec tej podróży: na linji stał pociąg towarowy, naładowany węglem. Serce nam się ścisnęło z przerażenia na widok expresu, biegnącego po tych samych szynach. Zderzenie się było straszne. Lokomotywa i wagony zmieniły się w jedną masę strzaskanego drzewa i pogiętego żelaza. Czerwone języki ognia poczęły migać wśród tych szczątków, aż wreszcie objęły je jednym płomieniem. Przez dobre pół godziny siedzieliśmy bez słowa, urzeczeni tym strasznym widokiem.
— Biedacy! — szepnęła wreszcie pani Challenger, ściskając febrycznie ramię męża.
— Pasażerowie tego pociągu, kochanie, byli również nieczuli jak te węgle, o które się rozbili, lub ta masa, w którą się teraz zamienili — odparł profesor, głaszcząc pieszczotliwie rękę żony — pociąg ten, opuszczając stację Victoria był pociągiem żywych, ale śmierć go prowadziła i śmierć w nim się rozsiadła na długo jeszcze zanim wypełniło się jego przeznaczenie.
— Na całym świecie dzieje się to samo — zauważyłem, a przed oczyma mej wyobraźni zarysowała się niepojęta rzeczywistość — ileż to statków pływać będzie po morzach, dopóki ogień nie wygaśnie pod ich kotłami lub dopóki nie osiądą na jakiej ławicy. Wiatr będzie pędził w tę lub inną stronę żaglowce z ich ładunkiem martwych marynarzy, dopóki nie połamią się ich maszty, nie zgniją spoidła, a one same nie pogrążą się w wodzie. Może przez całe stulecie jeszcze Atlantyk usiany będzie takiemi szczątkami.
— A górnicy w kopalniach! — rzekł Summerlee z niemiłym chichotem. — Jeśli kiedykolwiek geologowie znów ukażą się na świecie, utworzą sobie zdumiewające teorie o istnieniu człowieka wśród pokładów węgla.
— Nie znam się na tych finezjach — zauważył lord John — ale widzę, że ziemia będzie pustą, „do wynajęcia“. W jaki sposób zaludni się znowu po tym pogromie?
— Ziemia kiedyś też była niezaludniona — odparł poważnie Challenger — życie powstało na niej na skutek praw, których dociekanie przechodzi zakres naszej umysłowości. Czemuż ten sam proces nie miałby się powtórzyć po raz drugi?
— Mój drogi Challenger, czy ty to mówisz poważnie?
— Nie mam zwyczaju wygłaszać zdań, których nie traktuję serjo, profesorze Summerlee. Pytanie pańskie było nie na miejscu. — Broda Challengera uniosła się w górę, a powieki opadły na oczy.
— Byłeś zawsze upartym dogmatykiem i umrzesz jako taki — odparł kwaśno Summerlee.
— A ty byłeś wiecznym oponentem, pozbawionym źdźbła wyobraźni i nigdy się tych wad nie pozbędziesz.
— Za to tobie najzaciętsi wrogowie nie mogą zarzucić braku imaginacji — odciął się Summerlee.
— Słowo daję, jesteście gotowi zużyć ostatni łyk tlenu na kłótnię — wtrącił lord John. — Co to kogo może obchodzić, czy życie powstanie na ziemi czy też nie? My w każdym razie tego nie doczekamy.
— Uwagą tą ujawnia pan swój nader wąski horyzont myślowy — surowo odparł Challenger. — Prawdziwy głęboki umysł nie zna więzów czasu ni przestrzeni; oparty o teraźniejszość, dzielącą nieskończoną przeszłość od nieskończonej przyszłości, bada początek i kres wszystkich zjawisk. Normalnie i metodycznie funkcjonuje aż do ostatniej chwili, a fizyczne swoje unicestwienie traktuje tak jak koniec wszelkiej materji w świecie. Czy mam słuszność profesorze Summerlee?
— Tak, ale z pewnemi zastrzeżeniami — zamruczał niechętnie Summerlee.
— Umysł prawdziwie naukowy — ciągnął dalej Challenger — (mówię umyślnie w trzeciej osobie, aby nie wydać się zbyt zarozumiałym) — otóż prawdziwie naukowy umysł jest to taki umysł, który zdolny jest zdobyć się na abstrakcyjne rozumowanie w chwili między wyskoczeniem z balonu a spadnięciem na ziemię. Tylko tacy ludzie mogą zwyciężyć Przyrodę i patrzeć w oczy prawdzie.
— Dziwi mnie, że koniec końcem Przyroda jest na wierzchu — rzekł lord John, wyglądając przez okno — tyle razy chwaliliście się, moi panowie, żeście ją zwyciężyli, a tymczasem okazuje się, że ma jeszcze ona trochę sił.
— To tylko chwilowe niepowodzenie — z przekonaniem odparł Challenger — cóż znaczy parę miljonów lat w dziejach świata? Jak pan widzi świat roślinny ocalał. Niechno pan spojrzy, milordzie, na liście tego klonu, ptaki zdechły ale drzewo kwitnie. Z tego to roślinnego życia powoli, z biegiem czasu wyłonią się mikroskopijne żyjątka, które będą pionierami nowej armji, takiej samej, jakiej my dzisiaj jesteśmy arjergardą, bo z chwilą, gdy powstaną niższe formy życia, ostatecznie zjawienie się człowieka jest równie pewne jak to, że dąb rozwija się z żołędzia. I wszystko potoczy się dawnym trybem.
— A trucizna? — spytałem — czyż nie zniszczy życia w zarodku?
— Trucizna może być tylko przejściową warstwą w przestrzeni. A może życie przystosuje się do nowych warunków. Fakt, że dzięki stosunkowo niewielkiej ilości tlenu możemy oprzeć się truciźnie, jest jasnym dowodem, że niewielkich trzebaby zmian, aby zwierzęta mogły ją znieść.
Poza kępą drzew płomienie objęły dymiący niedawno dom. Czerwone języki strzelały wysoko w górę.
— Straszny widok — szepnął lord John, którego nigdy dotychczas nie widziałem tak przejętym jak w owych chwilach.
— Czy to nie wszystko jedno, w gruncie rzeczy? — zauważyłem. — Świat umarł, a całopalenie jest najlepszym pogrzebem.
— A jeśli i ten dom się zapali, to już koniec z nami.
— Przewidziałem niebezpieczeństwo — rzekł Challenger — i prosiłem żonę, aby mu zapobiegła.
— Jesteśmy zupełnie bezpieczni, drogi. Ale czuję taki zamęt w głowie. Powietrze tu jest straszne!
— Zaraz je odświeżymy — rzekł Challenger i pochylił się nad cylindrem tlenu.
— Już prawie pusty — rzekł — wystarczył nam na jakie trzy i pół godziny. Już blisko ósma, noc mamy zapewnioną, ale przewiduję, że zapas się wyczerpie jutro około 9 zrana. Zobaczymy jeszcze raz, jak słońce wzejdzie, i to dla nas wyłącznie.
Odkręcił kran drugiego cylindra i na chwilę otworzył wentylator. Zamknął go, gdy powietrze wyraźnie się odświeżyło, choć jednocześnie nasze chorobliwe symptomy stały się ostrzejsze.
— A propos jednak — rzekł — nietylko tlenem człowiek żyje. Pora obiadowa już minęła. Upewniam was, moi panowie, że zapraszając was tutaj na zebranie, które chciałem pod każdym względem uprzyjemnić, zatroszczyłem się pilnie i o moją kuchnię. Ale musimy godzić się z rzeczywistością; jak przypuszczam podzielacie moje zdanie, iż nierozsądnem byłoby marnować nasz tlen przez zapalanie spirytusowej maszynki. Myślę, że zadowolimy się zimnem mięsem, chlebem, marynatami i paroma butelkami wina. Doprawdy kochanie, dziś tak jak i zawsze jesteś królową gospodyń!
Istotnie profesorowa ze zręcznością i spokojem prawdziwej angielki nakryła stół śnieżno-białym obrusem, położyła serwetki, i zastawiła skromny posiłek, któremu umiała nadać piętno prawdziwej kultury. Zdumiewającymi były też nasze apetyty.
— Jest to miarą naszego wzruszenia — rzekł Challenger z tą pobłażliwością, jaką przybierał, gdy zniżał się do wyjaśnienia zwykłych faktów — doświadczyliśmy silnego wstrząśnienia. To wywołało zaburzenia molekularne, które z kolei powodują potrzebę wzmocnienia się. Wielkie zmartwienie lub wielka radość winny wywoływać głód, nie zaś brak apetytu, jak to mylnie opisują poeci.
— Oto dlaczego na wsiach wyprawiają na pogrzebach stypy — zaryzykowałem.
— Właśnie. Młody nasz przyjaciel doskonały dał przykład. Proszę o jeszcze jeden kawałek ozora.
— To samo dzieje się u dzikich — odezwał się lord John, nakładając sobie na talerz cielęciny. — Widziałem raz nad rzeką Aruwimi pogrzeb ich wodza; zjedli wówczas hipopotama, który ważył tyle, co cały szczep razem wzięty. Na Nowej Gwinei zdarza się niekiedy, że z wielkiej boleści zjedzą i samego nieboszczyka. No, ale nasza obecna stypa jest najdziwaczniejszą ze wszystkich, jakie kiedykolwiek odbyły się na świecie.
— Dziwne to jednak — zauważyła pani Challenger — że nie odczuwam żadnego żalu za tymi co odeszli. Mam przecież rodziców w Bedford, wiem że umarli, a jednak w tej strasznej, wszechświatowej tragedji nie mogę się zdobyć na opłakiwanie poszczególnych jednostek, nawet moich rodziców.
— I ja mam matkę — rzekłem — zdaje mi się, że ją widzę w tej chwili, jak leży w wielkim fotelu obok okna w naszym dworku w Irlandji, głowę jej przykrywa czarna koronka, obok niej leżą jej binokle i jej książka. Czemuż miałbym płakać po niej? Ona umarła, ja też niebawem umrę i kto wie czy wtem przyszłem życiu nie będziemy bliżej siebie, niż w teraźniejszym. Ale smutno mi na myśl, że ta droga, fizyczna istota już nie istnieje.
— Co się tyczy znikomości ciała — zauważył Challenger — to przecież nikt nie opłakuje obciętych włosów lub paznogci, choć niegdyś stanowiły one cząstkę waszej fizycznej istoty. Ten kto stracił nogę nie będzie się nad nią rozczulał. Ciało nasze jest raczej źródłem zmęczenia i cierpień, przypomina nam bezustannie nasze niedołęstwo. Duch nasz nie ma więc powodu ubolewać nad rozłąką z ciałem.
— O ile taka rozłąka jest tylko możliwą — mruknął Summerlee. — Temniemniej ogólna śmierć jest potworną.
— Tak jak już tłomaczyłem poprzednio — rzekł Challenger — ogólna śmierć z samego swego założenia jest daleko mniej przerażająca, niż śmierć poszczególnych jednostek.
— To tak jak w bitwie — zauważył lord John. — Nie można patrzeć obojętnie na jednego człowieka z przestrzeloną piersią i rozbitą głową, ale gdy widziałem ich dziesiątki tysięcy w Sudanie, przeszło to na mnie niemal bez wrażenia. Wobec faktów historycznej wagi życie jednostki staje się drobnostką. Gdy tak jak dzisiaj padają miljony, trudno znaleść łzę dla osobistej straty.
— Chciałabym, aby się to już skończyło — westchnęła profesorowa. — Ach Jerzy, tak okropnie się boję.
— W decydującej chwili będziesz najodważniejszą z nas wszystkich. Byłem niekiedy dość niesfornym mężem, ale pamiętaj kochanie, że Jerzy Edward Challenger był takim, jakim być musiał i nie było w tem jego winy. Pomimo wszystko nie zamieniłabyś mnie na innego męża, prawda?
— Na żadnego innego, drogi — szepnęła pani Challenger, zarzucając mu ręce na szyję.
My trzej podeszliśmy do okna i ze zdumieniem spojrzeliśmy na widok, jaki się nam przedstawił: wieczór zapadł, spowijając ciemnym całunem zmarłą ludzkość, na południu jednak drżało, migotało purpurowe światło, jak olbrzymia, pulsująca życiem smuga, wybuchająca szkarłatem płomienia, to znów kłębiąca tumanem dymu.
— Lewes się pali! — zawołałem.
— Nie, to Brighton — rzekł Challenger, podchodząc do nas — wszak widać kontury wzgórz wśród tej łuny. Pożar jest o wiele mil za nimi. Całe miasto musi płonąć.
Tu i ówdzie widniały czerwone łuny, a szczątki rozbitego pociągu wciąż jeszcze dymiły, ale wszystko to wydało się drobnym płomykiem, wobec tego pożaru, który szalał za górami. Co za sprawozdanie możnaby napisać do naszej „Gazety“! Żaden jeszcze dziennikarz nie miał tak fascynującego tematu przy zupełnej niemożności zużytkowania go — tyle wypadków godnych opisu i nikogo coby mógł to przeczytać! Wrodzony instynkt odezwał się we mnie. Dlaczego nie miałbym na swój sposób być równie wierny swemu powołaniu, jak ci dwaj uczeni swemu? Nikt prawdopodobnie nie będzie nigdy czytał tego co napiszę, ale trzeba jakoś spędzić tę długą noc, a wiedziałem, że nie zasnę. Pisanie zajmie moje myśli i urozmaici czas. W taki to sposób mam przed sobą mój notatnik, którego kilka stron zabazgrałem przy mdłem świetle naszej jedynej lampy. Gdybym miał prawdziwy talent mógłbym z tego utworzyć coś wielkiego, temniemniej jednak to co napisałem, może posłużyć z czasem do zrozumienia wzruszeń i przeżyć tej strasznej nocy.




ROZDZIAŁ IV.
Pamiętnik umierającego.

Jak dziwnie wyglądają te słowa nabazgrane na początku czystej stronicy mego notatnika! Ale jeszcze dziwniejsze, że napisałem je ja, Edward Malone, ja, który zaledwie dwanaście godzin temu opuściłem moje mieszkanie w Streatham, ani chwili nie przeczuwając tych zdarzeń, jakie dzień przyniesie! Wracam myślą do ubiegłych wypadków: moja rozmowa z Mc Ardlem, pierwszy alarm w postaci listu Challengera w Times’ie, nasze śmieszne zachowanie w podróży, mile spędzone śniadanie, katastrofa wszechświatowa, aż wreszcie łańcuch ten kończy się chwilą obecną; — oto pozostaliśmy sami na wymarłej planecie, a koniec nasz jest tak nieunikniony, że słowa te, skreślone przezemnie siłą zawodowego przyzwyczajenia, słowa, których nikt nigdy czytać nie będzie, uważam za spowiedź człowieka, stojącego tak blisko tych zaświatów, w jakie wkroczyli wszyscy mu podobni, że już niemal umarłego. I czuję jak mądrem było zdanie Challengera, iż prawdziwa tragedja polegałaby na przeżyciu wszystkiego co piękne, wzniosłe i szlachetne. Ale niebezpieczeństwo to nam nie zagraża; tlen w drugim cylindrze już jest na wyczerpaniu. Czas, jaki nam pozostaje do życia, możemy obliczyć co do minuty.
Przed chwilą Challenger uraczył nas odczytem; był przytem tak podniecony, że rzucał się i pienił, jakgdyby miał do czynienia z zastępami swych dawnych oponentów w Queen’s Hall. Trzeba przyznać, że miał przed sobą dziwne audytorjum: żonę, gotową zgodzić się na wszystkie jego twierdzenia, ale niebardzo zdającą sobie sprawę o co idzie; Summerlee, nastrojonego kłótliwie i sceptycznie, ale zainteresowanego wykładem; lorda Johna, znudzonego całą sprawą, i wreszcie mnie, który przyglądałem się całej scenie z takim uczuciem, jakbym był w półśnie i rzeczywistość mało mnie obchodziła.
Challenger siedział przy środkowym stole a jasne światło elektrycznej lampy padało na mikroskop, który przyniósł ze swej ubieralni. Odbity w lustrze aparatu biały blask lampy oświetlał jedną połowę jego twarzy, drugą pozostawiając w cieniu. Jak się okazuje profesor studjował niedawno najniższe formy życia i podniecony był właśnie niesłychanie odkryciem, że ameba, umieszczona poprzedniego dnia pod mikroskopem, była jeszcze żywą.
— Możecie sami się przekonać — powtarzał zgorączkowany — Summerlee chodź tutaj i przekonaj się własnemi oczyma. Malone, może pan zechce sprawdzić moje słowa? Te drobne, postrzępione pyłki pośrodku nie mają żadnego znaczenia, są to diatomy i należą raczej do świata roślinnego niż zwierzęcego. Ale po prawej stronie widać autentyczną amebę, poruszającą się wyraźnie. Mikroskop jest dobrze naregulowany. Spójrzcie sami.
Summerlee spojrzał i przyznał Challengerowi słuszność. Spojrzałem i ja i dostrzegłem malutkie żyjątko, podobne do szarego punkciku na oświetlonym krążku. Lord John postanowił wierzyć Challengerowi na słowo.
— Nie chcę sobie łamać głowy, czy ameba żyje czy nie — oświadczył — ja i ona nie znamy się nawet z widzenia, więc nie mam powodu brać do serca jej losów. Już tam ona napewno nie troszczy się o nas.
Roześmiałem się głośno na te słowa, a Challenger rzucił mi lodowate spojrzenie.
— Gadulstwo pół-inteligentnego człowieka więcej szkodzi nauce, niż ciemnota zupełnie niewykształconych ludzi — rzekł — gdyby lord Roxton raczył łaskawie...
— Ależ Jerzy nie bądź tak uszczypliwy — przerwała jego żona, kładąc mu dłoń na czarnej grzywie widniejącej z nad mikroskopu. — Co to kogo może obchodzić, czy ameba żyje czy nie?
— A właśnie że obchodzi — gniewnie odparł Challenger.
— No to posłuchajmy o amebie — rzekł lord John z dobrodusznym uśmiechem — możemy równie dobrze mówić o tem, jak i o czem innem. Jeśli byłem trochę niegrzeczny względem tej damy, jeśli ją uraziłem, to gotów jestem ją przeprosić.
— Przyznam się — zauważył Summerlee, swym arbitralnym, skrzekliwym głosem — że nie rozumiem, dlaczego Challenger przywiązuje taką wagę do tego, że ameba żyje. Ponieważ przebywa w tej samej atmosferze, co i my, więc trucizna nie ma na nią wpływu, gdyby jednak wynieść ją z tego pokoju, zginęłaby tak, jak wszystkie inne stworzenia.
— Twoja uwaga, drogi Summerlee — odparł Challenger z wyrazem nieskończonego pobłażania — twoja uwaga dowodzi, że nie znasz sytuacji. Umieściłem wczoraj tę amebę pod mikroskopem, którego szkiełka zalepiłem hermetycznie. Tlen nie mógł więc przeniknąć do środka, natomiast przeniknął tam eter, tak jak przenika wszystko we wszechświecie. Ameba więc oparła się truciźnie, możemy stąd wnioskować, że wszystkie ameby na ziemi nie zginęły, jakeś to mylnie twierdził, ale ocalały z katastrofy.
— Nawet to mnie nie zachwyca — rzekł lord John — cóż z tego będzie?
— A będzie to, że świat nie jest wymarły, ale jeszcze żywy. Gdybyście mieli choć trochę naukowego polotu, spojrzelibyście o parę miljonów lat w przyszłość — a parę miljonów lat jest to chwila w nieskończonym korowodzie wieków — i wyobrazilibyście sobie świat pulsujący nowem życiem, życiem zwierzęcem i ludzkiem, jakie rozwinie się z tego drobnego żyjątka. Czyż nie widział pan, milordzie, preryj, zniszczonych pożarem tak że nic na nich nie pozostało, prócz poczerniałej ziemi? Zdawałoby się, że wszelkie życie zamarło na zawsze w tej pustyni, a jednak korzenie pozostały głęboko w ziemi i gdy pan po raz wtóry wracasz na to samo miejsce, już nie znać na niem śladów strasznej klęski. Otóż to drobne żyjątko kryje zarodki zwierzęcego życia, i dzięki prawu ewolucji zdoła z czasem zatrzeć wszelki ślad tej katastrofy, której teraz jesteśmy uczestnikami.
— Piekielnie ciekawe — rzekł lord John, pochylając się nad mikroskopem — wartoby umieścić podobiznę tego gościa w galerji rodzinnych portretów, pod numerem pierwszym. A jaką ma wspaniałą spinkę od koszuli!
— Ten ciemny punkcik to właśnie jądro — pouczył go Challenger tonem bony, pokazującej dziecku litery alfabetu.
— No już teraz nie możemy się skarżyć na osamotnienie — śmiał się lord John — jest jeszcze ktoś prócz nas na świecie.
— Uważasz więc za dowiedzione, Challenger — odezwał się Summerlee — że świat istnieje dlatego, aby wytwarzać i podtrzymywać życie ludzkie?
— A jakiż ty widzisz cel w istnieniu świata? — zagadnął Challenger, dotknięty choćby cieniem opozycji.
— Niekiedy myślę, że tylko potworne zarozumialstwo człowieka każe mu traktować świat jako scenę i dekorację swych popisów.
— Trudno dowodzić czegóś w tej dziedzinie, ale nie wpadając w to, co określasz mianem zarozumialstwa, można jednak twierdzić, że człowiek jest najdoskonalszym tworem Przyrody.
— Najdoskonalszym z tych, jakie znamy.
— To się samo przez się rozumie.
— Więc wyobraź sobie ziemię, płynącą przez miljony, a może i miljardy lat w międzyplanetarnej przestrzeni; ziemię, jeśli nie pustą, to jednak bez śladu życia ludzkiego na niej. Wyobraź ją sobie zmywaną deszczem, paloną słońcem, smaganą wiatrem przez te długie wieki. Niedalej jak wczoraj zjawił się na niej człowiek, jeśli chodzi o geologiczne pojęcie czasu. Czemu więc mamy przypuszczać, że cała ta olbrzymia ewolucja odbyła się li tylko dla niego?
— Dla kogóż więc lub dla czego?
Summerlee wzruszył ramionami.
— Skądżesz mogę to wiedzieć? Dla jakiejś przyczyny, której pojąć nie jesteśmy w stanie; człowiek był może w dziejach świata jedynie wypadkiem, przejściowym wytworem wielkiego procesu. Piana na falach oceanu mogłaby sobie również wyobrazić, że ocean istnieje po to, aby ją wytwarzać i utrzymywać, albo mysz mogłaby myśleć, że katedra, w której się wylęgła została wybudowaną specjalnie dla niej.
Zanotowałem dosłownie ich dyskusje, która teraz poczyna przeradzać się w sprzeczkę, naładowaną naukowymi terminami. Asystowanie przy debatach takich dwu uczonych jest bezwątpienia wielkiem szczęściem, ale ponieważ nigdy nie zgadzają się w żadnej kwestji, więc lord John i ja niewiele pozytywnego możemy dowiedzieć się z ich dyskusji. Jeden zbija argumenty drugiego, a my nie wiemy, co jest prawdą. Teraz spór ucichł; Summerlee zagłębił się w fotelu, a Challenger, mrucząc coś do samego siebie, majstruje koło mikroskopu. Lord John zbliżył się do mnie i obydwaj wyglądamy przez okno.
Blady księżyc już się ukazał; ostatni to raz oczy nasze spoczywają na nim. Gwiazdy błyszczą cudownie. Nawet w przeczystem powietrzu Ameryki Południowej nie błyszczały tak jasno. Może zmiany atmosferyczne tak wpłynęły na ich światło. Żałobna łuna Brighton płonie jeszcze, a zdala migocze ognista plama, która może oznaczać pożar w Arundel, Chichester lub nawet w Portsmouth. Jakaś słodka melancholja unosi się w powietrzu; czyż młodość i piękność zginęły bezpowrotnie? Ziemia skąpana blaskiem gwiazd wygląda jak cichy kraj z bajki. Ktoby mógł odgadnąć, że w istocie jest Golgotą, usłaną trupami ludzi?
Nagle wybucham śmiechem.
— Hallo, przyjacielu — rzekł lord John, patrząc na mnie ze zdziwieniem, skąd ta wesołość?
— Myślałem o wszystkich nierozstrzygniętych problematach — odparłem — na które poświęcono tyle czasu i uwagi. Naprzykład o współzawodnictwie Anglji i Niemiec, albo o zatoce Perskiej, która tak niepokoiła naszego redaktora. Ktoby to powiedział, że te wszystkie sprawy, budzące tyle zabiegów, tyle namiętności, zostaną rozwiązane w ten sposób?
Znowuż popadliśmy w milczenie. Sądzę, że każdy z nas myśli o swoich najbliższych, którzy już nie żyją; pani Challenger płacze zcicha, a jej mąż coś jej szeptem tłomaczy. Myśl moja biegnie ku najrozmaitszym osobom i widzę je kolejno tak białe i sztywne, jak ten biedny Austin, tam na podwórzu. Oto Mc Ardle; widzę go tak wyraźnie; głowa mu opadła na biurko, a ręka ściska jeszcze słuchawkę telefonu; tak upadł, rozmawiając ze mną. Naczelny redaktor, Beaumont leży pewnie na błękitno-czerwonym tureckim dywanie, który zdobił jego sanctuarjum. A moi koledzy, reporterzy Macdonna, Murray, Bond — ci pewnie umarli przy pracy, pochyleni nad papierem, na którym notowali niezwykłe wrażenia i wypadki dnia. Wyobrażam sobie, że jeden został wysłany do Pogotowia Lekarzy, drugi do Westminsteru, trzeci do St. Paul.
Wspaniałe tytuły, których nigdy nie ujrzą drukiem, majaczyły im pewnie przed oczyma w tej ostatniej chwili. Macdonna wysłany był do lekarzy, oto jak zaczął swoje sprawozdanie: „Na Harley Street nie tracą nadziei.“ „Wywiad z p. Soley Willson“, „Słynny specjalista orzekł: „nie upadajcie nigdy duchem“, „Korespondent nasz zastał wielkiego uczonego, siedzącego na dachu swego domu, dokąd się schronił przed nawałą przerażonych pacjentów, szturmujących jego mieszkanie. Zdając sobie jasno sprawę z powagi chwili, nasz sławny lekarz twierdził jednak, że wszelka nadzieja ratunku nie jest stracona“. Bond znowuż, rozmiłowany w efektach stylowych, ujął sprawę inaczej; przyglądał się wypadkom w katedrze Św. Pawła. Co za temat dla niego! „Gdym stał na małej galeryjce pod murem i przyglądał się stamtąd tłumom, które napełniały świątynię, korząc się w tej ostatniej chwili przed Stwórcą, o którym w ciągu wszystkich lat swego życia tak uparcie pamiętać nie chcieli — dobiegło uszu moich tak rozpaczliwe błaganie o litość, taki płacz przerażenia...“ no i tak dalej.
Ale co za głupstwa wypisuję! Staram się jakoś spędzić te męczące chwile. Pani Challenger poszła do ubieralni i profesor powiedział nam, że usnęła, on sam siedzi przy stole, i przeglądając swoje książki, robi notatki z takim spokojem, jakgdyby miał przed sobą długie lata pracy. Pióro mechaniczne, którem pisze, skrzypi tak przeraźliwie, że zdaje się wyrażać wzgardę wszystkim tym, którzy się z twierdzeniami profesora nie zgadzają.
Summerlee usnął w fotelu i od czasu do czasu wydaje rozpaczliwe chrapanie, lord John wyciągnął się, zamknął oczy i wsunął ręce w kieszenie. Nie pojmuję, jak można spać w takich chwilach.
3.30 rano. Przed chwilą się zbudziłem. Było pięć po jedenastej gdym zapisywał ostatnie słowa, przypominam to sobie, gdyż nakręcałem zegarek i zwróciłem uwagę na godzinę. I tak więc, z tej odrobiny czasu, jaka mi pozostała do życia zmarnowałem 5 godzin. Któżby w to uwierzył? Ale też czuję się znacznie rzeźwiejszym i zrezygnowanym — lub staram się wmówić w siebie tę rezygnację. A jednak, im silniejszym człowiek się czuje, im żywiej tętni w nim życie, tem okropniejszą musi mu się śmierć wydawać. Rozluźniając powoli i stopniowo węzeł, łączący nas z życiem, Natura postępuje nietylko mądrze, ale i litościwie.
Pani Challenger jest wciąż jeszcze w ubieralni, mąż jej zasnął nad stołem. Co za widok! Olbrzymie jego plecy pochylone są wtył, włochate wielkie ręce splecione na kamizelce, a głowa tak nisko opadła na piersi, że widzę ledwie zmierzwiony koniec jego gęstej brody. Trzęsie się cały od chrapania, do którego Summerlee dorzuca od czasu do czasu swój wysoki tenor. Lord John śpi również wyciągnięty na koszykowym leżaku. Pierwszy brzask poranka skrada się do pokoju, nadając wszystkiemu jakieś szare i smutne zabarwienie.
Przyglądam się wschodowi słońca — temu pierwszemu wschodowi nad wyludnioną ziemią. Ludzkość zginęła, zgasła w ciągu jednego dnia, ale planety krążą dawnemi drogami, na morzach przypływ zmienia się z odpływem, wichry szumią wśród drzew, i nic nie zmieniło się w Przyrodzie, która zdaje się służyć tej drobnej amebie, jakby nie pamiętając o tym, co zwał się panem stworzenia i obecnością swoją zaszczycał lub unieszczęśliwiał ten świat. Na podwórzu leży Austin, blady i sztywny, a w ręku wciąż jeszcze ściska gumowego węża. Cała ludzkość uosabia się w tej napół śmiesznej, napół tragicznej postaci, spoczywającej bezsilnie obok maszyny, którą niegdyś zbudowała.
Na tem urywają się moje notatki. Szybkość, z jaką rozwinęły się późniejsze wrażenia, uniemożliwiła mi ich zapisywanie, ale z taką wyrazistością wyryły się w mej pamięci, że nie ominę w ich opisie ani jednego szczegółu.
Duszność, jaka ścisnęła mię ze gardło, kazała mi spojrzeć w stronę cylindrów. Godzina naszej śmierci była już bliską, w nocy Challenger odkręcił widocznie kran czwartego cylindra; obecnie już i ten się wypróżnił. Okropne uczucie dławienia było coraz silniejszem, podbiegłem do ostatniego cylindra i otworzyłem go. W chwili, gdym to czynił, błysnęła mi myśl, że gdybym się wstrzymał, towarzysze moi we śnie pożegnaliby się z życiem.
W tej chwili z za portjery rozległ się głos pani Challenger:
— Jerzy, Jerzy, duszę się!
— Już wszystko w porządku, proszę pani — odparłem, gdy inni zerwali się na nogi — już wpuściłem trochę tlenu.
Ale nawet w tej chwili nie mogłem powstrzymać się od śmiechu na widok Challengera, który przecierał oczy wielkiemi owłosionemi pięściami, jak dziecko nagle zbudzone ze snu. Summerlee wstrząsał się jak człowiek, w którym zwykły ludzki lęk bierze, wobec tak okropnej sytuacji, górę nad stoicyzmem uczonego. Lord John zaś rzeźki był i spokojny, tak jakgdyby tylko co się zbudził przed rannem polowaniem.
— Piąty i ostatni — rzekł, spoglądając na cylindry — ej, przyjacielu, nie spisywał pan chyba swoich wrażeń na tej ćwiartce papieru, którą trzymasz na kolanach?
— Gryzmoliłem trochę, aby zabić czas.
— No, jedynie irlandczyk mógł się zdobyć na coś podobnego. Zdaje mi się, że będzie pan musiał trochę poczekać, zanim mały braciszek ameba wyrośnie, aby to odczytać. Narazie mało go to obchodzi. No, Herr Professor, cóż tam za widoki?
Challenger patrzył na gęste tumany mgły, przesłaniające widnokrąg; z białego tego morza wyglądały gdzieniegdzie szczyty gór, jak wyspy.
— Zanosi się na wiatr — rzekła pani Challenger, wchodząc do pokoju w szlafroku — ale wy trzęsiecie się z zimna, moi drodzy przyjaciele. Zmarzliście w tych fotelach, podczas gdy ja otuliłam się tak ciepło kołdrą. Ale zaraz temu zaradzę.
Dzielna kobietka zakrzątnęła się żwawo i wnet usłyszeliśmy szum maszynki. Niebawem profesorowa wróciła, niosąc pięć filiżanek dymiącej czekolady.
Summerlee spytał czy może zapalić falkę, my zaś wszyscy zabraliśmy się do papierosów. Uspokoiło to nam nerwy, ale sądzę, że nie powinniśmy byli palić, gdyż dym zgęścił jeszcze duszną atmosferę pokoju. Challenger musiał otworzyć wentylator.
— Jak długo jeszcze, Challenger? — zapytał lord John.
— Około trzech godzin — odparł profesor, wzdrygając się.
— Początkowo bałam się — rzekła jego żona — ale im bliżej końca, tem jestem spokojniejszą. Jak myślisz, Jerzy, czy nie powinniśmy się modlić?
— Módl się, jeśli chcesz, kochanie — odpowiedział łagodnie nasz kolos — każdy z nas modli się na swój sposób; mój polega na zupełnem poddaniu się temu, co mi los przeznaczy. Jest to pogodne poddanie, które łączy w sobie wiedzę i religję.
— Nie mogę nazwać mego duchowego stanu jako poddanie się, a tem mniej pogodne — zamruczał Summerlee z poza swojej fajki — ulegam, bo muszę. Ale przyznaję, że chciałbym pożyć choćby jeszcze jeden rok, aby ukończyć moją klasyfikację skamieniałości wapiennych.
— Nieukończona twoja praca — rzekł pompatycznie Challenger — jest drobnostką w porównaniu do mojego „magnum opus“, mojego „Łańcucha Stworzeń“, dzieła, które dopiero zacząłem. Mój geniusz, moja wiedza, moje badania — jednym słowem wszystko, co składa się na moją wyjątkową umysłowość — miało się skoncentrować w tem wiekopomnem dziele. Ale temniemniej, jak już powiedziałem, poddaję się.
— Każdy z nas pozostawia jakieś niewypełnione zamiary — zauważył lord John — jakież były pańskie, młodzieńcze?
— Pracowałem nad tomem wierszy — odparłem.
— No to w każdym razie ludzkość uniknęła ich czytania — rzekł lord John — okazuje się, że każdy medal ma istotnie dwie strony.
— A jakie były pańskie zamiary — spytałem.
— Tak się właśnie złożyło, że nie miałem żadnych. Obiecałem tylko Merivalowi, że pojadę z nim wiosną do Tybetu upolować lamparta. Dla pani jednak, Mrs. Challenger, koniec ten przychodzi bardzo nie w porę, teraz właśnie gdyście sobie państwo wybudowali tę śliczną willę.
— Miejsce moje jest tam, gdzie jest Jerzy. Ale cobym dała za to, aby raz jeszcze przejść się z nim razem wśród tych gór, oddychając świeżem porannem powietrzem.
Słowa jej znalazły żywy oddźwięk w naszych sercach. Słońce przedarło się właśnie poprzez mgłę i złotem światłem zalało całą dolinę; ten świat, uśmiechający się w promieniach porannego słońca wydawał się nam, uwięzionym w dusznej i zatrutej atmosferze pokoju, rajem z bajki. Powietrze było już bardzo zgęszczone, i zdawało mi się, że zimna dłoń śmierci wyciąga się już ku nam, niedobitkom ludzkiej rasy.
— Jakiś nieszczególny tlen w tym ostatnim cylindrze — zauważył lord John, z trudem wciągając powietrze.
— Zawartość cylindrów bywa rozmaita — rzekł Challenger — w zależności od siły ciśnienia i staranności zakorkowania. Zgadzam się z panem, Roxton, iż zawartość tego cylindra jest niezadawalająca.
— Jesteśmy więc oszukani nawet w ostatniej chwili naszego życia — gorzko zauważył Summerlee — oto wyborny przykład tych smutnych czasów, w których żyliśmy. No, Challenger, jeśli chcesz studjować objawy fizycznego zaniku, to nie masz już ani chwili do stracenia.
— Usiądź na tym niskim stołeczku obok mnie, kochanie, i daj mi rękę — zwrócił się Challenger do swojej żony — zdaje mi się, przyjaciele, że dłuższa zwłoka w tem okropnem powietrzu nie ma już celu. Czy może chcesz jeszcze czekać, najdroższa?
Pani Challenger westchnęła z cicha i przytuliła głowę do kolan męża.
— Widywałem ludzi, kąpiących się w zimie — odezwał się lord John — i gdy jedni zanurzą się już w wodzie, kilku pozostałych na brzegu, drżąc i kuląc się z zimna, spoglądają z zazdrością na tych, co mieli już odwagę wskoczyć do wody. Ci ostatni czują się najgorzej i dlatego byłbym za tem, aby już dać nura w wieczność.
— Proponuje więc pan, by otworzyć okno?
— Wolę się otruć, niż udusić.
Summerlee skinął głową na znak zgody i wyciągnął chudą dłoń do Challengera.
— Kłóciliśmy się nieraz — rzekł — ale to już minęło. W gruncie rzeczy byliśmy szczerymi przyjaciółmi i żywiliśmy dla siebie wzajem głębokie uznanie. Żegnaj, Challenger!
— Żegnaj, młodzieńcze! — zwrócił się do mnie lord John — okno jest szczelnie zalepione i nie da się otworzyć.
Challenger uniósł się, pociągając żonę, którą tulił do piersi, ona zaś zarzuciła mu ramiona na szyję.
— Podaj mi tę lunetę, Malone — rzekł poważnie.
Podałem mu ją.
— Oddajemy się w ręce Potęgi, która nas stworzyła — krzyknął swym potężnym głosem, i jednocześnie cisnął lunetą w okno.
Wraz z brzękiem tłuczonego szkła twarze nasze owionął ożywczy podmuch silnego, porannego wiatru.
Nie umiem przewidzieć, jak długo siedzieliśmy w zdumionem milczeniu, wreszcie jak przez sen usłyszałem słowa Challengera.
— Świat powrócił do normalnych warunków; minęliśmy kręgi zatrutego eteru, ale z całego rodzaju ludzkiego my jedni tylko pozostaliśmy przy życiu.




ROZDZIAŁ V.
Umarły świat.

Długo, długo siedzieliśmy w milczeniu, a świeży, wilgotny wiatr, niosący słony podmuch od morza, powiewał firankami i muskał nasze rozpalone twarze. Żaden z nas nie umiał później określić, ileśmy czasu tak przesiedzieli; byliśmy ogłuszeni, oniemiali, nawpół nieprzytomni. Zdobyliśmy się na odwagę wobec śmierci, ale ta nagła świadomość, iż musimy żyć, przetrwawszy całą ludzkość — uderzyła nas jak obuchem, obezwładniła nas fizycznie i moralnie. Stopniowo jednak przytomność poczęła nam powracać, myśli zaczęły kiełkować w głowie i z nieubłaganą jasnością zarysowały się przed nami przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, życie, któreśmy prowadzili i to które teraz prowadzić będziemy zmuszeni. Z przerażeniem spoglądaliśmy na siebie, czytając wzajem we własnych oczach tę samą myśl; miast radości, iż udało nam się takim cudem wymknąć śmierci, ogarnęło nas niewymowne przygnębienie. Wszystko, cośmy ukochali na ziemi, zostało zmiecione w olbrzymi, nieskończony ocean nicości, a my pozostaliśmy na tym pustym świecie bez przyjaciół, nadziei i celu.
— To straszne, Jerzy, to straszne! — łkając, zawołała pani Challenger. — Czemu nie umarliśmy wraz ze wszystkimi! Ach, czemuś nas uratował! Mam wrażenie, że to myśmy pomarli, a wszystko inne żyje.
Gęste brwi Challengera ściągnięte były z wyrazem naprężenia: wielka, włochata jego ręka ściskała drobną rączkę żony. Zauważyłem, że profesorowa w każdem zmartwieniu wyciągała ramiona do męża, jak dziecko do matki.
— Nie jestem do tego stopnia fatalistą, aby wszystko w życiu przyjmować biernie — rzekł Challenger — temniemniej wszakże zauważyłem, iż najwyższa mądrość zasadza się na godzeniu się z rzeczywistością.
— Ja się nie zgadzam — stanowczo oświadczył Summerlee.
— Cóż to kogo obchodzi czy się pan zgadza czy nie? — odezwał się lord John — biernie czy też oponując, musi się pan poddać faktom. Nie zdaje mi się, aby pana pytano o zdanie przed katastrofą i wątpię, aby pana zapytano o nie teraz. Tak, że pańskie godzenie się czy nie godzenie się, nie ma najmniejszego znaczenia.
— W tem właśnie leży różnica między szczęściem a nieszczęściem — rzekł Challenger w zamyśleniu, i wciąż pieszcząc rękę żony. — Można płynąć z prądem i czuć się szczęśliwym lub walczyć z falami i rozbić się o skały. Ponieważ nie możemy zmienić tego, co się stało, pogódźmy się z rzeczywistością i nie męczmy się dłużej.
— Ale cóż my poczniemy na tym pustym świecie? — zapytałem, spoglądając z rozpaczą na błękitne bezbrzeżne niebo. — Co ja pocznę z sobą? Niema już pism, więc i moje życie nie ma racji bytu.
— I niema do czego strzelać, niema z kim walczyć, więc i moje życie straciło swą rację — wtrącił lord John.
— I moje również, skoro niema kogo uczyć — zawołał Summerlee.
— Moje jej nie straciło, dzięki Bogu, gdyż pozostał mi mój mąż i moje domowe ognisko — szepnęła pani Challenger.
— Ani moje — dodał jej mąż — gdyż nauka nie umarła a przebieg tej katastrofy nasunie niemało absorbujących zagadnień.
Wszystkie okna otwarte były teraz naoścież i wyglądaliśmy przez nie na cichy, jakby nieruchomy krajobraz.
Zastanówmy się — ciągnął Challenger — była trzecia lub nieco po trzeciej, gdy ziemia weszła wczoraj ostatecznie w zatrute kręgi eteru, któremi została kompletnie zalana. Obecnie jest dziewiąta. Otóż nasuwa się pytanie, o której godzinie wyszliśmy z zatrutych sfer?
— Powietrze było okropne jeszcze o świcie — zauważyłem.
— A nawet później — rzekła pani Challenger — o ósmej zrana czułam, że zaczynam się dławić tak jak o świcie.
— A więc ustanówmy, że o ósmej zrana ziemia wyszła poza sferę zatrutą; przez siedemnaście godzin krążyła w niej. Przez tyle to czasu Wielki Ogrodnik oczyszczał swój owoc ze zgnilizny ludzkiej, która go pokryła. Czyżby było możliwem, aby Jego dzieło zniszczenia nie było zupełnem, aby ocalał jeszcze kto, prócz nas?
— Właśnie, zastanawiałem się nad tem — szepnął lord John — dlaczego my mamy być tylko tymi jedynymi uratowanymi rozbitkami.
— To absurd przypuszczać, że uratował się jeszcze ktokolwiek prócz nas — rzekł z przekonaniem Summerlee — zastanówcie się, że nawet taki człowiek jak Malone, silny jak byk, nie posiadający ani krzty nerwów — padł bez przytomności, nie mogąc wejść na schody, tak gwałtownem było działanie trucizny. Niepodobna, aby ktokolwiek mógł wytrzymać w tej atmosferze siedemnastu minut, a nie dopiero godzin.
— Chyba, że ktoś przewidział katastrofę i przygotował się do niej, tak jak Challenger.
— To ostatnie jest mało prawdopodobnem — rzekł Challenger, wysuwając brodę i opuszczając powieki. — Dar obserwacji połączony z wiedzą i ze zdolnością wyciągania wniosków, są to właściwości mojego umysłu, dzięki którym zdołałem przewidzieć niebezpieczeństwo, a któremi wątpię, aby dwie osoby mogły być obdarzone w jednej i tej samej epoce.
— A więc sądzi pan, że wszyscy pomarli?
— Trudno w to wątpić. Temniemniej nie wolno nam zapominać, że działanie trucizny rozpoczęło się od dolin, idąc ku górom, gdzie prawdopodobnie było znacznie słabszem. Dziwne to bardzo, że tak było, ale jest to fakt, który przedstawia ciekawe i obszerne pole do przyszłego badania. Jeżeli więc jeszcze kto ocalał z tej katastrofy, to należałoby go szukać w jakiej tybetańskiej wiosce, lub gdzieś w Alpach, o wiele tysięcy stóp ponad poziomem morza.
— Ponieważ jednak niema ani pociągów ani statków — zauważył lord John — możemy równie dobrze szukać ludzi na księżycu. Ciekaw też jestem czy niebezpieczeństwo zupełnie minęło, czy też jest to tylko chwilowe uspokojenie.
Summerlee spojrzał wokoło.
— Niebo wydaje się jasne i czyste — rzekł pełnym powątpiewania głosem — ale tak samo było wczoraj. Wcalebym nie przysiągł, że wszystko skończone.
Challenger wzruszył ramionami.
— Musimy się znów odwołać do fatalizmu — rzekł. — Jeżeli ziemia już raz uległa podobnej katastrofie, co nie wychodzi poza granice możliwości, było to bezwątpienia już bardzo dawno temu. Mamy więc wszelkie dane sądzić, że dużo czasu upłynie, zanim katastrofa ta znów się powtórzy.
— Bardzo pięknie — rzekł lord John — i ale po jednem trzęsieniu ziemi, może bardzo prędko nastąpić drugie, i dlatego sądzę, że dobrzeby było rozprostować nogi i odetchnąć świeżem powietrzem, dopóki mamy możność po temu. Skoro nasz zapas tlenu wyczerpał się, możemy w razie czego również dobrze dusić się na podwórzu jak i w pokoju.
Opanowała nas jakaś dziwna apatja, która była fizyczną i duchową reakcją po okropnych wstrząśnieniach ostatniej doby. Nawet Challenger jej uległ, i siedząc w fotelu, oparł głowę na rękach, zamyśliwszy się nad czemś głęboko; dopiero lord John i ja porwawszy go za ramiona, postawiliśmy go siłą na nogi. Nagrodził nas za to groźnem warknięciem.
Gdyśmy się jednak wydostali z wąskiej przystani na szerszy świat zwykła energja poczęła nam stopniowo wracać. Cóż jednak mieliśmy począć ma tem wielkiem cmentarzysku, w jaki przedzierzgnął się świat? Nigdy chyba, od zarania wieków, żaden człowiek nie stał przed takiem zagadnieniem. Nasze materjalne potrzeby, a nawet nasze zachcianki, były zupełnie zabezpieczone na przyszłość. Wszystkie składy żywności, wszystkie piwnice, wszystkie dzieła sztuki należały teraz do nas. Ale co mieliśmy począć? Najprzód zabraliśmy się do tego, co samo rzucało się w oczy, a więc zeszliśmy do kuchni i przenieśliśmy na łóżko dwie służące, z których jedna umarła na podłodze a druga na krześle przy ogniu; potem poszliśmy na podwórze po Austina. Członki jego były sztywne, a ściągnięte muskuły twarzy nadawały jej sardoniczny wyraz. Grymas ten uderzał na twarzach tych wszystkich, którzy umarli od trucizny. Gdziekolwiek obróciliśmy się, wszędzie ścigał nas ten sam ironiczny uśmiech zmarłych, którzy zdawali się drwić milcząco z tych nieszczęsnych niedobitków swej rasy.
— Słuchajcie — rzekł lord John, mierząc nerwowym krokiem stołowy pokój, podczas gdy my posilaliśmy się jakąś skromną przekąską — nie wiem co wy o tem myślicie, ale co do mnie to poprostu nie mogę siedzieć tu bezczynnie.
— Może raczy pan, milordzie, poradzić nam, co mamy począć? — rzekł Challenger.
— Ruszmy się stąd. Zobaczmy co się naprawdę stało.
— To samo chciałem zaproponować.
— Ale w tej małej wiosce nie mamy co robić. Właściwie z okna możemy widzieć wszystko, co tu zaszło.
— Więc dokąd mamy się udać?
— Do Londynu!
— Wszystko to bardzo piękne — zamruczał Summerlee. — Może pan jest zdolny do 40 milowego spaceru, ale nie ręczę pod tym względem za Challengera z jego krótkiemi nogami, a co do siebie, to ręczę, że się na nic podobnego nie zdobędę.
Challenger uczuł się bardzo dotkniętym.
— Gdybyś zechciał ograniczyć swoje uwagi do własnej powierzchowności, przekonałbyś się, że masz aż nadto szerokie pole do obserwacji — zawołał.
— Nie miałem zamiaru cię obrażać, mój drogi Challenger — odparł nasz nietaktowny przyjaciel. — Nikt ci nie może robić zarzutu z twojej powierzchowności. Jeżeli natura obdarzyła cię krótkiem ciałem, to musisz mieć krępe nogi.
Challenger był zbyt rozwścieczony, aby zdobyć się na odpowiedź; sapał tylko i pienił się. Lord John pośpieszył zażegnać burzę.
— Któż mówi o spacerze — rzekł — po co mamy iść?
— Może nam pan poradzi jechać pociągiem? — spytał Challenger, wciąż jeszcze sapiąc.
— Ale cóż się stało z autem? Dlaczegobyśmy niem nie mieli pojechać?
— Nie jestem coprawda fachowcem — rzekł Challenger, głaszcząc w zamyśleniu brodę — ale ma pan rację, przypuszczając, że umysł ludzki w najwyższych swoich przejawach zdolny jest wszystko sobie przyswoić. Pomysł pański jest świetny, milordzie, ja sam zawiozę was wszystkich do Londynu.
— Nic podobnego — stanowczo zaprotestował Summerlee.
— Nie, nie, Jerzy — poparła go pani Challenger — pamiętasz jak raz próbowałeś prowadzać auto i wpadłeś na wrota garażu.
— Był to chwilowy brak skupienia — spokojnie odparł Challenger. — Sprawa jest już przesądzona, zawiozę was wszystkich do Londynu.
Lord John uratował sytuację.
— Co to za auto? — spytał.
— Humber — dwadzieścia koni.
— Kierowałem takim autem przez parę lat — rzekł lord John — ale, mój Boże, nie spodziewałem się nigdy, że zabiorę całą ludzkość do jednego samochodu. Akurat jest w niem pięć miejsc. Ubierajcie się, a będę czekał na was punkt o dziesiątej.
Istotnie o naznaczonej godzinie auto kierowane przez lorda Johna zajechało przed dom. Gdyśmy wsiedli lord John ruszył z miejsca, wioząc nas na najdziwniejszy spacer, jaki kiedykolwiek, od początku swego istnienia, ludzie mogli odbyć.
Trzeba sobie wyobrazić piękno Przyrody w ten wspaniały dzień sierpniowy, świeże powietrze poranka, złoty blask słońca, niebo bez chmurki, wspaniałą zieleń lasów Sussexu i ciemną purpurę, pokrytych wrzosem wzgórzy. Wśród tego piękna okolicy, zacierającego wszelkie wspomnienia katastrofy, jedna tylko rzecz przywodziła ją ciągle na pamięć: uroczyste, wszechobejmujące milczenie. Jakiś poszmer życia unosi się nad ziemią, tak bezustanny a naturalny, że wymyka się uwadze człowieka, tak jak marynarz z biegiem czasu, nie zwraca już uwagi na rozgwar fal. Świergotanie ptasząt, brzęczenie owadów, dalekie echo głosów ludzkich, szczekanie psów, porykiwanie bydła, szum pociągów i turkot wozów — wszystko to zlewa się w jedną, nigdy niemilknącą nutę, uderzającą niepostrzeżenie słuch ludzki. Nuty tej brakło teraz. Cisza była wprost straszna, tak straszna, że sapanie i turkot naszego samochodu wydawały się jakiemś świętokradztwem, znieważającem to milczenie, które jak całun otuliło szczątki ludzkości i chłodem ściskało nasze serca.
A umarli! Z początku ten nieskończony szereg, wykrzywionych drwiąco twarzy, napełniał nas przerażeniem. Dziś jeszcze przypominam sobie tę niańkę z dwojgiem dzieci, starego dorożkarskiego konia, wpółleżącego na dyszlu, woźnicę zgiętego na siodle i młodzieńca, ściskającego klamkę drzwiczek i szykującego się do skoku — minęliśmy ich wszystkich, zjeżdżając ze wzgórza w stronę kolei. Poniżej dostrzegliśmy sześciu żniwiarzy, leżących tuż obok siebie, sztywnych, szeroko rozwartymi oczyma wpatrzonych wprost w niebo. Ten widok mam przed sobą, jak na obrazie. Wkrótce jednak, dzięki łaskawemu prawu Natury, zmęczone nerwy przestały reagować. Ogrom katastrofy zatarł wszelkie jej szczegóły. Poszczególne jednostki zlały się w grupy, grupy w tłumy, a tłumy w jedną wielką masę, która wywoływała już kompletne duchowe odrętwienie; tylko czasem jakiś specjalnie uderzający szczegół, groteskowy, lub tragiczny, przykuwał uwagę, uprzytamniając całą doniosłość katastrofy.
Ale najboleśniejsze wrażenie wywierał widok dzieci! Było coś oburzająco niesprawiedliwego w tej przedwczesnej śmierci; na płacz nam się zbierało (a pani Challenger istotnie płakała) gdyśmy, mijając wielką szkołę ludową, ujrzeli cały szereg drobnych figurek, rozsianych po szosie. Przerażeni nauczyciele przerwali widocznie lekcje i dzieciaki zwolnione biegnąc do domów, podusiły się po drodze. Dużo osób zmarło, w oknach domów; w Tunbridge Wells nie było ani jednego okna, z którego by nie wyglądała sztywna, wykrzywiona ironicznym uśmiechem twarz. Pogoń za jednym choćby łykiem świeżego powietrza spędziła ich do okien. Na chodnikach leżały całe masy ludzi, którzy widocznie, dusząc się, wybiegli z domów, wielu popadało na jezdnię i szczęśliwie się ułożyło iż lord John był wytrawnym szoferem, gdyż kierowanie autem w tych okolicznościach nie było łatwą rzeczą. Mijając miasteczko i wioski zmuszeni byliśmy posuwać się w bardzo wolnym tempie, a raz nawet, musieliśmy się zatrzymać i wyjść z auta aby pousuwać na bok trupy, zagradzające drogę.
Ale wśród tej panoramy śmierci jaką przedstawiały Kent i Sussex, pamięć moja zatrzymuje się ma kilku poszczególnych obrazach. Przed gospodą jednej z wiosek zapamiętałem wielki, błyszczący samochód, który wiózł najwidoczniej z Brighton lub Eastbourne, jakieś wesołe towarzystwo, siedziały w nim bowiem trzy młode, strojnie ubrane panie (jedna trzymała na kolanach chińskiego pinczerka), jakiś starszy, poważny pan i młody elegant z monoklem w oku i zgasłym papierosem w urękawicznionej ręce. Śmierć musiała spaść na nich znienacka i unieruchomiła ich na zawsze w takich pozycjach w jakich w danej chwili siedzieli. Wydawali się wszyscy uśpieni, tylko starszy pan, dławiąc się widocznie zdarł z szyi kołnierzyk. Z jednej strony auta wpółleżał na stopniu służący, a obok widniała taca i parę stłuczonych szklanek; z drugiej strony znajdowało się dwoje żebraków, w łachmanach, kobieta i mężczyzna, który wyciągnął długą, chudą rękę, tak jakgdyby prosił o jałmużnę nawet po śmierci. Jedna chwila zrównała bogacza, sługę, żebraka i psa, zmieniając ich wszystkich w jedną martwą, psującą się masę.
Pamiętam jeszcze jeden obraz w Sevenoaks o parę mil od Londynu; znajduje się tam wielki klasztor, przed którym ciągnie się długi zielony ganek. Na tym to ganku zebrała się wielka gromada dzieci, a wszystkie klęczały, jakby modląc się. Przed nimi stał cały szereg zakonnic, a nieco wyżej, zwrócona twarzą ku modlącym się, stała oddzielnie jakaś postać, prawdopodobnie przełożona klasztoru. W odróżnieniu od rozbawionego towarzystwa w aucie, mieszkańcy klasztoru zdawali się rozumieć, że ich koniec nadchodzi i zmarli razem, uczniowie i nauczycielki, łącząc się w ostatniej wspólnej modlitwie.
Jestem jeszcze ciągle tak pod wrażeniem tego co zaszło, że próżno szukam słów, którymi mógłbym to wrażenie oddać; może też lepiej uczynię opisując podrostu to com widział. Nawet Summerlee i Challenger byli zupełnie ogłuszeni i nie odzywali się ani słowem, tak, że z głębi auta dobiegło tylko uszu moich i lorda Johna urywane łkanie pani Challenger. Lord John znów był zbyt pochłonięty prowadzeniem auta w tak trudnych warunkach aby zdradzać chęć do jakiejkolwiek rozmowy. Powtarzał tylko ciągle jedno i to samo zdanie z tak męcząco jednakową intonacją, że wryło się ono w moją pamięć i wreszcie śmieszyło mnie niemal jako dziwaczny komentarz tej wszechświatowej żałoby:
— Ładna historja, co!
Takim to wykrzyknikiem witał każdy wstrząsający obraz śmierci, który przedstawiał się naszym oczom. „Ładna historja, co!“ wołał gdyśmy mijali stację w Rotherfield i „Ładna historja, co!“ powtarzał gdyśmy wjechali na wielką szosę Kentu.
Tu doznaliśmy nagłego, silnego wstrząśnięcia: z okna małego, narożnego domku wysunęła się ręka powiewająca chusteczką. Widok śmierci nie ścisnął tak przeraźliwym skurczem naszych serc, jak ten nieoczekiwany znak życia. Lord John zatrzymał auto i w jednej chwili wpadliśmy wszyscy do domu, po schodach na drugie piętro, skąd dano znak chustką.
Jakaś staruszka siedziała na fotelu przy oknie, a tuż obok niej, leżał na krześle taki sam cylinder z tlenem, jak nasze, tylko nieco mniejszy. Gdyśmy wchodzili, tłocząc się przy wejściu staruszka zwróciła ku nam chudą, pomarszczoną twarz, o oczach przysłoniętych okularami.
— Lękałam się już — rzekła, — że pozostanę tutaj, opuszczona przez wszystkich, jestem bowiem chora i nie mogę ruszyć się z miejsca.
— Szczęśliwy to traf — odparł Challenger — żeśmy akuratnie przejeżdżali tędy.
— Muszę się panów zapytać o rzecz niezmiernej wagi — podjęła znów staruszka — i proszę was byście byli zupełnie względem mnie otwarci. Jaki wpływ będą miały te wypadki na akcje Północno-Zachodniej kolei?
Bylibyśmy wybuchnęli śmiechem, gdyby nie niepokój w jakim biedaczka czekała na odpowiedź. Pani Burston, takie bowiem nosiła nazwisko, była wdową, czerpiącą swój jedyny dochód z procentu od tych akcji, których spadek lub zwyżka normowały całą jej egzystencję. Napróżno tłomaczyliśmy jej, że wszystkie pieniądze świata były do jej dyspozycji ale, że w dzisiejszych warunkach straciły całą swą wartość. Nie mogąc objąć swym starczym umysłem całego ogromu przewrotu jakiego była świadkiem, gorzko płakała nad straconymi akcjami. „To był cały mój majątek — narzekała — skoro przepadł to lepiej abym i ja umarła“.
Wśród tych wyrzekań zdołaliśmy jednak dowiedzieć się w jaki sposób ocalała ta wątła roślinka wówczas gdy wszystko padło wokół niej. Była zdeklarowaną astmatyczką i kaleką i doktor przepisał jej, jako lekarstwo tlen, cylinder , który miała przy sobie w trakcie ogólnej katastrofy. Uciekała się do tlenu, jak to zwykła była czynić ilekroć trudno jej było oddychać. Ponieważ przyniosło jej to ulgę więc powtarzała to raz po raz, i tak przetrwała całą noc; wreszcie zasnęła i zbudził ją dopiero szmer naszego auta. Ponieważ nie mogliśmy zabrać jej ze sobą więc zaopatrzywszy ją we wszystko czegoby mogła potrzebować, i obiecawszy jej, że odwiedzimy ją najdalej za parę dni, oddaliliśmy się, pozostawiając ją płaczącą gorzko po straconym majątku.
W miarę, jakeśmy się zbliżali do Tamizy, trupy na ulicach stawały się coraz gęściejsze, a przeszkody coraz to różnorodniejsze. Z trudnością minęliśmy most, wszystkie ulice prowadzące doń były literalnie usłane trupami, tak, że nie można było nawet marzyć o utorowaniu sobie wśród nich drogi.
— Nie wiem, jakie to na was wywiera wrażenie — rzekł lord John, zatrzymując samochód — ale co do mnie, to wieś wydawała mi się pogodniejszą od miasta. Ten wymarły Londyn działa mi na nerwy. Radziłbym objechać główniejsze ulice, a potem wracać do Rotherfield.
— Przyznaję, iż nie widzę żadnego celu w pozostawaniu tutaj — poparł go Summerlee.
— Jednakże — zauważył Challenger, a głos jego dziwnie rozlegał się w tej otaczającej nas zewsząd ciszy — trudno uwierzyć, aby z pośród siedmiu miljonów ludzi ocalała tylko jedna staruszka, dzięki jakimś specjalnym właściwościom swego organizmu lub też dzięki dziwnemu zbiegowi wypadków.
— Ale, jeśli ocaleli jeszcze i inni, Jerzy, to jakże ich odszukać? — spytała pani Challenger. — Zgadzam się jednak z tobą, że niepodobna nam wracać, dopóki nie przekonamy się, czy jeszcze kto żyje.
Wysiadłszy z auta, szliśmy nie bez trudności wśród zaściełających ulicę trupów, aż zatrzymaliśmy się przed wielkim domem jakiegoś towarzystwa asekuracyjnego. Był to narożny budynek, skąd mogliśmy mieć widok we wszystkich kierunkach. Weszliśmy na schody, poczem minęliśmy obszerną salę, prawdopodobnie konferencyjną, gdyż siedziało w niej, naokoło stołu ośmiu starszych panów. Przez otwarte drzwi weszliśmy na balkon, skąd roztaczał się widok na całe City, z jego ulicami, pokrytemi gęstą warstwą ciał. Tuż pod nami czerniły się wierzchołki, stojących długim sznurem, nieruchomych automobili. Wszystkie niemal zwrócone były w kierunku rogatek, wskazując, iż przerażeni urzędnicy, przemysłowcy i kupcy dążyli w okolice miasta, aby połączyć się ze swemi rodzinami. Tu i ówdzie wśród skromnych taksówek widniało piękne, prywatne auto, należące do jakiegoś finansowego potentata, a uwięzione w tym wstrzymanym potoku ulicznego ruchu. Akurat pod nami stało jedno takie, duże i eleganckie, z okna którego wychylał się zażywny staruszek, najwidoczniej właściciel, i strojną w brylanty, pulchną rękę, wyciągał jeszcze w stronę szofera, jakby ostatnim wysiłkiem nakazywał mu przedostanie się przez tłum.
Z jaki tuzin autobusów górował, niczem wysepki, nad tym strumieniem samochodów; pasażerowie stłoczeni na dachach, leżeli sobie wzajem na kolanach, niczem powywracane, dziecinne zabawki. Na środku jezdni oparty o słup latarni stał policjant, w tak naturalnej postaci, iż trudno było uprzytomnić sobie, że człowiek ten nie żył. U stóp jego leżał mały, obdarty roznosiciel gazet, a tuż obok widniały rozsypane po bruku dzienniki. Na dużym plakacie, wznoszącym się nad dachami samochodów, wyczytaliśmy te słowa, wypisane czarnym tuszem na żółtem tle: „Czy zbliża się koniec?“ „Przestrogi wielkiego uczonego“ „Czy Challenger miał rację?“ „Złowróżbne wieści“.
Challenger wskazał żonie ten plakat, który rzucał się w oczy niczem chorągiew. Spostrzegłem, iż wypiął piersi i pogłaskał brodę, czytając te napisy. Świadomość, iż Londyn umierał z jego imieniem na ustach łaskotała mile jego próżność. Uczucie to było tak widocznem, iż wywołało złośliwą uwagę ze strony Summerlee.
— Do końca na świeczniku, przyjacielu Challenger? — zauważył tenże.
— Takby się zdawało — odparł niezwykle uprzejmie nasz profesor. — No panowie — dodał, spoglądając w długą perspektywę ulic, milczących i pokrytych trupami — jestem tego zdania, że dalsze przebywanie w Londynie nie ma żadnego celu. Proponuję powrócić do Rotherfield i tam naradzić się w jaki sposób możemy najużyteczniej spędzić te lata życia, jakie jeszcze mamy przed sobą.
Chcę opisać jeszcze jedną scenę z tych, które utrwaliły się w naszej pamięci przy tej wizycie w umarłem mieście. Ujrzeliśmy ją w kościele Panny Marji, przed którem pozostało nasze auto; posuwając się wśród trupów, zaściełających sień kościelną, dotarliśmy do drzwi i weszliśmy do świątyni. Była ona zapchania postaciami ludzi, klęczących w błagalnej i kornej postawie; widać w tej ostatniej, przerażającej chwili, gdy człowiek zetknął się oko w oko ze straszną rzeczywistością, tą rzeczywistością, która wisiała nad nim, gdy gonił za zwodniczemi marami — rzucił się on do starych świątyń, stojących oddawna pustkami. Tutaj skupiono się w modlitwie, a na ambonie młody kapłan zwracał się do zebranych widocznie z kazaniem, zanim wspólna śmierć nie objęła ich wszystkich. Wielka ta mroczna świątynia, pełna sztywnych, martwych postaci, tchnąca złowróżbną ciszą, sprawiała wrażenie jakiejś mary. Posuwaliśmy się na palcach, zamieniając słowa szeptem.
Nagle błysnęła mi myśl; w jednym rogu kościoła, za starą chrzcielnicą, dojrzałem skrytkę, w której wisiały sznury od dzwonów. Czemuż za pomocą tych dzwonów nie mielibyśmy dać sygnał życia i zwabić tych, co może ocaleli z katastrofy? Zbliżywszy się do sznurów, chwyciłem za nie, ale ze zdumieniem spostrzegłem, iż nie zdołam poruszyć dzwonów; lord John zbliżył się ku mnie.
— Na honor, młodzieńcze! — zawołał, zrzucając marynarkę — piekielnie dobry pomysł! Pomogę panu i zadzwonimy co się zowie.
Ale dopiero gdy Challenger i Summerlee przyłączyli się do nas, udało nam się poruszyć dzwon, i metaliczny dźwięk jego rozległ się nad naszemi głowami, płynąc daleko nad wymarłym Londynem, jak wezwanie i słowa otuchy dla tych, co pozostali przy życiu. Ten pełny, poważny dźwięk uradował nasze własne serca i z coraz większą ochotą szarpaliśmy za sznury, za każdym dźwiękiem podnoszeni o jakie dwie stopy w górę. Pracowaliśmy tak przez jakie dobre półgodziny, a pot lał się nam z czoła, ręce i plecy omdlewały. Wreszcie wyszliśmy przed kościół i rozglądaliśmy się pilnie wokół po milczących, choć tłumnych, ulicach. Ani jeden ruch, ani jeden dźwięk nie był odpowiedzią naszemu wezwaniu.
— Nic z tego! Nikt nie ocalał! — zawołałem.
— Nie pozostaje nam żadnej nadziei — rzekła pani Challenger. — Na miłość Boską, Jerzy, wracajmy do Rotherfield. Zwarjuję jeśli pozostaniemy choć godzinę jeszcze w tem okropnem, milczącem mieście.
Bez jednego słowa wsiedliśmy do samochodu. Lord John skierował go na południe. Zdawało się nam, że wszystko już skończone. Nie przewidywaliśmy wcale nowych, zdumiewających wypadków, jakie miały nastąpić.




ROZDZIAŁ VI.
Przebudzenie.

Zbliżam się teraz do końca nadzwyczajnego incydentu, którego znaczenie jest ogromne, nietylko dla życia poszczególnych jednostek, ale i dla historji całej ludzkości. Jak już zaznaczyłem uprzednio zdarzenie to górować będzie nad wszystkiemi wypadkami naszego stulecia, jak olbrzymi szczyt góruje nad drobnymi wzgórzami. Pokoleniu naszemu niezwykłe przeznaczenie musi przypaść w udziale, skoro jesteśmy świadkami takich wypadków. Jak długo trwać będą ich wpływy, — jak długo ludzie zachowają pokorę i bojaźń, jakich ich nauczyło to wielkie wstrząśnienie — pokaże dopiero przyszłość. Co do mnie sądzę, że nie zapomną ich nigdy. Bo dopiero wówczas można zdać sobie sprawę z własnej bezsilności, z własnej małości i uczuć potęgę Stwórcy, gdy karząca jego ręka zawiśnie nad nami. Śmierć zajrzała nam w oczy i wiemy, że lada chwila może nas znów dosięgnąć. Cień jej padł na nasze życie, ale nikt nie zaprzeczy, że właśnie w cieniu tym dojrzało nasze poczucie obowiązku i uczciwości, ukazała nam się prawdziwa głębia życia i jego znaczenie, udoskonalił i uszlachetnił się nasz duch. Światopogląd nasz zmienił się radykalnie, zrozumieliśmy, iż jesteśmy tylko słabemi, znikomemi istotami, których udziałem jest cierpienie, a których koniec zależy od drobnego podmuchu wiatru. A jednak powaga tych przeżyć nie ujęła światu nic z jego uroku. Poważniejsze, powściągliwsze rozrywki obecnej doby są o wiele mędrsze i o wiele bardziej pociągające, niż hałaśliwe, niemądre wybryki, które uważano dawniej za zabawę — dawniej, to znaczy w niezbyt odległych a tak już niepojętych dzisiaj dniach. Czas, marnowany bezmyślnie na składaniu i przyjmowaniu wizyt, na prowadzenie wystawnego, wręcz zbędnego sposobu życia, na przygotowywaniu i spożywaniu skomplikowanych a niezdrowych posiłków — dzisiaj spędza się na miłych rodzinnych zebraniach, na muzyce, czytaniu i dzieli się go w daleko prostszy, rozsądniejszy sposób.
Co do dokładnej godziny ogólnego przebudzenia istnieje pewna rozbieżność; zgodzono się, że, wyłączając pewne różnice w zegarach poszczególnych krai, — godzina przebudzenia mogła zależeć od lokalnych warunków, które wpłynęły na działanie trucizny. Istotnie w każdym poszczególnym odcinku ziemi przebudzenie nastąpiło niemal równocześnie. Wiele osób twierdzi, że wielki zegar na wieży Londyńskiej wskazywał właśnie 10 minut po szóstej. Według Obserwatorjum Astronomicznego w Greenwich było już dwanaście po szóstej, zaś Johnson, bardzo zdolny obserwator ze Wschodniej Anglji, utrzymuje, iż było 20 po szóstej. Na Hebrydach była już nawet siódma. Co do nas jednak, to nie mam żadnych pod tym względem wątpliwości, siedziałem bowiem w gabinecie Challengera, mając tuż przed sobą jego nieomylny chronometr. Była 6.15.
Czułem się niewymownie przygnębiony; wszystko to, co widziałem podczas naszej wycieczki, jak straszny ciężar spadło mi na serce. Dla mnie, z moim niesłychanem zdrowiem i niespożytą energją, wszelkie uczucie moralnej depresji było czemś zupełnie nowem. Mam tę, właściwą Irlandczykom, cechę dostrzegania jakiejś zabawnej strony w najcięższych przejściach. Teraz jednak otaczał mnie cień gęsty i nieprzenikniony, siedziałem przy otwartem oknie i, wsparłszy głowę na ręku, zamyśliłem się głęboko. Czy mamy żyć dalej? Takie oto stawiałem sobie pytania. Czy będziemy mogli żyć na wymarłym świecie? W jaki sposób przyjdzie nasza śmierć? Czy sprowadzi ją powrót trucizny? Czy może niepodobna będzie wytrzymać na ziemi wskutek rozkładu tylu ciał? Lub może świadomość naszej strasznej sytuacji zaćmi nasz umysł? Garstka szaleńców na wymarłym świecie? Rozmyślałem właśnie nad tą okropną ewentualnością, gdy słaby jakiś szmer zmusił mnie do spojrzenia na szosę. Dorożka wjeżdżała pod górę!
W tej samej chwili dosłyszałem świergotanie ptaków, pokasływanie na podwórzu i jakiś ruch wokół siebie. A jednak pamiętam, że uwagę moją przykuła ta śmieszna, stara dorożkarska szkapa, która powoli, z trudem pięła się pod górę. Od niej oko moje powędrowało do zgarbionego na koźle woźnicy i wreszcie do młodzieńca, który wychylił się przez okno i z pewnym zniecierpliwieniem wskazywał kierunek. Wszyscy bezsprzecznie, najoczywiściej ożyli!
Wszyscy ożyli! Czyżbym był ofiarą halucynacji, a zatrute kręgi eteru — nieprawdopodobnym snem? Przez chwilę wyczerpany mój umysł gotów był temu uwierzyć, lecz spojrzałem w dół i dojrzałem na dłoni ślady starcia przez sznur dzwonnicy. A więc nie śniłem! Lecz oto świat zmartwychwstał i życie znów kwitło na ziemi. Spoglądając wokół dostrzegłem je wszędzie i, ku mojemu zdziwieniu, budziło się w tym samym punkcie, na którym się urwało. Oto golfiści. Niemożliwem mi się wydało, aby grali dalej. A jednak tak było. Żniwiarze zwolna powracali do pracy, a niańka obdzieliwszy klapsem starszego malca poczęła pchać wózek pod górę.
Zbiegłem na dół po schodach i przez otwarte drzwi sieni dosłyszałem głosy moich towarzyszy, którzy stojąc na podwórzu, winszowali sobie radośnie. O jakeśmy sobie ściskali dłonie! a pani Challenger uściskała nas wszystkich, poczem rzuciła się w ramiona swego niedźwiedziowatego męża.
— Ależ oni nie mogli spać! — zawołał lord John. — Tam do licha, Challenger, nie wmówisz we mnie, że ci ludzie ze szklanemi oczyma, sztywnymi członkami i tym okropnym grymasem na twarzy, poprostu spali!
— Mógł to być stan, który zwie się katalepsją — objaśnił Challenger. — Dawniej ludzie nie umieli zdać sobie sprawy z tego wypadku i brali go za śmierć. Podczas trwania katalepsji puls ustaje, oddech zanika, bicie serca jest niedostrzegalne — faktycznie jest ta śmierć, ale śmierć chwilowa. Nawet najgłębszy umysł — tu przymknął oczy i przełknął ślinę — nie zdołałby przewidzieć takiego ogólnego stanu katalepsji.
— Możesz to nazwać katalepsją — zauważył Summerlee — ale słowo to pozostanie czczą nazwą, o treści całego zajścia wiemy równie mało, jak o truciźnie, która je wywołała. Najwyżej możemy powiedzieć, że zatruty eter spowodował chwilową śmierć.
Austin, którego kaszel słyszałem na górze, siedział na stopniach samochodu; przez długą chwilę miał głowę spuszczoną, aż wreszcie podniósł ją i oglądając auto, począł coś mamrotać do siebie.
— Co za smarkacz! — mruczał. — Wszystko musi poruszyć.
— Co się stało, Austin? i
— Śrubki poodkręcano, proszę pana. Ktoś mi majstrował koło auta; pewnie ten smarkaty, syn ogrodnika.
Lord John miał minę zawstydzoną.
— Nie wiem, co mi się stało — rzekł Austin, podnosząc się z trudem — czułem się coś źle, gdym obmywał maszynę, i zdaje mi się, żem się potknął o stopień. Ale nie mogłem zgubić tych śrubek.
W krótkich słowach opowiedzieliśmy zdumionemu Austinowi to, co działo się z nim i z całym światem. Gdyśmy mu opowiadali, jak lord John zawiózł nas do Londynu, przysłuchiwał nam się z nieufnością, gdy zaś skreśliliśmy obraz uśpionego miasta, spojrzał na nas z głębokiem zaciekawieniem. Pamiętam uwagę, jaką zrobił w konkluzji naszego opowiadania.
— Państwo byli w pobliżu Banku Angielskiego?
— Tak, Austin.
— I w banku były miljony funtów sterlingów, a wszyscy urzędnicy spali?
— Tak jest, Austin.
— A mnie z państwem nie było! — szepnął z żalem i powrócił do obmywania samochodu.
Naraz żwir zaskrzypiał pod kołami, stara dorożka zatrzymała się przed willą Challengera; wyskoczył z niej młody człowiek, a po chwili służąca, potargana i nawpół przytomna, jakgdyby tylko co zbudziła się z głębokiego snu, przyniosła na tacy bilet wizytowy.
Challenger, spojrzawszy nań, zasapał złowrogo, a ciemne włosy, zdawały mu się podnosić na głowie.
— Dziennikarz! — warknął, poczem dodał z pobłażliwym uśmiechem. — Nic to zresztą dziwnego, że cały świat śpieszy dowiedzieć się, co ja sądzę o tych wypadkach.
— Wątpię, aby dziennikarz przybył w tym celu — zauważył Summerlee — jechał w tę stronę jeszcze przed katastrofą.
Spojrzałem na bilet: „James Baxter, korespondent Londyński „New York Monitor“.
— Przyjmie go pan? — spytałem.
— O nie.
— Doprawdy, Jerzy, powinieneś być uprzejmiejszym i wyrozumialszym dla innych. Przecież przejścia tych ostatnich dni powinny były czegoś cię nauczyć.
Mruknął coś i potrząsnął swoją wielką głową.
— Zjadliwe plemię! Nieprawdaż Malone. Najgorszy chwast współczesnej cywilizacji, rozkosz plotkarzy i hańba ludzi, mających poczucie własnej godności. Kiedyż to prasa odezwała się dobrem słowem o mnie?
— A kiedyż pan zwrócił się do nich z dobrem słowem? — odparłem. Ten cudzoziemiec przyjechał specjalnie, aby widzieć się z panem, jestem przekonany, że zdobędzie się pan na trochę uprzejmości.
— Dobrze, dobrze — zamruczał — ale pan chodź ze mną i gadaj. Stanowczo protestuję przeciwko takiemu nachodzeniu mojego domu.
Mrucząc i wyrzekając potoczył się za mną, jak zirytowany, groźny brytan.
Fertyczny młody amerykanin natychmiast wyciągnął notatnik i przystąpił do celu swojej wizyty.
— Pozwoliłem sobie przyjechać — rzekł — gdyż społeczeństwo amerykańskie interesuje się ogromnie tem niebezpieczeństwem, które, według pańskiego zdania, zagraża światu.
— Nic nie wiem o żadnem niebezpieczeństwie, któreby w danej chwili groziło światu — oburknął Challenger.
Dziennikarz spojrzał nań ze zdziwieniem.
— Miałem na myśli możliwość dostania się naszej planety w kręgi zatrutego eteru.
— Nie lękam się tego obecnie — rzekł Challenger.
Dziennikarz zdawał się bardziej jeszcze zdumionym.
— Pan jest profesorem Challenger, nieprawdaż? — spytał.
— Tak jest, to moje nazwisko.
— W takim razie nie pojmuję, jak może pan mówić, że niebezpieczeństwo nie istnieje. Powołuję się na pański własny list, podpisany pańskiem nazwiskiem i wydrukowany w dzisiejszym, porannym numerze „Times’a“.
Teraz Challenger zdumiał się z kolei.
— W dzisiejszym porannym numerze? — powtórzył — ależ „Times“ nie wyszedł dzisiaj wcale.
— Nie zaprzeczy pan chyba — zaprotestował uprzejmie Amerykanin, — że „Times“ jest dziennikiem. I wyciągnął gazetę z kieszeni kamizelki. — Oto list, o którym wspominam.
Challenger roześmiał się i potarł ręce.
— Zaczynam rozumieć — rzekł — a więc pan czytał ten list dziś zrana?
— Tak jest.
— I natychmiast pojechał pan, aby uzyskać interview ze mną?
— Tak jest.
— Nie zauważył pan nic szczególnego w podróży?
— Owszem, jeśli mam wyznać prawdę, to wszyscy wokół wydawali mi się bardziej ożywieni, niż zwykle i jakby serdeczniejsi. Tragarz zaczął mi opowiadać jakąś historję, co zdarzyło mi się pierwszy raz w Anglji.
— I nic więcej?
— Nie, nic coby mi utkwiło w pamięci.
— Niech mi pan teraz powie, o której godzinie wyjechał pan z dworca Victoria?
Amerykanin uśmiechnął się.
— Przyjechałem tutaj, aby wybadać pana, profesorze, tymczasem pan odmienił nasze role i oto ja jestem badany.
— Sprawa ta bardzo mnie interesuje. Pamięta pan godzinę odjazdu?
— Oczywiście. Było wpół do pierwszej.
— O której pan przyjechał?
— Kwadrans po drugiej.
— Na stacji wynajął pan dorożkę?
— Tak jest.
— Jak daleko jest od stacji tutaj?
— Myślę, że z jakie dwie mile.
— A więc jak długo pan jechał, jak pan myśli?
— Prawdopodobnie, z jakie pół godziny, ze względu na tę astmatyczną szkapę.
— Powinnaby więc być trzecia teraz?
— Trzecia, albo parę minut po.
— Niech pan spojrzy na zegarek.
Amerykanin spełnił polecenie i wydał okrzyk zdziwienia.
— Nie do uwierzenia! — zawołał. — Ten koń pobił rekord! Istotnie widzę teraz, że słońce jest już nisko. Coś jest w tem wszystkiem, czego nie rozumiem.
— Czy nie zauważył pan nic dziwnego, gdyście zaczęli wjeżdżać pod górę?
— Owszem, pamiętam, że poczułem dziwną senność; chciałem powiedzieć coś dorożkarzowi, ale on nie odwrócił się nawet ku mnie. Przypuszczam, że wskutek upału czułem się oszołomiony przez chwilę. I to wszystko.
— To samo zaszło z całą ludzkością — zwrócił się do mnie Challenger — wszyscy czuli się oszołomieni przez chwilę. Nikt nie zdaje sobie sprawy z tego, co zaszło; każden wróci do przerwanego zajęcia tak, jak Austin zabrał się do obmywania auta, a golfiści do gry. Pański redaktor, Malone, będzie pisał swoje artykuły i zdziwi się niezmiernie, że przeskoczono o jeden dzień w dacie. Tak mój panie — dodał, patrząc na młodego reportera z wyrazem rozbawionego genjusza — może to pana zainteresuje, gdy mu powiem, że ziemia przepłynęła szczęśliwie przez zatrute kręgi, jak Golfström przez ocean, eteru. Niech pan także, dla własnej wygody, zapamięta, że dziś mamy sobotę, 28 sierpnia, a nie piątek, 27 i że pan siedział nieprzytomny w swej dorożce przez 28 godzin, na wzgórzu Rotherfield“.
I „tu właśnie“, jakby się wyraził mój amerykański kolega, chcę zakończyć moje opowiadanie. Jest to zresztą bardziej szczegółowe i kompletne sprawozdanie, niż to, które się ukazało w poniedziałkowem wydaniu „Gazety Codziennej“, — a które uznano na razie za największą kaczkę dziennikarską po wsze czasy, co nie przeszkodziło, iż sprzedano dnia tego niemniej jak 3 i pół miljona numerów. Na ścianie mego gabinetu umieściłem zadrukowaną stronę, noszącą następujące tytuły:

Dwudziesto-ośmiogodzinny letarg ludzkości.
Nadzwyczajny incydent.
Challenger miał słuszność.
Nasz korespondent ocalony.
Przejmujące opowiadanie.
Tlen.
Niezwykła wycieczka samochodem.
Wymarły Londyn.
Opis straconego dnia.
Wielkie pożary. Wypadki śmierci.
Czy to się powtórzy?

Pod tymi napisami znajdowało się dziewięć i pół kolumn druku, w których ukazał się pierwszy, ostatni i jedyny opis historji tego dnia, tak jak ją przeżył i widział jeden człowiek. Challenger i Summerlee analizowali niezwykłe wypadki w pismach naukowych, popularne sprawozdanie stało się moim udziałem. Czegóż po takiej sensacji może się jeszcze spodziewać w życiu dziennikarz?
Nie chcę jednak kończyć na sensacyjnych tytułach i osobistym tryumfie; wolę przytoczyć piękne wywody, któremi najpoważniejszy z dzienników zakończył swój wstępny artykuł — artykuł, który każdy myślący człowiek powinien od czasu do czasu odczytywać.
„Mieliśmy więc jasny dowód — pisał „Times“ — że ludzkość jest słabą kruszyną w obliczu sił, które ją otaczają. Prorocy Starego Testamentu i uczeni naszej doby dawali nam jednaką przestrogę, i jednaką głosili przepowiednię. Tak jednak jak każda utarta prawda i ta z biegiem czasu straciła coś ze swej powagi; trzeba było ostrej nauki, aby ją nam przypomnieć. Przebyliśmy właśnie tę ciężką, lecz zbawienną próbę, po której umysł nasz jest jeszcze oszołomiony, lecz duch oczyścił się poczuciem własnej znikomości. Świat drogo opłacił tą naukę. Całkowity rozmiar klęski jest jeszcze nieznany, ale spalenie się New Yorku, Orleanu i Brighton jest już jedną z największych tragedji w historji ludzkości. Aczkolwiek zdaje się rzeczą pewną, że maszyniści kolejowi i sternicy okrętowi zdołali zatrzymać motory i maszyny, zanim sami ulegli działaniu trucizny — jednak dokładny spis katastrof, jakie wydarzyły się na lądzie i morzu, będzie wstrząsającą illustracją tej strasznej katastrofy. Ale ani śmierć ludzi, ani straty materjalne, nie powinny absorbować w tej chwili naszej uwagi. Wszystko to bowiem zapomni się z czasem. To, czego zapomnieć nie można, o czem myśleć trzeba bezustannie — to świadomość tego, że katastrofa nadejść może tak łatwo, że zarozumiała wielkość nasza jest tylko nicością, że droga naszego życia jest wąską ścieżyną, pod którą biegną niezgłębione otchłanie. Powaga i pokora stały się dziś naszem hasłem; niechże też się staną fundamentem, na którym lepsze, czystsze pokolenie wybuduje godną siebie świątynię“.


KONIEC.


ŁASKAWY CZYTELNIKU!
   jeżeli chcesz się jeszcze spotkać z sym-   
patycznym prof. Challengerem i jego
towarzyszami w przygodach w dziewi-
czych lasach, to przeczytaj powieść:
CONAN DOYLE





  1. Nadzwyczajne te przygody prof. Challengera i jego towarzyszy znajdzie czytelnik w książce p. t. „Świat Zaginiony“.
  2. patrz: Świat zaginiony.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Anonimowy.